Rośniecie w wagonie towarowym
Jeszcze dziś mnie to boli. Dopiero co rzuciło mi głowę na poduszki. Stawy skokowe i przeguby rąk nabrzmiewają, a ja staję się zgrzytaczem - co ma oznaczać, że Oskar musi zgrzytać zębami, żeby nie słyszeć trzeszczenia swoich własnych kości w torebkach stawowych. Oglądam dziesięć swoich palców i muszę sobie powiedzieć, że są opuchnięte. Ostatnia próba na moim bębenku dowodzi, że palce Oskara są nie tylko trochę opuchnięte, ale chwilowo nie nadają się do tego zawodu; wypadają z nich pałeczki.
Także wieczne pióro nie chce już podporządkować się mojemu kierownictwu. Będę musiał poprosić o zimne okłady. Potem, z dłońmi, stopami i kolanami owiniętymi czymś chłodnym, z ręcznikiem na czole wyposażę mojego pielęgniarza w papier i ołówek; bo wiecznego pióra nie lubię pożyczać. Czy Bruno zechce i potrafi uważnie mnie wysłuchać? Czyjego opowiadanie własnymi słowami odda ową podróż w wagonie towarowym, która zaczęła się 12 czerwca dziewięćset czterdziestego piątego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwarelą z zawilcami. Teraz odwraca głowę, ukazuje mi tę stronę, która nazywa się twarzą, i patrzy oczyma baśniowego zwierzęcia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przykłada ołówek do cienkich warg, można by pomyśleć, że czeka. Ale przyjmijmy, że istotnie czeka na moje słowo, na znak, by rozpocząć opowiadanie własnymi słowami - jego myśli krążą wokół węźlastych stworów. Będzie supłał sznurki, podczas gdy do Oskara należy rozwikłanie potokiem słów mojej zawikłanej przeszłości. Bruno pisze teraz:
«Ja, Bruno Münsterberg z Alteny w Sauerlandzie, nieżonaty i bezdzietny, jestem pielęgniarzem na oddziale prywatnym tutejszego zakładu dla nerwowo chorych. Pan Matzerath, który przebywa tu od przeszło roku, jest moim pacjentem. Mam jeszcze innych pacjentów, o których nie będę tutaj mówić. Pan Matzerath jest moim najspokojniejszym pacjentem. Nigdy nie wpada w taką wściekłość, żebym musiał wołać innych pielęgniarzy. Pisze i bębni trochę za dużo. Żeby oszczędzić swoje przemęczone palce, prosił mnie dziś, abym za niego pisał i nie wyplatał węźlastych stworów. Ja jednak wsadziłem sznurek do kieszeni i gdy on będzie opowiadał, zacznę końcami palców figurę, którą, stosownie do opowiadania pana Matzeratha, nazwę «Uchodźcą ze wschodu». Nie będzie to pierwsza figura, którą zaczerpnąłem z opowieści mojego pacjenta. Dotychczas splotłem jego babkę, którą nazwałem «Jabłkiem w czterech szlafrokach»; odtworzyłem w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwałem go trochę ryzykownie «Columbus»; dzięki mojemu sznurkowi jego biedna mama stała się «Piękną amatorką ryb»; z jego obu ojców, Matzeratha i Jana Brońskiego, uplotłem grupę, która nazywa się «Dwaj skaciarze»; utrwaliłem w sznurku również usiane bliznami plecy jego przyjaciela Herberta Truczinskiego, nazwałem płaskorzeźbę «Wyboistym szlakiem»; także poszczególne budowle, jak Pocztę Polską, Wieżę Więzienną, Teatr Miejski, pasaż Zbrojowni, Muzeum Żeglugi, piwnicę Greffa, szkolę Pestalozziego, kąpielisko w Brzeźnie, kościół Serca Jezusowego, kawiarnię «Cztery Pory Roku», fabrykę czekolady Baltic, kilka bunkrów na Wale Atlantyckim, wieżę Eiffla w Paryżu, Dworzec Szczeciński w Berlinie, katedrę w Reims, a wreszcie kamienicę, w której pan Matzerath przyszedł na świat, odtworzyłem węzeł po węźle, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Brętowie ofiarowały mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwyciłem w supły nurt Wisły i Sekwany, fale Bałtyku, bałwany Oceanu Atlantyckiego rozbijające się o wybrzeże ze sznurka, zamieniłem sznurek w kaszubskie kartofliska i łąki Normandii, zaludniłem powstały w ten sposób krajobraz, który nazywam po prostu «Europą», grupami figur jak: Obrońcy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybuną. Pierwszoklasiści z torbami pełnymi łakoci. Wymierający dozorcy muzeum. Młodociani przestępcy na próbie jasełek. Polska kawaleria przed zorzą wieczorną. Mrówki tworzą historię. Teatr frontowy gra dla podoficerów i szeregowych. Stojący ludzie, którzy dezynfekują leżących ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figurę uchodźcy ze wschodu, który najprawdopodobniej zamieni się w grupę uchodźców ze wschodu.
Pan Matzerath wyjechał z Gdańska, który w tym momencie nosił już polską nazwę, dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego piątego, mniej więcej o jedenastej przed południem. Towarzyszyła mu wdowa Maria Matzerath, którą mój pacjent nazywa swoją dawną ukochaną, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym miały się znajdować jeszcze trzydzieści dwie inne osoby, między nimi cztery franciszkanki w habitach i młoda dziewczyna w chustce na głowie, w której pan Oskar Matzerath rozpoznał jakoby niejaką pannę Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony mój pacjent przyznał jednak, że owa dziewczyna nazywała się Regina Raeck, ale nadal mówi o bezimiennej trójkątnej lisiej twarzy, którą potem znów raz po raz nazywa po imieniu, wołając na nią Luzie; co mi nie przeszkadza wpisać tutaj ową dziewczynę jako pannę Reginę. Regina Raeck podróżowała z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, który prócz swojej rodziny wiózł na zachód raka żołądka, dużo mówił i zaraz po odjeździe podał się za starego socjaldemokratę.
O ile mój pacjent pamięta, jazda do Gdyni, która przez cztery i pół roku nazywała się Gotenhafen, przebiegła spokojnie. Dwie kobiety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza płakali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zajęły się modlitwą.
W Gdyni pociąg miał pięć godzin postoju. Do wagonu wprowadzono jeszcze dwie kobiety z sześciorgiem dzieci. Socjaldemokrata miał przeciwko temu protestować, bo był chory i jako socjaldemokrata sprzed wojny domagał się specjalnego traktowania. Ale polski oficer, który prowadził transport, spoliczkował go, gdy nie chciał zrobić miejsca, i oświadczył płynną niemczyzną, że nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musiał przebywać w różnych miejscowościach Niemiec, ale takiego słówka nigdy nie słyszał. Chory na żołądek socjaldemokrata nie zdążył już objaśnić polskiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, ponieważ oficer opuścił wagon, zasunął drzwi i zaryglował od zewnątrz.
Zapomniałem napisać, że wszyscy ludzie siedzieli albo leżeli na słomie. Gdy późnym popołudniem pociąg ruszył, parę kobiet zawołało: - Jedziemy z powrotem do Gdańska. - Ale to była pomyłka. Pociąg został tylko przetoczony na inny tor i pojechał potem na zachód w kierunku Słupska. Podróż do Słupska trwała podobno cztery dni, bo pociąg raz po raz przystawał w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzantów i zgraje polskich wyrostków. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do środka trochę świeżego powietrza i wraz ze zużytym powietrzem zabierali z wagonu część podróżnego bagażu. Zawsze ilekroć opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosiły się cztery zakonnice i trzymały w górze swoje krzyże zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robiły na chłopakach wielkie wrażenie. Żegnali się znakiem krzyża, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podróżnych.
Gdy socjaldemokrata podsunął chłopakom papier, na którym władze polskie w Gdańsku potwierdzały, że od dziewięćset trzydziestego pierwszego do dziewięćset trzydziestego siódmego był opłacającym składki członkiem partii socjaldemokratycznej, oni się nie przeżegnali, lecz wyrwali mu papier z ręki, chwycili jego dwie walizki i plecak jego żony: także ów piękny płaszcz zimowy w dużą kratę, na którym leżał socjaldemokrata, wyniesiono na świeże pomorskie powietrze.
Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, że chłopcy zrobili na nim korzystne wrażenie dzięki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wpływowi ich przywódcy, który mimo młodego wieku był już podobno w siedemnastym roku życia indywidualnością, przypominającą panu Matzerathowi w sposób zarazem bolesny i przyjemny przywódcę bandy Wyciskaczy, owego Störtebekera.
Gdy ów tak podobny do Störtebekera młody człowiek chciał wyrwać i wyrwał w końcu plecak z rąk pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyciągnął z plecaka leżący szczęśliwie na wierzchu album rodzinny. Z początku szef bandy już miał się rozgniewać. Ale gdy mój pacjent otworzył album i pokazał chłopakowi fotografię swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypuścił z rąk plecak pani Marii, pomyślawszy pewnie o swojej własnej babce, zasalutował przykładając dwa palce do czapki, powiedział w stronę rodziny Matzerathów po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerathów zabierając walizkę innych podróżnych, opuścił ze swoimi ludźmi wagon.
W plecaku, który dzięki albumowi pozostał w posiadaniu rodziny, prócz paru sztuk bielizny znajdowały się księgi handlowe i pokwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, książeczki oszczędnościowe i rubinowy naszyjnik, który należał kiedyś do matki pana Matzeratha, a który mój pacjent ukrył w paczce ze środkami dezynfekcyjnymi; podróż na zachód odbywała także owa księga mądrości, która składała się w połowie z fragmentów Rasputina, a w połowie z pism Goethego.
Mój pacjent twierdzi, że przez całą drogę trzymał na kolanach przeważnie albumy z fotografiami, a niekiedy i księgę mądrości, przewracał kartki - i obie księgi, mimo gwałtownych bólów w kościach, dały mu wiele radosnych, ale i pełnych zadumy chwil.
Dalej mój pacjent chciałby powiedzieć: Wstrząsy i szarpnięcia, przejeżdżanie zwrotnic i mijanek, leżenie w wyciągniętej pozycji na wibrującej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przyśpieszyły jego rośniecie. Nie rozrastał się już wszerz, jak dotąd, tylko zyskiwał na długości. Obrzmiałe, lecz nie objęte zapaleniem stawy mogły się rozluźnić. Nawet jego uszy, nos i narząd płciowy miały, jak słyszę, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn świadczyć o rośnięciu. Póki transport miał wolną drogę, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwał żadnych bólów. Tylko kiedy pociąg przystawał, bo znów chcieli złożyć wizytę partyzanci albo młodociani rabusie, chwytał go kłujący, rwący ból, który on, jak powiedziano, uśmierzał albumem z fotografiami.
Prócz polskiego Störtebekera fotografiami rodzinnymi miało się zainteresować podobno jeszcze kilku innych młodocianych szabrowników, a także starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dystynkcji usiadł sobie nawet, zapalił papierosa, uważnie przekartkował album, nie opuszczając żadnego czworoboku, zaczął od portretu dziadka Koljaiczka, śledził bogato ilustrowany rozwój rodziny aż po owe migawkowe zdjęcia, które pokazują panią Marię Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy- i czteroletnim synem Kurtem. Mój pacjent widział nawet, jak uśmiechał się oglądając niektóre sielanki. Zgorszył się tylko paru zbyt wyraźnie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmarłego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, który był ortsbauernführerem w Rębiechowie i ożenił się z wdową po obrońcy Poczty, Janie Brońskim. Na oczach krytycznego obserwatora i ku jego zadowoleniu mój pacjent wyskrobał końcem śniadaniowego noża sfotografowane odznaki partyjne.
niedziela, 24 sierpnia 2008
Oskara i bagaż - wolno nam było zabrać pięćdziesiąt funtów na osobę - załadowano na dwukołową przyczepę, która chodziła na gumach. Pan Fajngold pchał rower. Maria prowadziła Kurtusia za rękę i na rogu ulicy Elzy, gdy skręcaliśmy w lewo, jeszcze raz się odwróciła. Ja nie mogłem już odwrócić się w stronę Labesa, bo odwracanie się sprawiało mi ból. Głowa Oskara pozostała więc spokojnie między ramionami. Tylko oczyma, które zachowały swoją ruchliwość, pozdrawiałem ulicę Marii, potok Strzyże, park na Kuźniczkach, podziemne przejście do Dworcowej, w którym po staremu kapało obrzydliwie, mój nie zniszczony kościół Serca Jezusowego i dworzec podmiejski we Wrzeszczu, który nosił teraz tę niemożliwą do wymówienia nazwę.
Musieliśmy czekać. Gdy potem podstawiono pociąg, był to pociąg towarowy. Tłum ludzi, mnóstwo dzieci. Bagaż kontrolowano i ważono. Żołnierze wrzucali do każdego wagonu wiązkę słomy. Nie było orkiestry. Ale deszcz też nie padał. Było zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane i wiał wschodni wiatr.
Wsiedliśmy do czwartego wagonu od końca. Pan Fajngold z rzadkimi, rozwianymi rudawymi włosami, stał pod nami na szynach, podszedł bliżej, gdy wstrząs obwieścił przybycie lokomotywy, podał Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i płacz zapowiedziały odjazd, do prowiantu na drogę dodał jeszcze paczkę ze środkami dezynfekcyjnymi - lizol jest ważniejszy niż życie - i pojechaliśmy, zostawiliśmy za sobą pana Fajngolda, który też właściwie i przepisowo, jak się należy przy odjeździe pociągu, z rozwianymi rudawymi włosami malał coraz bardziej, składał się już tylko z machania, aż całkiem zniknął.
Musieliśmy czekać. Gdy potem podstawiono pociąg, był to pociąg towarowy. Tłum ludzi, mnóstwo dzieci. Bagaż kontrolowano i ważono. Żołnierze wrzucali do każdego wagonu wiązkę słomy. Nie było orkiestry. Ale deszcz też nie padał. Było zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane i wiał wschodni wiatr.
Wsiedliśmy do czwartego wagonu od końca. Pan Fajngold z rzadkimi, rozwianymi rudawymi włosami, stał pod nami na szynach, podszedł bliżej, gdy wstrząs obwieścił przybycie lokomotywy, podał Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i płacz zapowiedziały odjazd, do prowiantu na drogę dodał jeszcze paczkę ze środkami dezynfekcyjnymi - lizol jest ważniejszy niż życie - i pojechaliśmy, zostawiliśmy za sobą pana Fajngolda, który też właściwie i przepisowo, jak się należy przy odjeździe pociągu, z rozwianymi rudawymi włosami malał coraz bardziej, składał się już tylko z machania, aż całkiem zniknął.
W początku czerwca pierwsze transporty odjechały na zachód. Maria nic nie mówiła, ale zauważyłem, że i ona żegna się z meblami, ze sklepem, z kamienicą, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pagórkami na cmentarzu na Zaspie.
Zanim schodziła z Kurtusiem do piwnicy, siadała nieraz wieczorem opodal mojego łóżka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej ręce trzymała organki, a prawą próbowała sobie jednym palcem akompaniować.
Pan Fajngold nie mógł słuchać tej muzyki, prosił Marię, żeby przestała, a gdy tylko odjęła organki od ust i chciała zamknąć wieko fortepianu, prosił, żeby jednak trochę jeszcze pograła.
Potem oświadczył się. Oskar czuł, że to nastąpi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywoływał swoją żonę Lube, a gdy któregoś letniego wieczoru pełnego much i brzęczenia przekonał się o jej nieobecności, oświadczył się Marii. Chciał ją wziąć z dwojgiem dzieci, także z chorym Oskarem. Ofiarował jej mieszkanie i udział w sklepie.
Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Jej początkowa, jeszcze jakby zdana na przypadek uroda utrwaliła się, jeśli nie stwardniała. Ostatnie miesiące wojny i pierwsze po wojnie pozbawiły ją owej trwałej ondulacji, za którą jeszcze zapłacił Matzerath. Choć nie nosiła warkoczy, jak za moich czasów, to jednak długie włosy opadały jej na ramiona, pozwalały widzieć w niej zbyt poważną, może nawet zgorzkniałą dziewczynę - i ta dziewczyna powiedziała: nie, odrzuciła oświadczyny pana Fajngolda. Maria stała na dawnym naszym dywanie, lewą ręką trzymała Kurtusia, kciukiem prawej wskazywała w stronę kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar słyszeli jej słowa:
- To niemożliwe. Tutaj wszystko przepadło. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamężna za jednym starszym kelnerem z branży hotelowej. Jej mąż nazywa się Köster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.
Nazajutrz złożyła wnioski o wyjazd. W trzy dni później mieliśmy już swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywał się więcej, zamknął sklep, siedział, gdy Maria się pakowała, w ciemnym sklepie na kontuarze i nie miał nawet ochoty na sztuczny miód. Dopiero gdy Maria chciała się z nim pożegnać, zsunął się ze swojego siedzenia, przyprowadził rower z przyczepą i zaproponował, że odprowadzi nas na dworzec.
Zanim schodziła z Kurtusiem do piwnicy, siadała nieraz wieczorem opodal mojego łóżka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej ręce trzymała organki, a prawą próbowała sobie jednym palcem akompaniować.
Pan Fajngold nie mógł słuchać tej muzyki, prosił Marię, żeby przestała, a gdy tylko odjęła organki od ust i chciała zamknąć wieko fortepianu, prosił, żeby jednak trochę jeszcze pograła.
Potem oświadczył się. Oskar czuł, że to nastąpi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywoływał swoją żonę Lube, a gdy któregoś letniego wieczoru pełnego much i brzęczenia przekonał się o jej nieobecności, oświadczył się Marii. Chciał ją wziąć z dwojgiem dzieci, także z chorym Oskarem. Ofiarował jej mieszkanie i udział w sklepie.
Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Jej początkowa, jeszcze jakby zdana na przypadek uroda utrwaliła się, jeśli nie stwardniała. Ostatnie miesiące wojny i pierwsze po wojnie pozbawiły ją owej trwałej ondulacji, za którą jeszcze zapłacił Matzerath. Choć nie nosiła warkoczy, jak za moich czasów, to jednak długie włosy opadały jej na ramiona, pozwalały widzieć w niej zbyt poważną, może nawet zgorzkniałą dziewczynę - i ta dziewczyna powiedziała: nie, odrzuciła oświadczyny pana Fajngolda. Maria stała na dawnym naszym dywanie, lewą ręką trzymała Kurtusia, kciukiem prawej wskazywała w stronę kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar słyszeli jej słowa:
- To niemożliwe. Tutaj wszystko przepadło. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamężna za jednym starszym kelnerem z branży hotelowej. Jej mąż nazywa się Köster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.
Nazajutrz złożyła wnioski o wyjazd. W trzy dni później mieliśmy już swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywał się więcej, zamknął sklep, siedział, gdy Maria się pakowała, w ciemnym sklepie na kontuarze i nie miał nawet ochoty na sztuczny miód. Dopiero gdy Maria chciała się z nim pożegnać, zsunął się ze swojego siedzenia, przyprowadził rower z przyczepą i zaproponował, że odprowadzi nas na dworzec.
Wincenty gębę roztworzył i nagadał się, jak jeszcze nigdy. I teraz Jadwiga jest z Marga u nas i pomaga w polu. Ale Wincentemu tak to gadanie siły odjęło, że długo już chyba nie pociągnie. A z babcią też dobrze nie jest, serduszko ją boli i wszystko, a najgorzej głowa, odkąd taki jeden mądrala uderzył ją, bo myślał, że tak potrzeba.
Tak skarżyła się Anna Koljaiczkowa, trzymała się za głowę, głaskała mnie po rosnącej głowie i wygłosiła przy tym parę gorzkich myśli: - Tak to już jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostają po głowie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zachód wyjedziecie, tam lepiej wam będzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszubów nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokładnie chcą wiedzieć, co jest co!
Moja babka zaśmiała się głośno, schowała butelki z naftą, miód sztuczny i środki dezynfekcyjne pod owe cztery spódnice, które mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wydarzeń nie straciły swojej ziemniaczanej barwy.
Gdy miała już iść i pan Fajngold prosił ją o chwilę cierpliwości, bo chciał jej jeszcze przedstawić swoją żonę Lube i resztę rodziny,
Anna Koljaiczkowa powiedziała, kiedy pani Luba nie przyszła:
- Widzi pan, ja też wołam ciągle: Agnieszko, córko moja, przyjdźże i pomóż starej matce wyżąć bieliznę. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chciała przyjść pańska Luba. A Wincenty, znaczy się mój brat, mimo choroby wychodzi w ciemną noc na przyzbę i wyrywa sąsiadów ze snu, bo przyzywa głośno syna swojego Jana, który na Poczcie był i zabity został.
Stała już w drzwiach i zakładała chustkę, gdy ją zawołałem po polsku z łóżka: - Babka, babka! - A ona odwróciła się, uniosła już lekko spódnice, jakby chciała mnie tam wpuścić i zabrać ze sobą, potem prawdopodobnie przypomniała sobie o butelkach z naftą, sztucznym miodzie i środkach dezynfekcyjnych, które już zajmowały owo miejsce - wyszła, wyszła beze mnie, wyszła bez Oskara.
Tak skarżyła się Anna Koljaiczkowa, trzymała się za głowę, głaskała mnie po rosnącej głowie i wygłosiła przy tym parę gorzkich myśli: - Tak to już jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostają po głowie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zachód wyjedziecie, tam lepiej wam będzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszubów nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokładnie chcą wiedzieć, co jest co!
Moja babka zaśmiała się głośno, schowała butelki z naftą, miód sztuczny i środki dezynfekcyjne pod owe cztery spódnice, które mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wydarzeń nie straciły swojej ziemniaczanej barwy.
Gdy miała już iść i pan Fajngold prosił ją o chwilę cierpliwości, bo chciał jej jeszcze przedstawić swoją żonę Lube i resztę rodziny,
Anna Koljaiczkowa powiedziała, kiedy pani Luba nie przyszła:
- Widzi pan, ja też wołam ciągle: Agnieszko, córko moja, przyjdźże i pomóż starej matce wyżąć bieliznę. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chciała przyjść pańska Luba. A Wincenty, znaczy się mój brat, mimo choroby wychodzi w ciemną noc na przyzbę i wyrywa sąsiadów ze snu, bo przyzywa głośno syna swojego Jana, który na Poczcie był i zabity został.
Stała już w drzwiach i zakładała chustkę, gdy ją zawołałem po polsku z łóżka: - Babka, babka! - A ona odwróciła się, uniosła już lekko spódnice, jakby chciała mnie tam wpuścić i zabrać ze sobą, potem prawdopodobnie przypomniała sobie o butelkach z naftą, sztucznym miodzie i środkach dezynfekcyjnych, które już zajmowały owo miejsce - wyszła, wyszła beze mnie, wyszła bez Oskara.
Pan Fajngold zaś pocieszał Marię, opowiadał jej o ludziach, których znał, a którzy mimo garbu i wodogłowia do czegoś doszli. Mówił o jakimś Romanie Frydrychu, co wyemigrował ze swoim garbem do Argentyny i tam otworzył sklep z maszynami do szycia, a później ten sklep rozrósł się w wielką i znaną firmę.
Opowieść o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszyła co prawda Marii, natchnęła jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, że postanowił nadać naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W połowie maja, wkrótce po zakończeniu wojny, w sklepie pokazały się nowe artykuły. Pojawiły się pierwsze maszyny do szycia i części zamienne, ale artykuły żywnościowe jeszcze przez jakiś czas pozostały i pomogły przetrwać okres przejściowy. To były rajskie czasy! Nie płaciło się już gotówką. Wymieniało się metodą łańcuszkową: miód sztuczny, płatki owsiane, także ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, mąka i margaryna zamieniały się w rowery, rowery i części rowerowe w motorki elektryczne, te w narzędzia, narzędzia w futra, a futra pan Fajngold zaczarowywał w maszyny do szycia. Kurtuś pomagał w tych zamiennych igraszkach, przyprowadzał klientów, pośredniczył w transakcjach, wciągnął się o wiele szybciej niż Maria w nową branżę. Było niemal tak jak za czasów Matzeratha. Maria stała za ladą, obsługiwała ową część dawnej klienteli, która jeszcze nie wyjechała, i starała się mozolną polszczyzną poznać życzenia nowo przybyłych klientów. Kurtuś miał dar do języków, był wszędzie. Pan Fajngold mógł na nim polegać. Kurtuś mimo swoich niespełna pięciu lat wyspecjalizował się i spośród stu kiepskich lub średnich modeli, jakie ukazywały się na czarnym rynku przy Dworcowej, wyławiał od razu doskonałe maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafił docenić 'umiejętności malca. Gdy w końcu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przyszła na piechotę z Bysewa przez Brętowo do Wrzeszcza, odwiedziła nas i ciężko dysząc rzuciła się na kozetkę, pan Fajngold I bardzo chwalił Kurtusia, a i dla Marii znalazł słowa uznania. Opowiadając babce długo i szeroko historię mojej choroby, a przy okazji i podkreślając raz po raz użyteczność swoich środków dezynfekcyjnych, uznał, że i Oskara należy pochwalić, bo taki byłem spokojny i dzielny, przez całą chorobę nigdy nie krzyczałem.
Moja babka przyszła po naftę, bo w Bysewie nie było już światła. Fajngold opowiedział jej o swoich doświadczeniach z naftą w obozie w Treblince, a także o swoich różnorodnych zadaniach obozowego dezynfektora, kazał Marii napełnić naftą dwie litrowe butelki, dodał do tego paczkę sztucznego miodu i cały asortyment środków dezynfekcyjnych i kiwając głową, a jednocześnie myślami przebywając gdzie indziej, słuchał, jak babka opowiadała ze szczegółami o wszystkim, co w czasie działań wojennych spaliło się w Bysewie i Bysewie-Wybudowaniach. Mogła też coś powiedzieć na temat zniszczeń w Firodze, która odzyskała dawną polską nazwę. A i Bysewo powróciło do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, który przecież był w Rębiechowie ortsbauernführerem i bardzo się udzielał, który ożenił się z żoną syna jej brata, znaczy się: Jadwigą po Janie, co zginął na Poczcie, otóż tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowało, a powiesiliby też Jadwigę, bo jako żona polskiego bohatera wzięła sobie ortsbauemführera, bo Stefan dosłużył się podporucznika w niemieckiej armii, a Marga była przecież w Związku Dziewcząt Niemieckich.
Opowieść o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszyła co prawda Marii, natchnęła jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, że postanowił nadać naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W połowie maja, wkrótce po zakończeniu wojny, w sklepie pokazały się nowe artykuły. Pojawiły się pierwsze maszyny do szycia i części zamienne, ale artykuły żywnościowe jeszcze przez jakiś czas pozostały i pomogły przetrwać okres przejściowy. To były rajskie czasy! Nie płaciło się już gotówką. Wymieniało się metodą łańcuszkową: miód sztuczny, płatki owsiane, także ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, mąka i margaryna zamieniały się w rowery, rowery i części rowerowe w motorki elektryczne, te w narzędzia, narzędzia w futra, a futra pan Fajngold zaczarowywał w maszyny do szycia. Kurtuś pomagał w tych zamiennych igraszkach, przyprowadzał klientów, pośredniczył w transakcjach, wciągnął się o wiele szybciej niż Maria w nową branżę. Było niemal tak jak za czasów Matzeratha. Maria stała za ladą, obsługiwała ową część dawnej klienteli, która jeszcze nie wyjechała, i starała się mozolną polszczyzną poznać życzenia nowo przybyłych klientów. Kurtuś miał dar do języków, był wszędzie. Pan Fajngold mógł na nim polegać. Kurtuś mimo swoich niespełna pięciu lat wyspecjalizował się i spośród stu kiepskich lub średnich modeli, jakie ukazywały się na czarnym rynku przy Dworcowej, wyławiał od razu doskonałe maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafił docenić 'umiejętności malca. Gdy w końcu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przyszła na piechotę z Bysewa przez Brętowo do Wrzeszcza, odwiedziła nas i ciężko dysząc rzuciła się na kozetkę, pan Fajngold I bardzo chwalił Kurtusia, a i dla Marii znalazł słowa uznania. Opowiadając babce długo i szeroko historię mojej choroby, a przy okazji i podkreślając raz po raz użyteczność swoich środków dezynfekcyjnych, uznał, że i Oskara należy pochwalić, bo taki byłem spokojny i dzielny, przez całą chorobę nigdy nie krzyczałem.
Moja babka przyszła po naftę, bo w Bysewie nie było już światła. Fajngold opowiedział jej o swoich doświadczeniach z naftą w obozie w Treblince, a także o swoich różnorodnych zadaniach obozowego dezynfektora, kazał Marii napełnić naftą dwie litrowe butelki, dodał do tego paczkę sztucznego miodu i cały asortyment środków dezynfekcyjnych i kiwając głową, a jednocześnie myślami przebywając gdzie indziej, słuchał, jak babka opowiadała ze szczegółami o wszystkim, co w czasie działań wojennych spaliło się w Bysewie i Bysewie-Wybudowaniach. Mogła też coś powiedzieć na temat zniszczeń w Firodze, która odzyskała dawną polską nazwę. A i Bysewo powróciło do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, który przecież był w Rębiechowie ortsbauernführerem i bardzo się udzielał, który ożenił się z żoną syna jej brata, znaczy się: Jadwigą po Janie, co zginął na Poczcie, otóż tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowało, a powiesiliby też Jadwigę, bo jako żona polskiego bohatera wzięła sobie ortsbauemführera, bo Stefan dosłużył się podporucznika w niemieckiej armii, a Marga była przecież w Związku Dziewcząt Niemieckich.
Zaczęło się to jeszcze od wszy i weszło potem w zwyczaj. Wszy znalazł najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzyczał, gdy znalazł wszy! Wołał swoją żonę i dzieci, podejrzewał całą swoją rodzinę o robactwo, w zamian za miód sztuczny i płatki owsiane zdobył masę najróżniejszych środków dezynfekcyjnych i zaczął codziennie dezynfekować siebie, całą swoją rodzinę, Kurtusia, Marię i mnie, a także moje łóżko. Nacierał nas, spryskiwał i posypywał. A gdy spryskiwał, posypywał i nacierał, kwitła moja gorączka, płynął potok jego wymowy i dowiadywałem się o wagonach towarowych pełnych karbolu, chloru i lizolu, które on rozpryskiwał, rozsypywał i rozlewał, gdy był jeszcze dezynfektorem w obozie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po południu spryskiwał roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, łaźnie, piece krematoryjne, zawiniątka z ubraniem, czekających, którzy nie byli jeszcze pod prysznicem, leżących, którzy już byli pod prysznicem, wszystko, co wychodziło z pieców, wszystko, co miało wejść do pieców. I wyliczał mi nazwiska, bo znał wszystkie nazwiska: opowiadał o Bilauerze, który jednego z najbardziej upalnych dni sierpnia poradził dezynfektorowi, żeby spryskał obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz naftą. Pan Fajngold tak zrobił. A ten Bilauer miał zapałki. A stary Lew Kurland z ŻOB odebrał od wszystkich przysięgę. A inżynier Galewski wyłamał drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzelił pana hauptsturmführera Kutnera. A Sztulbach i Waryński rzucili się na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przecięli druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharführer Schöpke, który zawsze dowcipkował prowadząc ludzi pod prysznic, stał w bramie obozu i strzelał. Nic to mu jednak nie pomogło, bo inni rzucili się na niego: Adek Kawę, Motel Lewit i Henoch Lerer, także Hersz Rotblat i Letek Żagiel, i Tozjasz Baran ze swoją Deborą. A Lolek Bebelmann krzyknął: „Fajngold też niech idzie, zanim samoloty przylecą”. Ale pan Fajngold czekał jeszcze na swoją żonę Lube. Lecz ona już wtedy nie przychodziła, kiedy ją wołał. Złapali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim biegł mały doktor Atlas, który już w obozie w Treblince, a później w lasach pod Wilnem zalecał jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, który twierdził, że lizol jest ważniejszy niż życie. A pan Fajngold mógł tylko to potwierdzić; bo przecież miał do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jaką mam podać liczbę, powiem, że tych trupów, które on spryskał lizolem, było co niemiara. I sypał nazwiskami, aż to zrobiło się nudne, aż dla mnie, który pławiłem się w lizolu, pytanie o życie i śmierć stu tysięcy nazwisk mniej było ważne niż pytanie, czy życie, a jeśli nie życie, to śmierć też zdezynfekowano w porę i wystarczająco środkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda.
Potem jednak gorączka mi spadła i zrobił się kwiecień. Potem gorączka znów podskoczyła, karuzela wirowała, a pan Fajngold polewał lizolem martwych i żywych. Potem gorączka znów spadła i skończył się kwiecień. W początku maja szyja mi się zrobiła krótsza, klatka piersiowa poszerzyła się, podjechała w górę, tak że nie pochylając głowy mogłem potrzeć brodą obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszło trochę gorączki i trochę lizolu. Słyszałem też szept pławiących się w lizolu słów Marii: - Żeby tylko go nie pokręciło! Żeby tylko nie dostał garbu! Żeby tylko nie zrobiło się z tego wodogłowie!
Potem jednak gorączka mi spadła i zrobił się kwiecień. Potem gorączka znów podskoczyła, karuzela wirowała, a pan Fajngold polewał lizolem martwych i żywych. Potem gorączka znów spadła i skończył się kwiecień. W początku maja szyja mi się zrobiła krótsza, klatka piersiowa poszerzyła się, podjechała w górę, tak że nie pochylając głowy mogłem potrzeć brodą obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszło trochę gorączki i trochę lizolu. Słyszałem też szept pławiących się w lizolu słów Marii: - Żeby tylko go nie pokręciło! Żeby tylko nie dostał garbu! Żeby tylko nie zrobiło się z tego wodogłowie!
Podobała mi się ta oszczędna w słowach lekarka, która nie wiedziała, co mi jest i nie bała się do tego przyznać. W ciągu następnych tygodni Maria i pan Fajngold zrobili mi kilkanaście zimnych okładów, które przynosiły mi ulgę, ale nie zapobiegały temu, że przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe, a także głowa w dalszym ciągu puchły i bolały. Marię i pana Fajngolda przede wszystkim przeraziła moja rozrastająca się wszerz głowa. Ona dawała mi owe tabletki, które zbyt szybko się skończyły. On z linijką i ołówkiem w ręku zaczął szkicować wykresy gorączki, wdał się przy tym w eksperymenty, w śmiało zaprojektowane konstrukcje wpisywał moją gorączkę, którą mierzył pięć razy dziennie wymienionym na czarnym rynku za sztuczny miód termometrem, co potem w tabelach pana Fajngolda wyglądało jak okropnie popękane pasmo górskie - wyobrażałem sobie Alpy, łańcuch śnieżnych Andów - a tymczasem moja temperatura była o połowę mniej ekstrawagancka: rano miałem przeważnie trzydzieści osiem i jeden; pod wieczór dochodziłem do trzydziestu dziewięciu; trzydzieści dziewięć i cztery to najwyższa temperatura w okresie mojego rośnięcia. W gorączce widziałem i słyszałem rozmaite rzeczy, siedziałem na karuzeli, chciałem wysiąść, ale nie mogłem. Siedziałem z mnóstwem małych dzieci w wozach strażackich, wydrążonych łabędziach, na psach, kotach, świniach i jeleniach, jechałem, jechałem, jechałem, jechałem, chciałem wysiąść, ale nie mogłem. Wszystkie maluchy płakały, nie chciały już jeździć na karuzeli, chciały zaraz wyjść z wozów strażackich, wydrążonych łabędzi, zsiąść z kotów, psów, jeleni i świń, ale nie mogły. Obok właściciela karuzeli stał bowiem Ojciec Niebieski i wciąż opłacał za nas jeszcze jedno okrążenie. A my modliliśmy się: „Ojcze nasz, wiemy, że masz dużo drobnych, że lubisz, jak jeździmy na karuzeli, że bawi cię pokazywanie nam okrągłości świata. Prosimy cię, schowaj portmonetkę, powiedz: stop, dość już, koniec, basta, wysiadać, szlus, stój - w głowie nam się kręci, biednym dzieciaczkom, jest nas cztery tysiące, przywieźli nas do Kieżmarku nad Wisłą, ale nie przedostaliśmy się na drugi brzeg, bo Twoja karuzela, Twoja karuzela...”
Ale Pan Bóg, Ojciec nasz, właściciel karuzeli, uśmiechał się, jakby nigdy nic, ponownie wytrząsał monetę z portmonetki, żeby cztery tysiące maluchów, wśród nich Oskar, kręciło się w kółko w wozach strażackich i wydrążonych łabędziach, na kotach, psach, świniach li jeleniach, a za każdym razem, kiedy mój jeleń - jeszcze dziś wydaje mi się, że siedziałem na jeleniu - przemykał koło Ojca naszego i właściciela karuzeli, miał on inną twarz: był to Rasputin, który śmiejąc się próbował swoimi zębami szamana monetę na następne okrążenie; był to książę poetów Goethe, który z pięknie haftowanej sakiewki wysypywał monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odciśnięty był profil Ojca naszego, i znów odurzony Rasputin, potem zrównoważony pan von Goethe. Trochę szaleństwa z Rasputinem, potem ze względów rozumowych Goethe. Ekstremiści wokół Rasputina, siły porządku wokół Goethego. Tłum, wrzenie I wokół Rasputina, kalendarzowe sentencje według Goethego... a wreszcie pochylił się - nie dlatego, że gorączka ustąpiła, lecz dlatego, że zawsze ktoś łagodząc pochyla się nad gorączką - pochylił się pan Fajngold i zatrzymał karuzelę. Usunął straż pożarną, łabędzie i jelenie, zdewaluował monety Rasputina, wysłał Goethego do majtek, wyprawił cztery tysiące oszołomionych maluchów przez Kiezmark i Wisłę do Królestwa Niebieskiego - i uniósł Oskara z łoża boleści, posadził go na chmurze lizolu, co ma oznaczać, że mnie zdezynfekował.
Ale Pan Bóg, Ojciec nasz, właściciel karuzeli, uśmiechał się, jakby nigdy nic, ponownie wytrząsał monetę z portmonetki, żeby cztery tysiące maluchów, wśród nich Oskar, kręciło się w kółko w wozach strażackich i wydrążonych łabędziach, na kotach, psach, świniach li jeleniach, a za każdym razem, kiedy mój jeleń - jeszcze dziś wydaje mi się, że siedziałem na jeleniu - przemykał koło Ojca naszego i właściciela karuzeli, miał on inną twarz: był to Rasputin, który śmiejąc się próbował swoimi zębami szamana monetę na następne okrążenie; był to książę poetów Goethe, który z pięknie haftowanej sakiewki wysypywał monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odciśnięty był profil Ojca naszego, i znów odurzony Rasputin, potem zrównoważony pan von Goethe. Trochę szaleństwa z Rasputinem, potem ze względów rozumowych Goethe. Ekstremiści wokół Rasputina, siły porządku wokół Goethego. Tłum, wrzenie I wokół Rasputina, kalendarzowe sentencje według Goethego... a wreszcie pochylił się - nie dlatego, że gorączka ustąpiła, lecz dlatego, że zawsze ktoś łagodząc pochyla się nad gorączką - pochylił się pan Fajngold i zatrzymał karuzelę. Usunął straż pożarną, łabędzie i jelenie, zdewaluował monety Rasputina, wysłał Goethego do majtek, wyprawił cztery tysiące oszołomionych maluchów przez Kiezmark i Wisłę do Królestwa Niebieskiego - i uniósł Oskara z łoża boleści, posadził go na chmurze lizolu, co ma oznaczać, że mnie zdezynfekował.
Wróciwszy z cmentarza na Zaspie, zastaliśmy w mieszkaniu matki Truczinskiej nowych lokatorów. Ośmioosobowa rodzina polska zaludniła kuchnię i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyjąć, póki nie znajdziemy czegoś innego, ale pan Fajngold sprzeciwił się takiemu zagęszczeniu, chciał nam oddać z powrotem sypialnię i samemu zadowolić się bawialnią. Na to jednak nie chciała się zgodzić Maria. Uważała, że jej świeżemu wdowieństwu nie wypada mieszkać pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, który chwilami nie zdawał sobie sprawy, że nie było przy nim żadnej pani Luby i żadnej rodziny, który dość często czuł za plecami obecność energicznej małżonki, zrozumiał powody Marii. Ze względu na przyzwoitość i panią Lube nie uchodziło mieszkać razem, więc odstąpił nam piwnicę. Pomógł nam nawet urządzić się tam, nie pozwolił jednak, żebym i ja przeniósł się do piwnicy. Ponieważ byłem chory, strasznie chory, położyli mnie na prowizorycznym łóżku w bawialni koło fortepianu mojej biednej mamy.
Ciężko było o lekarza. Większość lekarzy zawczasu opuściła miasto z transportami wojskowymi, bo już w styczniu zachodniopruską Kasę Chorych przeniesiono na zachód i wskutek tego pojęcie pacjenta stało się dla wielu lekarzy nierealne. Po długim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie leżeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazł lekarkę z Elbląga, która przeprowadzała tam amputacje. Obiecała wpaść i przyszła też po czterech dniach, usiadła przy moim łóżku, badając mnie wypaliła jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnęła nad czwartym.
Pan Fajngold nie odważył się jej zbudzić. Maria trąciła ją nieśmiało. Ale lekarka oprzytomniała dopiero wtedy, gdy dopalającym się papierosem osmaliła sobie palec wskazujący lewej ręki. Natychmiast wstała, rozdeptała niedopałek na dywanie i powiedziała krótko, z rozdrażnieniem: - Musicie wybaczyć. Przez ostatnie trzy tygodnie nie zmrużyłam oka. Byłam w Kieżmarku na promie z transportem maluchów z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechały. Tylko wojsko. Było ich ze cztery tysiące. Wszystkie pojechały do lali. - Potem tak samo krótko, jak opowiadała o dzieciach, które pojechały do lali, pogłaskała mnie po rosnącym dziecięcym policzku, wetknęła w usta nowego papierosa, podwinęła lewy rękaw, wyciągnęła z teczki ampułkę i robiąc sobie zastrzyk pobudzający powiedziała do Marii: - Pojęcia nie mam, co jest z tym chłopcem. Trzeba by go do kliniki. Ale nie tutaj. Niech pani stara się wyjechać, na zachód. Przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe są opuchnięte. Z głową pewnie zaczyna się to samo. Niech pani robi zimne okłady. Zostawiam parę tabletek, gdyby miał bóle i nie mógł spać.
Ciężko było o lekarza. Większość lekarzy zawczasu opuściła miasto z transportami wojskowymi, bo już w styczniu zachodniopruską Kasę Chorych przeniesiono na zachód i wskutek tego pojęcie pacjenta stało się dla wielu lekarzy nierealne. Po długim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie leżeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazł lekarkę z Elbląga, która przeprowadzała tam amputacje. Obiecała wpaść i przyszła też po czterech dniach, usiadła przy moim łóżku, badając mnie wypaliła jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnęła nad czwartym.
Pan Fajngold nie odważył się jej zbudzić. Maria trąciła ją nieśmiało. Ale lekarka oprzytomniała dopiero wtedy, gdy dopalającym się papierosem osmaliła sobie palec wskazujący lewej ręki. Natychmiast wstała, rozdeptała niedopałek na dywanie i powiedziała krótko, z rozdrażnieniem: - Musicie wybaczyć. Przez ostatnie trzy tygodnie nie zmrużyłam oka. Byłam w Kieżmarku na promie z transportem maluchów z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechały. Tylko wojsko. Było ich ze cztery tysiące. Wszystkie pojechały do lali. - Potem tak samo krótko, jak opowiadała o dzieciach, które pojechały do lali, pogłaskała mnie po rosnącym dziecięcym policzku, wetknęła w usta nowego papierosa, podwinęła lewy rękaw, wyciągnęła z teczki ampułkę i robiąc sobie zastrzyk pobudzający powiedziała do Marii: - Pojęcia nie mam, co jest z tym chłopcem. Trzeba by go do kliniki. Ale nie tutaj. Niech pani stara się wyjechać, na zachód. Przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe są opuchnięte. Z głową pewnie zaczyna się to samo. Niech pani robi zimne okłady. Zostawiam parę tabletek, gdyby miał bóle i nie mógł spać.
A więc Oskar tyle ma wzrostu! Jak na karła, gnoma, liliputa niemal za dużo. Jak wysoko moja Roswita Raguna nosiła czubek głowy? Jaki wzrost potrafił zachować mistrz Bebra, który był potomkiem księcia Eugeniusza? Nawet na Kitty i Feliksa mógłbym dzisiaj patrzeć z góry. A przecież wszyscy, których tu wymieniam, zazdrośnie i przyjaźnie patrzyli kiedyś z góry na Oskara; który do dwudziestego pierwszego roku życia miał dziewięćdziesiąt cztery centymetry.
Dopiero gdy w czasie pogrzebu Matzeratha na Zaspie kamień uderzył mnie w tył głowy, zacząłem rosnąć.
Oskar mówi: kamień. Decyduję się więc na uzupełnienie relacji o wydarzeniach na cmentarzu.
Skoro tylko po siódmym rzucie zorientowałem się, że nie ma już dla mnie pytania: „powinienem czy nie powinienem?”, lecz jest tylko jedno stwierdzenie: „powinienem, muszę, chcę!” - zdjąłem bębenek z szyi, rzuciłem go razem z pałeczkami go grobu Matzeratha, zdecydowałem się na rośniecie i poczułem od razu narastający szum w uszach, a dopiero potem dostałem w tył głowy kamieniem wielkości włoskiego orzecha, który mój syn Kurt cisnął z cztero- i półletnią siłą. Chociaż to uderzenie nie zaskoczyło mnie - domyślałem się przecież, że mój syn miał wobec mnie jakieś zamiary - to jednak w ślad za swoim bębenkiem wpadłem do grobu Matzeratha. Stary Heilandt wyciągnął mnie suchym, starczym chwytem, bębenek i pałeczki zostawił jednak w dole, położył mnie, ponieważ krew leciała mi z nosa, karkiem na żelazie kilofa. Krwawienie, jak wiemy, szybko ustało, natomiast rośniecie robiło postępy, które co prawda były tak minimalne, że tylko Leo Hyś zauważył je i obwieścił krzycząc głośno, trzepocząc i unosząc się jak ptak.
Tyle tego uzupełnienia, które w gruncie rzeczy jest zbyteczne; bo wzrost zaczął się, jeszcze zanim trafił mnie kamień i zanim wpadłem do grobu Matzeratha. Dla Marii i pana Fajngolda jednak od samego początku istniała tylko jedna przyczyna mojego rośnięcia, które nazywali chorobą: kamień w tył głowy, upadek do dołu. Maria sprała Kurtusia jeszcze na cmentarzu. Było mi go żal, bo przecież nie można wykluczyć, że przeznaczył kamień dla mnie, aby mi pomóc, aby przyśpieszyć mój wzrost. Może chciał mieć wreszcie prawdziwego, dorosłego ojca, a może tylko zastępcę Matzeratha; bo ojca nigdy we mnie nie uznał i nie uszanował.
W trakcie mojego trwającego blisko rok rośnięcia sporo było lekarzy i lekarek, którzy potwierdzali, że winien jest kamień, nieszczęśliwy upadek, którzy zatem mówili i wpisywali do historii mojej choroby: Oskar Matzerath jest ułomnym Oskarem, ponieważ dostał kamieniem w tył głowy - i tak dalej, i tak dalej.
Tutaj powinniście państwo przypomnieć sobie moje trzecie urodziny. Cóż potrafili dorośli powiedzieć o początku mojej właściwej historii: W wieku trzech lat Oskar Matzerath spadł ze schodów piwnicznych na betonową posadzkę. Przez ten upadek został zahamowany wzrost, i tak dalej, i tak dalej...
Można w tych wyjaśnieniach dostrzec zrozumiałe pragnienie człowieka, który chciałby każdy cud racjonalnie wytłumaczyć. Oskar musi przyznać, że i on jak najdokładniej bada każde dziwo, zanim odrzuci je jako niewiarygodną bujdę.
Dopiero gdy w czasie pogrzebu Matzeratha na Zaspie kamień uderzył mnie w tył głowy, zacząłem rosnąć.
Oskar mówi: kamień. Decyduję się więc na uzupełnienie relacji o wydarzeniach na cmentarzu.
Skoro tylko po siódmym rzucie zorientowałem się, że nie ma już dla mnie pytania: „powinienem czy nie powinienem?”, lecz jest tylko jedno stwierdzenie: „powinienem, muszę, chcę!” - zdjąłem bębenek z szyi, rzuciłem go razem z pałeczkami go grobu Matzeratha, zdecydowałem się na rośniecie i poczułem od razu narastający szum w uszach, a dopiero potem dostałem w tył głowy kamieniem wielkości włoskiego orzecha, który mój syn Kurt cisnął z cztero- i półletnią siłą. Chociaż to uderzenie nie zaskoczyło mnie - domyślałem się przecież, że mój syn miał wobec mnie jakieś zamiary - to jednak w ślad za swoim bębenkiem wpadłem do grobu Matzeratha. Stary Heilandt wyciągnął mnie suchym, starczym chwytem, bębenek i pałeczki zostawił jednak w dole, położył mnie, ponieważ krew leciała mi z nosa, karkiem na żelazie kilofa. Krwawienie, jak wiemy, szybko ustało, natomiast rośniecie robiło postępy, które co prawda były tak minimalne, że tylko Leo Hyś zauważył je i obwieścił krzycząc głośno, trzepocząc i unosząc się jak ptak.
Tyle tego uzupełnienia, które w gruncie rzeczy jest zbyteczne; bo wzrost zaczął się, jeszcze zanim trafił mnie kamień i zanim wpadłem do grobu Matzeratha. Dla Marii i pana Fajngolda jednak od samego początku istniała tylko jedna przyczyna mojego rośnięcia, które nazywali chorobą: kamień w tył głowy, upadek do dołu. Maria sprała Kurtusia jeszcze na cmentarzu. Było mi go żal, bo przecież nie można wykluczyć, że przeznaczył kamień dla mnie, aby mi pomóc, aby przyśpieszyć mój wzrost. Może chciał mieć wreszcie prawdziwego, dorosłego ojca, a może tylko zastępcę Matzeratha; bo ojca nigdy we mnie nie uznał i nie uszanował.
W trakcie mojego trwającego blisko rok rośnięcia sporo było lekarzy i lekarek, którzy potwierdzali, że winien jest kamień, nieszczęśliwy upadek, którzy zatem mówili i wpisywali do historii mojej choroby: Oskar Matzerath jest ułomnym Oskarem, ponieważ dostał kamieniem w tył głowy - i tak dalej, i tak dalej.
Tutaj powinniście państwo przypomnieć sobie moje trzecie urodziny. Cóż potrafili dorośli powiedzieć o początku mojej właściwej historii: W wieku trzech lat Oskar Matzerath spadł ze schodów piwnicznych na betonową posadzkę. Przez ten upadek został zahamowany wzrost, i tak dalej, i tak dalej...
Można w tych wyjaśnieniach dostrzec zrozumiałe pragnienie człowieka, który chciałby każdy cud racjonalnie wytłumaczyć. Oskar musi przyznać, że i on jak najdokładniej bada każde dziwo, zanim odrzuci je jako niewiarygodną bujdę.
Środki dezynfekcyjne
Ostatniej nocy nawiedziły mnie prędko zmieniające się sny. Działo się podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodzą przyjaciele. Jedne sny ustępowały miejsca drugim, gdy tylko opowiedziały mi to, co sny uważają za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pełne powtórzeń, monologi, których niestety nie sposób ignorować, bo wypowiadane są dość natarczywie z gestykulacją kiepskich aktorów. Gdy przy śniadaniu próbowałem opowiedzieć te historyjki mojemu pielęgniarzowi, nic z tego nie wyszło, bo wszystko zapomniałem; Oskar nie ma talentu do snów.
Podczas gdy Bruno sprzątał ze stołu, spytałem mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja właściwie mam wzrostu?
Bruno postawił talerzyk z marmoladą na filiżance po kawie i zatroskał się: - Ależ, panie Matzerath, znów pan nie ruszył marmolady.
Ano, znam ten zarzut. Zawsze go słyszę po śniadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi każdego ranka tę kupkę poziomkowej marmolady, a ja od razu przykrywam ją papierem, gazetą, którą zginam w daszek. Nie znoszę ani widoku, ani smaku marmolady, toteż na zarzut Bruna odparłem spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co myślę o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu.
Bruno ma oczy wymarłego dinozaura. Ilekroć musi się zastanowić, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, mówi najczęściej w tym kierunku, więc i dziś rano powiedział do sufitu: - Ale to przecież poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po dłuższej pauzie - bo moje milczenie podtrzymywało pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wróciło z sufitu i uczepiło się prętów w kracie mojego łóżka, usłyszałem, że mam metr dwadzieścia jeden wzrostu.
- Nie chciałbyś, drogi Bruno, dla porządku zmierzyć mnie jeszcze raz?
Spoglądając nieruchomo, Bruno z kieszeni na tyłku wyciągnął calówkę, niemal brutalnie zdarł ze mnie kołdrę, obciągnął mi zadartą koszulę i okrył moją nagość, rozłożył jaskrawożółtą miarkę ułamaną na sto siedemdziesiątym ósmym centymetrze, przyłożył do mojego ciała, przesuwał, sprawdzał, rękami robił to gruntownie, oczyma natomiast przebywał w epoce jaszczurów, i w końcu, udając, że odczytuje rezultat, zastygł z calówką w bezruchu: - Nadal metr dwadzieścia jeden.
Dlaczego składając calówkę, zbierając naczynia po śniadaniu musiał tak hałasować? Nie podoba mu się moja miara?
Gdy Bruno opuścił pokój z tacą śniadaniową, z jaskrawożółtą calówką obok oburzająco naturalnej w kolorze poziomkowej marmolady, na korytarzu jeszcze raz przywarł okiem do judasza w drzwiach - czułem, jak pod jego spojrzeniem przenoszę się w czasy prehistoryczne, zanim wreszcie zostawił mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami.
Ostatniej nocy nawiedziły mnie prędko zmieniające się sny. Działo się podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodzą przyjaciele. Jedne sny ustępowały miejsca drugim, gdy tylko opowiedziały mi to, co sny uważają za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pełne powtórzeń, monologi, których niestety nie sposób ignorować, bo wypowiadane są dość natarczywie z gestykulacją kiepskich aktorów. Gdy przy śniadaniu próbowałem opowiedzieć te historyjki mojemu pielęgniarzowi, nic z tego nie wyszło, bo wszystko zapomniałem; Oskar nie ma talentu do snów.
Podczas gdy Bruno sprzątał ze stołu, spytałem mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja właściwie mam wzrostu?
Bruno postawił talerzyk z marmoladą na filiżance po kawie i zatroskał się: - Ależ, panie Matzerath, znów pan nie ruszył marmolady.
Ano, znam ten zarzut. Zawsze go słyszę po śniadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi każdego ranka tę kupkę poziomkowej marmolady, a ja od razu przykrywam ją papierem, gazetą, którą zginam w daszek. Nie znoszę ani widoku, ani smaku marmolady, toteż na zarzut Bruna odparłem spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co myślę o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu.
Bruno ma oczy wymarłego dinozaura. Ilekroć musi się zastanowić, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, mówi najczęściej w tym kierunku, więc i dziś rano powiedział do sufitu: - Ale to przecież poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po dłuższej pauzie - bo moje milczenie podtrzymywało pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wróciło z sufitu i uczepiło się prętów w kracie mojego łóżka, usłyszałem, że mam metr dwadzieścia jeden wzrostu.
- Nie chciałbyś, drogi Bruno, dla porządku zmierzyć mnie jeszcze raz?
Spoglądając nieruchomo, Bruno z kieszeni na tyłku wyciągnął calówkę, niemal brutalnie zdarł ze mnie kołdrę, obciągnął mi zadartą koszulę i okrył moją nagość, rozłożył jaskrawożółtą miarkę ułamaną na sto siedemdziesiątym ósmym centymetrze, przyłożył do mojego ciała, przesuwał, sprawdzał, rękami robił to gruntownie, oczyma natomiast przebywał w epoce jaszczurów, i w końcu, udając, że odczytuje rezultat, zastygł z calówką w bezruchu: - Nadal metr dwadzieścia jeden.
Dlaczego składając calówkę, zbierając naczynia po śniadaniu musiał tak hałasować? Nie podoba mu się moja miara?
Gdy Bruno opuścił pokój z tacą śniadaniową, z jaskrawożółtą calówką obok oburzająco naturalnej w kolorze poziomkowej marmolady, na korytarzu jeszcze raz przywarł okiem do judasza w drzwiach - czułem, jak pod jego spojrzeniem przenoszę się w czasy prehistoryczne, zanim wreszcie zostawił mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami.
Z piachu na asfaltową szosę. Na wraku czołgu siedział Leon Hyś. Wysoko w górze samoloty wracające z Helu, lecące na Hel. Leo uważał, żeby nie pobrudzić rękawiczek o wypalony T 34. Słońce, które już całkiem wessało swoje chmurki, padało na Bocianie Gniazdo pod Sopotem. Leo zsunął się z czołgu i wyprostował.
Starego Heilandta widok Hysia rozweselił: - Kto by pomyślał! Świat się kończy, tylko na Leo Hysia siły nie ma. - Dobrodusznie poklepał wolną ręką czarny surdut i objaśnił pana Fajngolda: - To jest nasz Leo Hyś. Chce nam wyrazić współczucie i uścisnąć prawicę.
I tak też było. Leo zatrzepotał rękawiczkami, śliniąc się po swojemu złożył kondolencje wszystkim obecnym i zapytał: - Widzieliście Pana, widzieliście Pana? - Nikt go nie widział. Maria, nie wiem czemu, podarowała Hysiowi klatkę z papużką.
Gdy Leo podszedł do Oskara, którego stary Heilandt położył na ręcznym wózku, zmienił się na twarzy, podmuchy wiatru wzdęły mu ubranie, nogi zerwały się do tańca. - Pan, Pan! - krzyczał i potrząsał papużką w klatce. - Patrzcie na Pana, jak rośnie. Patrzcie tylko, jak rośnie!
Nagle rzuciło go wraz z klatką w powietrze, i biegł, leciał, tańczył, zataczał się, przewracał, wzlatywał ze skrzeczącym ptakiem, sam ptak, nareszcie opierzony, pofrunął na przełaj ku nawadnianym polom. I poprzez głosy obu pistoletów maszynowych słychać było, jak krzyczał: - On rośnie, rośnie! - I gdy obaj młodzi Rosjanie musieli załadować ponownie, on wciąż krzyczał: - On rośnie! - i nawet gdy pistolety maszynowe znów się odezwały, gdy Oskar spadał już ze schodów bez stopni w rosnące, wszystko przyjmujące omdlenie, słyszałem jeszcze ptaka, głos kruka - Leo oznajmiał: - On rośnie, rośnie, rośnie...
Starego Heilandta widok Hysia rozweselił: - Kto by pomyślał! Świat się kończy, tylko na Leo Hysia siły nie ma. - Dobrodusznie poklepał wolną ręką czarny surdut i objaśnił pana Fajngolda: - To jest nasz Leo Hyś. Chce nam wyrazić współczucie i uścisnąć prawicę.
I tak też było. Leo zatrzepotał rękawiczkami, śliniąc się po swojemu złożył kondolencje wszystkim obecnym i zapytał: - Widzieliście Pana, widzieliście Pana? - Nikt go nie widział. Maria, nie wiem czemu, podarowała Hysiowi klatkę z papużką.
Gdy Leo podszedł do Oskara, którego stary Heilandt położył na ręcznym wózku, zmienił się na twarzy, podmuchy wiatru wzdęły mu ubranie, nogi zerwały się do tańca. - Pan, Pan! - krzyczał i potrząsał papużką w klatce. - Patrzcie na Pana, jak rośnie. Patrzcie tylko, jak rośnie!
Nagle rzuciło go wraz z klatką w powietrze, i biegł, leciał, tańczył, zataczał się, przewracał, wzlatywał ze skrzeczącym ptakiem, sam ptak, nareszcie opierzony, pofrunął na przełaj ku nawadnianym polom. I poprzez głosy obu pistoletów maszynowych słychać było, jak krzyczał: - On rośnie, rośnie! - I gdy obaj młodzi Rosjanie musieli załadować ponownie, on wciąż krzyczał: - On rośnie! - i nawet gdy pistolety maszynowe znów się odezwały, gdy Oskar spadał już ze schodów bez stopni w rosnące, wszystko przyjmujące omdlenie, słyszałem jeszcze ptaka, głos kruka - Leo oznajmiał: - On rośnie, rośnie, rośnie...
Maria płakała i nadal modliła się prawdziwie i po katolicku. Pan Fajngold przebywał w Galicji albo rozwiązywał zawiłe rachunki. Kurtuś zmęczył się, ale niestrudzenie wywijał łopatą. Na cmentarnym murze siedzieli gawędząc młodzi Rosjanie. Stary Heilandt z ponurą regularnością przysypywał piaskiem cmentarza na Zaspie deski ze skrzynki po margarynie. Oskar mógł jeszcze odczytać trzy litery słowa Vitello, gdy zdjął blachę z szyi, nie mówił już: „powinienem czy nie powinienem?”, powiedział: „tak musi być!” i rzucił bębenek tam, gdzie na trumnie dość już było piasku, żeby nie narobić hałasu. Do tego dodałem też pałeczki. Utkwiły w piasku. Był to mój bębenek z czasów Wyciskaczy. Pochodził z zapasów teatru frontowego. Bebra podarował mi blachy. Jak mistrz oceniłby moje postępowanie? Jezus bębnił na tej blasze i zwalisty, dziobaty Rosjanin. Niewiele była już warta. Ale gdy na jej powierzchnię rzucono trochę piasku, blacha zadźwięczała, i przy drugim rzucie zadźwięczała trochę. A przy trzecim już nie zadźwięczała, ukazywała już tylko trochę białego lakieru, aż piasek i to wyrównał z innym piaskiem, z coraz większą ilością piasku, pomnażał się piasek na moim bębenku, piętrzył się, rósł - a i ja zacząłem rosnąć, czego zapowiedzią było gwałtowne krwawienie z nosa.
Kurtuś pierwszy spostrzegł krew. - On krwawi, krwawi! - krzyknął i odwołał pana Fajngolda z Galicji, wyrwał Marię z modlitwy, zmusił nawet obu młodych Rosjan, którzy w dalszym ciągu siedzieli na murze i gawędzili zwróceni w stronę Brzeźna, do krótkiego, lękliwego podniesienia wzroku.
Stary Heilandt zostawił łopatę w piasku, wziął kilof i wsunął mi pod kark niebieskoczarne żelazo. Chłód poskutkował. Krwawienie z nosa trochę osłabło. Stary Heilandt znów chwycił za łopatę i miał już niewiele piasku obok grobu, gdy krwawienie całkiem ustało, ale pozostało rośniecie i objawiało się wewnętrznym skrzypieniem, szumem i trzaskaniem.
Gdy stary Heilandt uporał się z grobem, wyciągnął z innego grobu zmurszały drewniany krzyż bez napisu i wetknął w świeży pagórek mniej więcej pomiędzy głową Matzeratha a moim pogrzebanym bębenkiem. - Gotowe! - powiedział i wziął Oskara, który nie mógł iść, na ręce, niósł go, pociągnął za sobą innych, także młodych Rosjan z pistoletami maszynowymi, z cmentarza, przez zburzony mur, po śladach czołgów do ręcznego wózka na szynach tramwajowych, gdzie w poprzek ustawił się czołg. Popatrzyłem przez ramię w tył, w stronę cmentarza na Zaspie. Maria niosła klatkę z papużką, pan Fajngold niósł narzędzia, Kurtuś nie niósł nic. Obaj Rosjanie w za małych furażerkach nieśli za duże pistolety maszynowe, sosny nadmorskie wyginały się.
Kurtuś pierwszy spostrzegł krew. - On krwawi, krwawi! - krzyknął i odwołał pana Fajngolda z Galicji, wyrwał Marię z modlitwy, zmusił nawet obu młodych Rosjan, którzy w dalszym ciągu siedzieli na murze i gawędzili zwróceni w stronę Brzeźna, do krótkiego, lękliwego podniesienia wzroku.
Stary Heilandt zostawił łopatę w piasku, wziął kilof i wsunął mi pod kark niebieskoczarne żelazo. Chłód poskutkował. Krwawienie z nosa trochę osłabło. Stary Heilandt znów chwycił za łopatę i miał już niewiele piasku obok grobu, gdy krwawienie całkiem ustało, ale pozostało rośniecie i objawiało się wewnętrznym skrzypieniem, szumem i trzaskaniem.
Gdy stary Heilandt uporał się z grobem, wyciągnął z innego grobu zmurszały drewniany krzyż bez napisu i wetknął w świeży pagórek mniej więcej pomiędzy głową Matzeratha a moim pogrzebanym bębenkiem. - Gotowe! - powiedział i wziął Oskara, który nie mógł iść, na ręce, niósł go, pociągnął za sobą innych, także młodych Rosjan z pistoletami maszynowymi, z cmentarza, przez zburzony mur, po śladach czołgów do ręcznego wózka na szynach tramwajowych, gdzie w poprzek ustawił się czołg. Popatrzyłem przez ramię w tył, w stronę cmentarza na Zaspie. Maria niosła klatkę z papużką, pan Fajngold niósł narzędzia, Kurtuś nie niósł nic. Obaj Rosjanie w za małych furażerkach nieśli za duże pistolety maszynowe, sosny nadmorskie wyginały się.
Dręczyła mnie ta niepewność. To przecież mój syn zdecydował się na coś albo przeciw czemuś. Czy zdecydował się w końcu uznać we mnie i pokochać jedynie prawdziwego ojca? Czy teraz, kiedy było już za późno, zdecydował się na blaszany bębenek? A może jego decyzja brzmiała: śmierć mojemu domniemanemu ojcu Oskarowi, który mojego domniemanego ojca Matzeratha tylko dlatego zabił odznaką partyjną, że miał już dość ojców? Czy i on tej dziecięcej sympatii, tak pożądanej między ojcami a synami, nie mógł wyrazić inaczej, jak tylko zabijając?
Podczas gdy stary Heilandt zrzucił raczej niż spuścił do grobu skrzynię z Matzerathem i odznaką partyjną w tchawicy Matzeratha, a amunicją rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przyznał się przed sobą samym, że umyślnie zabił Matzeratha, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa był to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabił go jeszcze dlatego, że sprzykrzyło mu się przez całe życie wlec za sobą ojca.
To nieprawda, że szpilka odznaki partyjnej była już otwarta, kiedy zgarnąłem karmelek z betonowej posadzki. Otworzyła się dopiero w mojej zaciśniętej dłoni. Oddałem Matzerathowi lepki karmelek, ostry i kłujący, żeby znaleźli przy nim odznakę, żeby położył sobie partię na języku, żeby się udusił - partią, mną, swoim synem; bo trzeba było z tym skończyć!
Stary Heilandt zaczął zgarniać ziemię. Kurtuś pomagał mu niezdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kochałem Matzeratha. Czasem go lubiłem. Dbał o mnie bardziej jak kucharz niż jak ojciec. Był dobrym kucharzem. Jeśli dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zrazów królewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwią i ze śmietaną, takich jego potraw jak zupa węgorzowa z zieleniną, żeberka po kasselsku z kiszoną kapustą i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, których smak wciąż jeszcze mam na języku i w zębach. Uczucia swoje wyrażał w zupach, a zapomniano mu włożyć chochli do trumny. Zapomniano mu włożyć do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotował, niż grał w skata. Mimo to grał lepiej niż Jan Broński i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To była siła, to był jego tragizm. Marii nigdy nie mogłem mu wybaczyć, chociaż traktował ją dobrze, nie uderzył ani razu i najczęściej ustępował, gdy wszczynała kłótnię. Nie wydał mnie też Ministerstwu Zdrowia i podpisał dokument dopiero wtedy, gdy już nie roznoszono poczty. W chwilę po moim urodzeniu pod żarówkami przeznaczył mnie do objęcia sklepu. Żeby nie mieć nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemnaście lat miał do czynienia z blisko setką biało-czerwono lakierowanych blaszanych bębenków. Teraz Matzerath leżał już w trumnie. Stary Heilandt zakopywał go w ziemi i palił przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien był teraz objąć sklep. Ale tymczasem sklep objął pan Fajngold ze swoją liczną niewidzialną rodziną. Reszta przypadła mnie: Maria, Kurtuś i odpowiedzialność za tych dwoje.
Podczas gdy stary Heilandt zrzucił raczej niż spuścił do grobu skrzynię z Matzerathem i odznaką partyjną w tchawicy Matzeratha, a amunicją rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przyznał się przed sobą samym, że umyślnie zabił Matzeratha, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa był to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabił go jeszcze dlatego, że sprzykrzyło mu się przez całe życie wlec za sobą ojca.
To nieprawda, że szpilka odznaki partyjnej była już otwarta, kiedy zgarnąłem karmelek z betonowej posadzki. Otworzyła się dopiero w mojej zaciśniętej dłoni. Oddałem Matzerathowi lepki karmelek, ostry i kłujący, żeby znaleźli przy nim odznakę, żeby położył sobie partię na języku, żeby się udusił - partią, mną, swoim synem; bo trzeba było z tym skończyć!
Stary Heilandt zaczął zgarniać ziemię. Kurtuś pomagał mu niezdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kochałem Matzeratha. Czasem go lubiłem. Dbał o mnie bardziej jak kucharz niż jak ojciec. Był dobrym kucharzem. Jeśli dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zrazów królewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwią i ze śmietaną, takich jego potraw jak zupa węgorzowa z zieleniną, żeberka po kasselsku z kiszoną kapustą i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, których smak wciąż jeszcze mam na języku i w zębach. Uczucia swoje wyrażał w zupach, a zapomniano mu włożyć chochli do trumny. Zapomniano mu włożyć do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotował, niż grał w skata. Mimo to grał lepiej niż Jan Broński i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To była siła, to był jego tragizm. Marii nigdy nie mogłem mu wybaczyć, chociaż traktował ją dobrze, nie uderzył ani razu i najczęściej ustępował, gdy wszczynała kłótnię. Nie wydał mnie też Ministerstwu Zdrowia i podpisał dokument dopiero wtedy, gdy już nie roznoszono poczty. W chwilę po moim urodzeniu pod żarówkami przeznaczył mnie do objęcia sklepu. Żeby nie mieć nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemnaście lat miał do czynienia z blisko setką biało-czerwono lakierowanych blaszanych bębenków. Teraz Matzerath leżał już w trumnie. Stary Heilandt zakopywał go w ziemi i palił przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien był teraz objąć sklep. Ale tymczasem sklep objął pan Fajngold ze swoją liczną niewidzialną rodziną. Reszta przypadła mnie: Maria, Kurtuś i odpowiedzialność za tych dwoje.
Wykopali dół mniej więcej na metr głęboki, a Oskar stał bezczynnie i bezradnie między starym granitem, między kalekimi sosnami, między wdową po Matzeracie a Kurtusiem, który rzucał kamieniami do papużki.
Powinienem czy nie powinienem? Masz dwudziesty pierwszy rok życia, Oskarze. Powinieneś czy nie powinieneś? Jesteś sierotą. Powinieneś wreszcie. Odkąd nie ma już twojej biednej mamy, jesteś półsierotą. Już wtedy powinieneś był się zdecydować. Potem zakopali tuż pod ziemią twojego domniemanego ojca Jana Brońskiego. Byłeś domniemanym sierotą, stałeś tutaj, na tym piachu, który nazywa się Zaspa, i trzymałeś lekko oksydowaną łuskę naboju. Padał deszcz i Ju 52 podchodził do lądowania. Czy już wtedy, jeśli nie w szumie deszczu, to w huczeniu lądującej maszyny transportowej, nie usłyszałeś wyraźnie tego „powinienem, nie powinienem”? Powiedziałeś sobie, że to deszcz, że to huk motorów; tego rodzaju monotonii można przypisać każdy tekst. Chciałeś usłyszeć to jeszcze wyraźniej, nie tylko domniemywać.
Powinienem czy nie powinienem? Kopią teraz dół dla Matzeratha, twojego drugiego domniemanego ojca. Więcej domniemanych ojców, o ile wiesz, nie ma. Dlaczego mimo to żonglujesz dwiema zielonymi butelkami: powinienem, nie powinienem? Kogo chcesz jeszcze zapytać? Kalekich sosen, które są niepewne samych siebie?
Wtedy spostrzegłem ubogi żeliwny krzyż z kruchymi esami-floresami i zaskorupiałymi literami: Mathilde Kunkel - albo Runkel. Wtedy spostrzegłem - powinienem czy nie powinienem - w piasku wśród mikołajków nadmorskich i piaskownic zwyczajnych - powinienem - trzy albo cztery - nie powinienem - przeżarte rdzą metalowe wieńce wielkości talerza, które dawniej - powinienem - przedstawiały pewnie liście dębu albo wawrzynu - chyba nie powinienem - zważyłem je w dłoni - chyba jednak powinienem – wycelowałem - powinienem - w wystający wierzchołek krzyża - albo nie - miał może cztery centymetry średnicy - nie powinienem - wyznaczyłem sobie odległość dwóch metrów - powinienem - i rzuciłem - nie powinienem - chybiając celu - powinienem - jeszcze raz? - zbyt krzywo stał żelazny krzyż - powinienem - Mathilde Kunkel, a może Runkel - powinienem: Runkel, powinienem: Kunkel - to był szósty rzut, a przyznałem sobie siedem rzutów, sześć razy wyszło, że nie powinienem, i rzuciłem siódmy raz - powinienem - zarzuciłem wieniec - powinienem - uwieńczyłem Mathilde - powinienem - wawrzyn dla panny Kunkel - czy powinienem? pytałem młodą panią Runkel - tak, powiedziała Mathilde; umarła bardzo młodo, w dwudziestym siódmym roku życia, a urodziła się w osiemset sześćdziesiątym ósmym. Ja natomiast miałem dwudziesty pierwszy rok życia, gdy za siódmym razem wyszedł mi rzut, gdy owo „powinienem, nie powinienem” uprościłem i zamieniłem w dowiedzione, uwieńczone, wycelowane, zwycięskie „powinienem!”.
I gdy Oskar z tym nowym „powinienem!” na końcu języka i w sercu podążał do grabarzy, nagle zaskrzeczała papużka, bo Kurtuś ją trafił i straciła trochę niebiesko-żółtych piór. Zastanawiałem się, jakie to pytanie skłoniło mojego syna, żeby tak długo rzucać kamykami do papużki, aż ostatni celny rzut przyniósł mu odpowiedź.
Tamci przysunęli skrzynię do grobu, który był chyba na metr dwadzieścia głęboki. Staremu Heilandtowi bardzo się śpieszyło, musiał jednak czekać, bo Maria modliła się po katolicku, bo pan Fajngold trzymał cylinder na piersi i oczyma przebywał w Galicji. Toteż także Kurtuś podszedł teraz bliżej. Prawdopodobnie po swoim celnym rzucie podjął jakąś decyzję i z tych czy innych powodów, ale równie zdecydowany jak Oskar, zbliżył się do grobu.
Powinienem czy nie powinienem? Masz dwudziesty pierwszy rok życia, Oskarze. Powinieneś czy nie powinieneś? Jesteś sierotą. Powinieneś wreszcie. Odkąd nie ma już twojej biednej mamy, jesteś półsierotą. Już wtedy powinieneś był się zdecydować. Potem zakopali tuż pod ziemią twojego domniemanego ojca Jana Brońskiego. Byłeś domniemanym sierotą, stałeś tutaj, na tym piachu, który nazywa się Zaspa, i trzymałeś lekko oksydowaną łuskę naboju. Padał deszcz i Ju 52 podchodził do lądowania. Czy już wtedy, jeśli nie w szumie deszczu, to w huczeniu lądującej maszyny transportowej, nie usłyszałeś wyraźnie tego „powinienem, nie powinienem”? Powiedziałeś sobie, że to deszcz, że to huk motorów; tego rodzaju monotonii można przypisać każdy tekst. Chciałeś usłyszeć to jeszcze wyraźniej, nie tylko domniemywać.
Powinienem czy nie powinienem? Kopią teraz dół dla Matzeratha, twojego drugiego domniemanego ojca. Więcej domniemanych ojców, o ile wiesz, nie ma. Dlaczego mimo to żonglujesz dwiema zielonymi butelkami: powinienem, nie powinienem? Kogo chcesz jeszcze zapytać? Kalekich sosen, które są niepewne samych siebie?
Wtedy spostrzegłem ubogi żeliwny krzyż z kruchymi esami-floresami i zaskorupiałymi literami: Mathilde Kunkel - albo Runkel. Wtedy spostrzegłem - powinienem czy nie powinienem - w piasku wśród mikołajków nadmorskich i piaskownic zwyczajnych - powinienem - trzy albo cztery - nie powinienem - przeżarte rdzą metalowe wieńce wielkości talerza, które dawniej - powinienem - przedstawiały pewnie liście dębu albo wawrzynu - chyba nie powinienem - zważyłem je w dłoni - chyba jednak powinienem – wycelowałem - powinienem - w wystający wierzchołek krzyża - albo nie - miał może cztery centymetry średnicy - nie powinienem - wyznaczyłem sobie odległość dwóch metrów - powinienem - i rzuciłem - nie powinienem - chybiając celu - powinienem - jeszcze raz? - zbyt krzywo stał żelazny krzyż - powinienem - Mathilde Kunkel, a może Runkel - powinienem: Runkel, powinienem: Kunkel - to był szósty rzut, a przyznałem sobie siedem rzutów, sześć razy wyszło, że nie powinienem, i rzuciłem siódmy raz - powinienem - zarzuciłem wieniec - powinienem - uwieńczyłem Mathilde - powinienem - wawrzyn dla panny Kunkel - czy powinienem? pytałem młodą panią Runkel - tak, powiedziała Mathilde; umarła bardzo młodo, w dwudziestym siódmym roku życia, a urodziła się w osiemset sześćdziesiątym ósmym. Ja natomiast miałem dwudziesty pierwszy rok życia, gdy za siódmym razem wyszedł mi rzut, gdy owo „powinienem, nie powinienem” uprościłem i zamieniłem w dowiedzione, uwieńczone, wycelowane, zwycięskie „powinienem!”.
I gdy Oskar z tym nowym „powinienem!” na końcu języka i w sercu podążał do grabarzy, nagle zaskrzeczała papużka, bo Kurtuś ją trafił i straciła trochę niebiesko-żółtych piór. Zastanawiałem się, jakie to pytanie skłoniło mojego syna, żeby tak długo rzucać kamykami do papużki, aż ostatni celny rzut przyniósł mu odpowiedź.
Tamci przysunęli skrzynię do grobu, który był chyba na metr dwadzieścia głęboki. Staremu Heilandtowi bardzo się śpieszyło, musiał jednak czekać, bo Maria modliła się po katolicku, bo pan Fajngold trzymał cylinder na piersi i oczyma przebywał w Galicji. Toteż także Kurtuś podszedł teraz bliżej. Prawdopodobnie po swoim celnym rzucie podjął jakąś decyzję i z tych czy innych powodów, ale równie zdecydowany jak Oskar, zbliżył się do grobu.
Pogoda i warkot samolotów nastroiły mnie smutno. Nie ma nic nudniejszego, nic bardziej odpychającego niż bezchmurne marcowe niebo pełne samolotów, których warkot to wzmaga się, to cichnie. W dodatku obaj młodzi Rosjanie przez całą drogę na próżno starali się utrzymać równy krok.
Może w czasie jazdy po kocich łbach, potem po usianym wybojami asfalcie obluzowało się parę desek w skleconej naprędce skrzyni, poza tym jechaliśmy pod wiatr; w każdym razie cuchnęło nieżywym Matzerathem i Oskar był rad, gdy dotarliśmy do cmentarza na Zaspie.
Nie mogliśmy podjechać na wysokość kutej kraty, bo przed samym cmentarzem zablokował jezdnię stojący w poprzek, wypalony T 34. Inne czołgi w marszu na Nowy Port musiały nadłożyć drogi, pozostawiły ślady na piasku z lewej strony szosy i zburzyły kawał cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosił starego Heilandta, żeby szedł z tyłu. Nieśli trumnę, która na środku wygięła się lekko, po śladach czołgów, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem sił kawałek między zrujnowanymi lub bliskimi ruiny nagrobkami. Stary Heilandt łapczywie ssał papierosa i wydmuchiwał dym na koniec trumny. Ja niosłem klatkę z papużką na drążku. Maria ciągnęła za sobą dwie łopaty. Kurtuś niósł kilof, to znaczy wymachiwał nim dokoła siebie, a na cmentarzu, narażając się na niebezpieczeństwo, walił w szary granit, aż Maria odebrała mu kilof, żeby - była przecież silna - pomóc obu mężczyznom w kopaniu.
Jak to dobrze, że ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarznięta, stwierdziłem i wybrałem się za północny mur, żeby odszukać grób Jana Brońskiego. Mógł być tu albo tam. Nic bliższego nie dało się ustalić, bo za sprawą zmieniających się pór roku dawne zdradziecko świeże pobielenie stało się szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie.
Wróciłem przez tylną okratowaną furtkę, popatrzyłem w górę nad kalekimi sosnami i żeby nie myśleć o czymś bez znaczenia, pomyślałem: teraz chowają i Matzeratha. Szukałem też i częściowo znalazłem pewien sens w okoliczności, że tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli leżeć, choć bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Broński i Matzerath.
Pogrzeby przypominają zawsze o innych pogrzebach!
Piaszczysta ziemia stawiała opór, wymagała chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobiła pauzę, dysząc ciężko oparła się o kilof i znów zaczęła płakać, gdy zobaczyła Kurtusia, jak z daleka rzucał kamieniami do papużki w klatce. Nie trafiał, rzucał za daleko, Maria płakała głośno i prawdziwie, bo straciła Matzeratha, bo widziała w Matzeracie coś, czym moim zdaniem nigdy nie był, a co dla niej miało odtąd pozostać oczywiste i godne miłości. Spiesząc ze słowami pociechy pan Fajngold skorzystał z okazji, żeby odsapnąć, gdyż kopanie dało mu się we znaki. Można by pomyśleć, że stary Heilandt szukał złota, tak bowiem równomiernie wywijał łopatą, rzucał za siebie wykopaną ziemię, a i dym papierosa wydmuchiwał w regularnych odstępach. Obaj młodzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gawędzili pod wiatr. Poza tym samoloty i słońce, które coraz bardziej dojrzewało.
Może w czasie jazdy po kocich łbach, potem po usianym wybojami asfalcie obluzowało się parę desek w skleconej naprędce skrzyni, poza tym jechaliśmy pod wiatr; w każdym razie cuchnęło nieżywym Matzerathem i Oskar był rad, gdy dotarliśmy do cmentarza na Zaspie.
Nie mogliśmy podjechać na wysokość kutej kraty, bo przed samym cmentarzem zablokował jezdnię stojący w poprzek, wypalony T 34. Inne czołgi w marszu na Nowy Port musiały nadłożyć drogi, pozostawiły ślady na piasku z lewej strony szosy i zburzyły kawał cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosił starego Heilandta, żeby szedł z tyłu. Nieśli trumnę, która na środku wygięła się lekko, po śladach czołgów, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem sił kawałek między zrujnowanymi lub bliskimi ruiny nagrobkami. Stary Heilandt łapczywie ssał papierosa i wydmuchiwał dym na koniec trumny. Ja niosłem klatkę z papużką na drążku. Maria ciągnęła za sobą dwie łopaty. Kurtuś niósł kilof, to znaczy wymachiwał nim dokoła siebie, a na cmentarzu, narażając się na niebezpieczeństwo, walił w szary granit, aż Maria odebrała mu kilof, żeby - była przecież silna - pomóc obu mężczyznom w kopaniu.
Jak to dobrze, że ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarznięta, stwierdziłem i wybrałem się za północny mur, żeby odszukać grób Jana Brońskiego. Mógł być tu albo tam. Nic bliższego nie dało się ustalić, bo za sprawą zmieniających się pór roku dawne zdradziecko świeże pobielenie stało się szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie.
Wróciłem przez tylną okratowaną furtkę, popatrzyłem w górę nad kalekimi sosnami i żeby nie myśleć o czymś bez znaczenia, pomyślałem: teraz chowają i Matzeratha. Szukałem też i częściowo znalazłem pewien sens w okoliczności, że tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli leżeć, choć bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Broński i Matzerath.
Pogrzeby przypominają zawsze o innych pogrzebach!
Piaszczysta ziemia stawiała opór, wymagała chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobiła pauzę, dysząc ciężko oparła się o kilof i znów zaczęła płakać, gdy zobaczyła Kurtusia, jak z daleka rzucał kamieniami do papużki w klatce. Nie trafiał, rzucał za daleko, Maria płakała głośno i prawdziwie, bo straciła Matzeratha, bo widziała w Matzeracie coś, czym moim zdaniem nigdy nie był, a co dla niej miało odtąd pozostać oczywiste i godne miłości. Spiesząc ze słowami pociechy pan Fajngold skorzystał z okazji, żeby odsapnąć, gdyż kopanie dało mu się we znaki. Można by pomyśleć, że stary Heilandt szukał złota, tak bowiem równomiernie wywijał łopatą, rzucał za siebie wykopaną ziemię, a i dym papierosa wydmuchiwał w regularnych odstępach. Obaj młodzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gawędzili pod wiatr. Poza tym samoloty i słońce, które coraz bardziej dojrzewało.
Stary Heilandt nie chciał ciągnąć wózka na cmentarz miejski. Powiedział, że ma jeszcze kamasze do podzelowania i musi szybko się uwinąć. Z placu Maksa Halbego, którego ruiny wciąż jeszcze dymiły, skręcił na lewo w Brzeźnieńską i domyśliłem się, że jedziemy na Zaspę. Rosjanie siedzieli przed domami w nikłym lutowym słońcu, sortowali zegarki naręczne i kieszonkowe, czyścili piaskiem srebrne łyżki, używali biustonoszy jako nauszników, ćwiczyli jazdę figurową na rowerach, urządzali sobie tor przeszkód z obrazów olejnych, zegarów stojących, wanien, aparatów radiowych i stojaków na ubrania, demonstrowali wśród tych rupieci ósemki, ślimaki, spirale, wymijali przytomnie różne przedmioty, jak wózki dziecięce i wiszące lampy, które rzucano z okien, i za swoją zręczność byli nagradzani oklaskami. Gdziekolwiek przejeżdżaliśmy, zabawa na parę chwil ustawała. Kilku w damskiej bieliźnie wciągniętej na mundury pomogło nam pchać, chciało się też dobrać do Marii, ale pan Fajngold, który mówił po rosyjsku i miał legitymację, przywołał ich do porządku. Jakiś żołnierz w damskim kapeluszu podarował nam klatkę z żywą papużką na drążku, Kurtuś podskakujący obok wózka chciał od razu powyrywać jej kolorowe piórka. Maria, która nie śmiała odmówić przyjęcia prezentu, podała mi klatkę na wózek, gdzie Kurtuś nie mógł już sięgnąć. Dla Oskara papużka była zbyt kolorowa, postawił więc klatkę z ptakiem na powiększoną skrzynkę margaryny z Matzerathem w środku. Siedziałem z tyłu, zwiesiłem nogi i przyglądałem się twarzy pana Fajngolda - pomarszczona, zamyślona i markotna, sprawiała wrażenie, jakby ów pan sprawdzał w myślach jakiś skomplikowany rachunek, który nie chciał się zgodzić.
Postukałem trochę w moją blachę, wybrałem coś wesołego, chciałem rozproszyć ponure myśli pana Fajngolda. Ale on marszczył się nadal i przebywał wzrokiem nie wiadomo gdzie, może w dalekiej Galicji; tylko mojego bębenka nie widział. Wtedy Oskar zrezygnował, dopuszczając do głosu koła ręcznego wózka i płacz Marii.
Jaka łagodna zima, pomyślałem, gdy zostawiliśmy za sobą ostatnie domy Wrzeszcza, przyglądałem się też chwilę papużce, która na widok owego popołudniowego słońca stojącego nad lotniskiem nastroszyła pióra.
Lotnisko było obstawione wojskiem, a szosa do Brzeźna zamknięta. Jakiś oficer gadał z panem Fajngoldem, który w trakcie rozmowy trzymał cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywał rzadkie rozwiane włosy. Opukując krótko, jakby dla sprawdzenia, skrzynię z Matzerathem, drażniąc palcem papużkę, oficer kazał nas przepuścić, dał nam jednak dwóch najwyżej szesnastoletnich chłopaków w za małych furażerkach i z za dużymi pistoletami maszynowymi jako straż czy eskortę.
Stary Heilandt ciągnął, ani razu nie oglądając się za siebie. Umiał też w ruchu, nie zatrzymując wózka, jedną ręką zapalić papierosa. W powietrzu wisiały samoloty. Motory słyszało się wyraźnie, bo to był koniec lutego, początek marca. Tylko wokół słońca zebrało się parę chmurek, które coraz bardziej blakły. Bombowce leciały na Hel albo wracały z Helu, bo tam walczyły jeszcze resztki drugiej armii.
Postukałem trochę w moją blachę, wybrałem coś wesołego, chciałem rozproszyć ponure myśli pana Fajngolda. Ale on marszczył się nadal i przebywał wzrokiem nie wiadomo gdzie, może w dalekiej Galicji; tylko mojego bębenka nie widział. Wtedy Oskar zrezygnował, dopuszczając do głosu koła ręcznego wózka i płacz Marii.
Jaka łagodna zima, pomyślałem, gdy zostawiliśmy za sobą ostatnie domy Wrzeszcza, przyglądałem się też chwilę papużce, która na widok owego popołudniowego słońca stojącego nad lotniskiem nastroszyła pióra.
Lotnisko było obstawione wojskiem, a szosa do Brzeźna zamknięta. Jakiś oficer gadał z panem Fajngoldem, który w trakcie rozmowy trzymał cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywał rzadkie rozwiane włosy. Opukując krótko, jakby dla sprawdzenia, skrzynię z Matzerathem, drażniąc palcem papużkę, oficer kazał nas przepuścić, dał nam jednak dwóch najwyżej szesnastoletnich chłopaków w za małych furażerkach i z za dużymi pistoletami maszynowymi jako straż czy eskortę.
Stary Heilandt ciągnął, ani razu nie oglądając się za siebie. Umiał też w ruchu, nie zatrzymując wózka, jedną ręką zapalić papierosa. W powietrzu wisiały samoloty. Motory słyszało się wyraźnie, bo to był koniec lutego, początek marca. Tylko wokół słońca zebrało się parę chmurek, które coraz bardziej blakły. Bombowce leciały na Hel albo wracały z Helu, bo tam walczyły jeszcze resztki drugiej armii.
Dziwnym sposobem tym razem po Rosjanach nie przyszli Prusacy, Szwedzi, Sasowie czy Francuzi; przyszli Polacy.
Z całym dobytkiem przyszli Polacy z Wilna, Białegostoku i Lwowa i szukali sobie mieszkań. Do nas przyszedł pan, który nazywał się Fajngold, był samotny, ale stale zachowywał się tak, jakby otaczała go liczna rodzina, której musiał wydawać polecenia. Pan Fajngold od razu objął sklep kolonialny, pokazywał swojej żonie Lubię, która jednak w dalszym ciągu pozostawała niewidzialna i nie udzielała odpowiedzi, wagę dziesiętną, bak na naftę, mosiężny drąg na kiełbasy, pustą kasę i, wielce ucieszony, zapasy w piwnicy. Maria, którą przyjął natychmiast na ekspedientkę i potokiem słów przedstawił swojej nierealnej żonie, pokazała panu Fajngoldowi naszego Matzeratha, który już od trzech dni leżał pod plandeką w piwnicy, bo ze względu na wielu Rosjan, którzy wszędzie na ulicach wypróbowywali rowery, maszyny do szycia i kobiety, nie mogliśmy go pochować.
Gdy pan Fajngold zobaczył zwłoki, które przekręciliśmy na plecy, załamał ręce w taki sam ekspresyjny sposób, jaki Oskar zaobserwował przed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Całą swoją rodzinę, nie tylko panią Lube, zawołał do piwnicy i z pewnością zobaczył, że przyszli wszyscy, bo nazywał ich po imieniu, mówił: Luba, Lew, Jakub, Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyjaśnił wezwanym, kto tu leży, a następnie wyjaśnił nam, że wszyscy, których dopiero co zawołał, też tak leżeli, zanim poszli do pieców w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierka i szwagier szwagierki, który miał pięcioro dzieciaków, i wszyscy leżeli, tylko on, pan Fajngold, nie leżał, bo musiał rozsypywać chlor.
Potem pomógł nam wnieść Matzeratha po schodkach do sklepu, znów miał wokół siebie całą rodzinę, prosił swoją żonę Lube, żeby pomogła Marii umyć zwłoki. Ona jednak nie pomogła, na co pan Fajngold już nie zwrócił uwagi, bo przenosił zapasy z piwnicy do sklepu. Także Greffowa, która przecież umyła matkę Truczinską, tym razem nie przyszła pomóc, bo w mieszkaniu miała pełno Rosjan; słychać było, jak śpiewała.
Stary Heilandt, który już w pierwszych dniach po zajęciu Gdańska miał pełno roboty żelując rosyjskie buty zdarte w zwycięskim marszu, nie chciał z początku zgodzić się na trumniarza. Lecz gdy pan Fajngold ubił z nim interes i za motorek elektryczny z szopy starego ofiarował papierosy Derby z naszych zapasów, Heilandt odłożył kamasze, wziął inne narzędzia i ostatnie deski ze skrzynek.
Mieszkaliśmy wtedy, zanim wyrzucono nas również stamtąd i pan Fajngold odstąpił nam piwnicę, w mieszkaniu matki Truczinskiej, doszczętnie ogołoconym przez sąsiadów i przyjezdnych. Stary Heilandt zdjął z zawiasów drzwi z kuchni do bawialni, bo drzwi z bawialni do sypialni poszły na trumnę matki Truczinskiej. Na dole, w podwórzu, palił Derby i zbijał pudło. My zostaliśmy na górze, ja wziąłem sobie jedyne krzesło, jakie uchowało się w mieszkaniu, otworzyłem na rościerz wybite okna i złościłem się na starego, który klecił trumnę byle jak, nie nadając jej przepisowego zwężenia.
Oskar nie zobaczył już Matzeratha, bo gdy pudło załadowano na płaski wózek wdowy Greff, wieko ze skrzynki po margarynie Vitello było już przybite, chociaż Matzerath za życia nie tylko nie jadał margaryny, ale brzydził się nawet używać jej do potraw.
Maria prosiła pana Fajngolda, by jej towarzyszył, bo bała się rosyjskich żołnierzy na ulicach. Fajngold, który siedział z podwiniętymi nogami na kontuarze i wyjadał łyżeczką sztuczny miód z tekturowego kubka, miał najpierw skrupuły, obawiał się podejrzliwości swojej żony Luby, potem dostał chyba od małżonki pozwolenie, żeby pójść, bo zsunął się z kontuaru, dał mi sztuczny miód, ja oddałem go Kurtusiowi, który zaraz wszystko spałaszował, a tymczasem pan Fajngold z pomocą Marii włożył długie czarne palto z szarym króliczym kołnierzem. Zanim zamknął sklep i poprosił żonę, żeby nikomu nie otwierała, przymierzył za mały na niego cylinder, w którym dawniej Matzerath chodził na różne pogrzeby i wesela.
Z całym dobytkiem przyszli Polacy z Wilna, Białegostoku i Lwowa i szukali sobie mieszkań. Do nas przyszedł pan, który nazywał się Fajngold, był samotny, ale stale zachowywał się tak, jakby otaczała go liczna rodzina, której musiał wydawać polecenia. Pan Fajngold od razu objął sklep kolonialny, pokazywał swojej żonie Lubię, która jednak w dalszym ciągu pozostawała niewidzialna i nie udzielała odpowiedzi, wagę dziesiętną, bak na naftę, mosiężny drąg na kiełbasy, pustą kasę i, wielce ucieszony, zapasy w piwnicy. Maria, którą przyjął natychmiast na ekspedientkę i potokiem słów przedstawił swojej nierealnej żonie, pokazała panu Fajngoldowi naszego Matzeratha, który już od trzech dni leżał pod plandeką w piwnicy, bo ze względu na wielu Rosjan, którzy wszędzie na ulicach wypróbowywali rowery, maszyny do szycia i kobiety, nie mogliśmy go pochować.
Gdy pan Fajngold zobaczył zwłoki, które przekręciliśmy na plecy, załamał ręce w taki sam ekspresyjny sposób, jaki Oskar zaobserwował przed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Całą swoją rodzinę, nie tylko panią Lube, zawołał do piwnicy i z pewnością zobaczył, że przyszli wszyscy, bo nazywał ich po imieniu, mówił: Luba, Lew, Jakub, Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyjaśnił wezwanym, kto tu leży, a następnie wyjaśnił nam, że wszyscy, których dopiero co zawołał, też tak leżeli, zanim poszli do pieców w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierka i szwagier szwagierki, który miał pięcioro dzieciaków, i wszyscy leżeli, tylko on, pan Fajngold, nie leżał, bo musiał rozsypywać chlor.
Potem pomógł nam wnieść Matzeratha po schodkach do sklepu, znów miał wokół siebie całą rodzinę, prosił swoją żonę Lube, żeby pomogła Marii umyć zwłoki. Ona jednak nie pomogła, na co pan Fajngold już nie zwrócił uwagi, bo przenosił zapasy z piwnicy do sklepu. Także Greffowa, która przecież umyła matkę Truczinską, tym razem nie przyszła pomóc, bo w mieszkaniu miała pełno Rosjan; słychać było, jak śpiewała.
Stary Heilandt, który już w pierwszych dniach po zajęciu Gdańska miał pełno roboty żelując rosyjskie buty zdarte w zwycięskim marszu, nie chciał z początku zgodzić się na trumniarza. Lecz gdy pan Fajngold ubił z nim interes i za motorek elektryczny z szopy starego ofiarował papierosy Derby z naszych zapasów, Heilandt odłożył kamasze, wziął inne narzędzia i ostatnie deski ze skrzynek.
Mieszkaliśmy wtedy, zanim wyrzucono nas również stamtąd i pan Fajngold odstąpił nam piwnicę, w mieszkaniu matki Truczinskiej, doszczętnie ogołoconym przez sąsiadów i przyjezdnych. Stary Heilandt zdjął z zawiasów drzwi z kuchni do bawialni, bo drzwi z bawialni do sypialni poszły na trumnę matki Truczinskiej. Na dole, w podwórzu, palił Derby i zbijał pudło. My zostaliśmy na górze, ja wziąłem sobie jedyne krzesło, jakie uchowało się w mieszkaniu, otworzyłem na rościerz wybite okna i złościłem się na starego, który klecił trumnę byle jak, nie nadając jej przepisowego zwężenia.
Oskar nie zobaczył już Matzeratha, bo gdy pudło załadowano na płaski wózek wdowy Greff, wieko ze skrzynki po margarynie Vitello było już przybite, chociaż Matzerath za życia nie tylko nie jadał margaryny, ale brzydził się nawet używać jej do potraw.
Maria prosiła pana Fajngolda, by jej towarzyszył, bo bała się rosyjskich żołnierzy na ulicach. Fajngold, który siedział z podwiniętymi nogami na kontuarze i wyjadał łyżeczką sztuczny miód z tekturowego kubka, miał najpierw skrupuły, obawiał się podejrzliwości swojej żony Luby, potem dostał chyba od małżonki pozwolenie, żeby pójść, bo zsunął się z kontuaru, dał mi sztuczny miód, ja oddałem go Kurtusiowi, który zaraz wszystko spałaszował, a tymczasem pan Fajngold z pomocą Marii włożył długie czarne palto z szarym króliczym kołnierzem. Zanim zamknął sklep i poprosił żonę, żeby nikomu nie otwierała, przymierzył za mały na niego cylinder, w którym dawniej Matzerath chodził na różne pogrzeby i wesela.
Pokój Oliwski. Jak to ładnie i pokojowo brzmi. Wielkie mocarstwa spostrzegły wtedy po raz pierwszy, że kraj Polaków cudownie nadaje się do podziału. Szwedzi, Szwedzi, jeszcze raz Szwedzi - szwedzki półmisek, szwedzkie pijaństwo, szwedzka gimnastyka. Potem przyszli Rosjanie i Sasi, bo w mieście schronił się nieszczęsny król polski Stanisław Leszczyński. Z powodu jednego jedynego króla zniszczono tysiąc osiemset domów, a gdy nieszczęsny Leszczyński uciekł do Francji, bo tam mieszkał jego zięć Ludwik, obywatele miasta musieli wybulić milion.
Potem Polska została trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wołani i na wszystkich bramach miejskich polskiego orła królewskiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie bakałarz Falk zdążył napisać kolędę O, radosna..., przyszli Francuzi. Generał napoleoński nazywał się Raap i po uciążliwym oblężeniu wydusił z gdańszczan dwadzieścia milionów franków. Że czasy francuskie były straszne, tego nie należy podawać w wątpliwość. Ale trwały tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wyspę Spichrzów. Skończyło się wolne miasto, które wymyślił sobie Napoleon. Prusacy ponownie znaleźli okazję, żeby wszystkie bramy miejskie zapaćkać swoim ptakiem, zajęli się też tym gorliwie i na sposób pruski ulokowali w mieście 4 pułk grenadierów, 1 brygadę artylerii, 1 batalion saperów i 1 pułk huzarów przybocznych. Tylko przejściowo stały w Gdańsku 30 pułk piechoty, 18 pułk piechoty, 3 pułk gwardii pieszej, 44 pułk piechoty i 33 pułk fizylierów. Natomiast ów słynny 128 pułk piechoty odszedł dopiero w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym. Żeby niczego nie pominąć, trzeba jeszcze dodać, że w czasach pruskich 1 brygada artylerii została rozbudowana i przekształcona w 1 dywizjon forteczny i 2 dywizjon polowy 1 wschodniopruskiego pułku artylerii. Do tego dochodził jeszcze pomorski pułk artylerii ciężkiej, który później został zastąpiony 16 zachodniopruskim pułkiem artylerii ciężkiej. Miejsce 1 pułku huzarów przybocznych zajął 2 pułk huzarów przybocznych. Natomiast 8 pułk ułanów tylko przez krótki czas przebywał w murach miasta. Za to poza murami, na przedmieściu Wrzeszcz, skoszarowano 17 zachodniopruski batalion taborów.
Za czasów Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Mieście była tylko zielona policja. Zmieniło się to za Forstera w dziewięćset trzydziestym dziewiątym. Wtedy wszystkie koszary z wypalanej cegły znów zapełniły się roześmianymi mężczyznami w mundurach, którzy żonglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz można by wyliczać, jak nazywały się te wszystkie jednostki, które od dziewięćset trzydziestego dziewiątego do dziewięćset czterdziestego piątego stacjonowały w Gdańsku i okolicach albo zostały w Gdańsku zaokrętowane i wysłane na front białomorski. Oskar jednak da temu spokój i powie po prostu: potem, jak się dowiedzieliśmy, przyszedł marszałek Rokossowski. Ten na widok nietkniętego miasta przypomniał sobie o swoich wielkich międzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpalił wszystko bombardowaniem artyleryjskim, żeby ci, co przyszli po nim, mogli wyszaleć się w odbudowie.
Potem Polska została trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wołani i na wszystkich bramach miejskich polskiego orła królewskiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie bakałarz Falk zdążył napisać kolędę O, radosna..., przyszli Francuzi. Generał napoleoński nazywał się Raap i po uciążliwym oblężeniu wydusił z gdańszczan dwadzieścia milionów franków. Że czasy francuskie były straszne, tego nie należy podawać w wątpliwość. Ale trwały tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wyspę Spichrzów. Skończyło się wolne miasto, które wymyślił sobie Napoleon. Prusacy ponownie znaleźli okazję, żeby wszystkie bramy miejskie zapaćkać swoim ptakiem, zajęli się też tym gorliwie i na sposób pruski ulokowali w mieście 4 pułk grenadierów, 1 brygadę artylerii, 1 batalion saperów i 1 pułk huzarów przybocznych. Tylko przejściowo stały w Gdańsku 30 pułk piechoty, 18 pułk piechoty, 3 pułk gwardii pieszej, 44 pułk piechoty i 33 pułk fizylierów. Natomiast ów słynny 128 pułk piechoty odszedł dopiero w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym. Żeby niczego nie pominąć, trzeba jeszcze dodać, że w czasach pruskich 1 brygada artylerii została rozbudowana i przekształcona w 1 dywizjon forteczny i 2 dywizjon polowy 1 wschodniopruskiego pułku artylerii. Do tego dochodził jeszcze pomorski pułk artylerii ciężkiej, który później został zastąpiony 16 zachodniopruskim pułkiem artylerii ciężkiej. Miejsce 1 pułku huzarów przybocznych zajął 2 pułk huzarów przybocznych. Natomiast 8 pułk ułanów tylko przez krótki czas przebywał w murach miasta. Za to poza murami, na przedmieściu Wrzeszcz, skoszarowano 17 zachodniopruski batalion taborów.
Za czasów Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Mieście była tylko zielona policja. Zmieniło się to za Forstera w dziewięćset trzydziestym dziewiątym. Wtedy wszystkie koszary z wypalanej cegły znów zapełniły się roześmianymi mężczyznami w mundurach, którzy żonglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz można by wyliczać, jak nazywały się te wszystkie jednostki, które od dziewięćset trzydziestego dziewiątego do dziewięćset czterdziestego piątego stacjonowały w Gdańsku i okolicach albo zostały w Gdańsku zaokrętowane i wysłane na front białomorski. Oskar jednak da temu spokój i powie po prostu: potem, jak się dowiedzieliśmy, przyszedł marszałek Rokossowski. Ten na widok nietkniętego miasta przypomniał sobie o swoich wielkich międzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpalił wszystko bombardowaniem artyleryjskim, żeby ci, co przyszli po nim, mogli wyszaleć się w odbudowie.
Powinienem czy nie powinienem
Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, następnie Kaszubi, od których w prostej linii pochodzi Oskar, wkrótce później Polacy wysłali Wojciecha z Pragi. Ten przyszedł z krzyżem i padł od topora Kaszubów albo Prusów. Stało się to w wiosce rybackiej, a wioska nazywała się Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powstał Dantzig, który później zamienił się w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa się Gdańsk.
Zanim jednak przyjęła się ta pisownia, po Kaszubach przyszli do Gyddanyzc książęta Pomorzan. Nosili takie imiona jak Subisław, Sambor, Mestwin i Swiętopełk. Z wioski powstało miasteczko. Potem przyszli dzicy Prusowie i zniszczyli trochę miasta. Potem przyszli z daleka Brandenburczycy i również zniszczyli trochę miasta. Także Bolesław z Polski chciał trochę zniszczyć, a i zakon krzyżacki dbał o to, żeby szkody dopiero co naprawione ukazały się znów pod krzyżackimi mieczami.
Zabawiając się w niszczenie i budowanie zmieniali się teraz kolejno przez kilkaset lat książęta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzyżaccy, królowie i antykrólowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi Włocławka. Budowniczowie i burzyciele nazywali się: Otto i Waldemar, Bogusza, Heinrich von Plotzke - i Dietrich von Altenberg, który wzniósł zamek zakonny tam, gdzie w dwudziestym wieku przy placu Heweliusza broniono Poczty Polskiej.
Przyszli husyci, tu i ówdzie podłożyli ogieniek i odeszli. Potem wyrzucono Krzyżaków z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w mieście mieć żadnego zamku. Stało się polskie i nieźle na tym wychodziło. Król, który to osiągnął, nazywał się Kazimierz, otrzymał przydomek Wielki i był synem Władysława I. Potem przyszedł Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wyszła za mąż za Jagiełłę z Litwy i zaczęły się czasy Jagiellonów. Po Władysławie II wstąpił na tron Władysław III, potem znów Kazimierz, który właściwie nie miał chęci, a mimo to przez trzynaście lat trwonił ciężkie pieniądze kupców gdańskich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht miał za to więcej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panował Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Auguście następuje w podręczniku historii rozdział o owym Stefanie Batorym, którego imieniem Polacy chętnie nazywają swoje transatlantyki. Ten przez dłuższy czas - jak można o tym przeczytać - oblegał i ostrzeliwał miasto, ale nie zdołał go zdobyć. Potem przyszli Szwedzi i zachowali się tak samo. Obleganie miasta sprawiło im taką przyjemność, że niebawem powtórzyli to kilka razy. Także Holendrom, Duńczykom i Anglikom Zatoka Gdańska tak się spodobała, że kilku cudzoziemskim kapitanom krążącym na gdańskiej redzie udało się zostać morskimi bohaterami.
Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, następnie Kaszubi, od których w prostej linii pochodzi Oskar, wkrótce później Polacy wysłali Wojciecha z Pragi. Ten przyszedł z krzyżem i padł od topora Kaszubów albo Prusów. Stało się to w wiosce rybackiej, a wioska nazywała się Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powstał Dantzig, który później zamienił się w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa się Gdańsk.
Zanim jednak przyjęła się ta pisownia, po Kaszubach przyszli do Gyddanyzc książęta Pomorzan. Nosili takie imiona jak Subisław, Sambor, Mestwin i Swiętopełk. Z wioski powstało miasteczko. Potem przyszli dzicy Prusowie i zniszczyli trochę miasta. Potem przyszli z daleka Brandenburczycy i również zniszczyli trochę miasta. Także Bolesław z Polski chciał trochę zniszczyć, a i zakon krzyżacki dbał o to, żeby szkody dopiero co naprawione ukazały się znów pod krzyżackimi mieczami.
Zabawiając się w niszczenie i budowanie zmieniali się teraz kolejno przez kilkaset lat książęta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzyżaccy, królowie i antykrólowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi Włocławka. Budowniczowie i burzyciele nazywali się: Otto i Waldemar, Bogusza, Heinrich von Plotzke - i Dietrich von Altenberg, który wzniósł zamek zakonny tam, gdzie w dwudziestym wieku przy placu Heweliusza broniono Poczty Polskiej.
Przyszli husyci, tu i ówdzie podłożyli ogieniek i odeszli. Potem wyrzucono Krzyżaków z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w mieście mieć żadnego zamku. Stało się polskie i nieźle na tym wychodziło. Król, który to osiągnął, nazywał się Kazimierz, otrzymał przydomek Wielki i był synem Władysława I. Potem przyszedł Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wyszła za mąż za Jagiełłę z Litwy i zaczęły się czasy Jagiellonów. Po Władysławie II wstąpił na tron Władysław III, potem znów Kazimierz, który właściwie nie miał chęci, a mimo to przez trzynaście lat trwonił ciężkie pieniądze kupców gdańskich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht miał za to więcej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panował Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Auguście następuje w podręczniku historii rozdział o owym Stefanie Batorym, którego imieniem Polacy chętnie nazywają swoje transatlantyki. Ten przez dłuższy czas - jak można o tym przeczytać - oblegał i ostrzeliwał miasto, ale nie zdołał go zdobyć. Potem przyszli Szwedzi i zachowali się tak samo. Obleganie miasta sprawiło im taką przyjemność, że niebawem powtórzyli to kilka razy. Także Holendrom, Duńczykom i Anglikom Zatoka Gdańska tak się spodobała, że kilku cudzoziemskim kapitanom krążącym na gdańskiej redzie udało się zostać morskimi bohaterami.
Gdyby przedtem zamknął chociaż trzema palcami szpilkę partyjnej odznaki. Teraz dławił się ostrym karmelkiem, poczerwieniał, oczy wyszły mu na wierzch, kaszlał, płakał, śmiał się i przez te wszystkie równoczesne wzruszenia nie mógł utrzymać rąk w górze. Tego jednak Ruscy nie mogli tolerować. Krzyczeli i chcieli, żeby znów pokazał swoje dłonie. Ale Matzerath nastawił się wyłącznie na swoje drogi oddechowe. Nie mógł już nawet porządnie kaszleć, zaczął tańczyć i wymachiwać rękami, strącił z półki parę blaszanych puszek mieszanki jarzynowej i sprawił, że mój Kałmuk, który dotąd przyglądał się spokojnie lekko skośnymi oczyma, odstawił mnie ostrożnie, sięgnął za siebie, przyłożył coś do biodra i strzelił, strzelił całą serią, strzelił, zanim Matzerath zdążył się udusić.
Czegóż to człowiek nie robi, gdy na scenę wkracza przeznaczenie! Podczas gdy mój domniemany ojciec połknął partię i umarł, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotłem w palcach wesz, którą na krótko przedtem złapałem na Kałmuku. Matzerath upadł w poprzek mrówczego szlaku. Ruscy opuścili piwnicę przez sklep i zabrali po drodze parę paczek sztucznego miodu. Mój Kałmuk wyszedł ostatni, nie wziął jednak sztucznego miodu, bo musiał założyć nowy magazynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff leżała wyczerpana między skrzynkami margaryny. Maria tuliła do siebie Kurtusia, jakby chciała go udusić. Mnie chodziło po głowie zdanie, które wyczytałem u Goethego. Mrówki zastały zmienioną sytuację, nie wahały się jednak nadłożyć drogi, skierowały swój wojskowy szlak wokół skulonego Matzeratha, bo ów cukier sypiący się z rozprutego worka podczas zajmowania Gdańska przez armię marszałka Rokossowskiego nie stracił nic ze swojej słodyczy.
Czegóż to człowiek nie robi, gdy na scenę wkracza przeznaczenie! Podczas gdy mój domniemany ojciec połknął partię i umarł, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotłem w palcach wesz, którą na krótko przedtem złapałem na Kałmuku. Matzerath upadł w poprzek mrówczego szlaku. Ruscy opuścili piwnicę przez sklep i zabrali po drodze parę paczek sztucznego miodu. Mój Kałmuk wyszedł ostatni, nie wziął jednak sztucznego miodu, bo musiał założyć nowy magazynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff leżała wyczerpana między skrzynkami margaryny. Maria tuliła do siebie Kurtusia, jakby chciała go udusić. Mnie chodziło po głowie zdanie, które wyczytałem u Goethego. Mrówki zastały zmienioną sytuację, nie wahały się jednak nadłożyć drogi, skierowały swój wojskowy szlak wokół skulonego Matzeratha, bo ów cukier sypiący się z rozprutego worka podczas zajmowania Gdańska przez armię marszałka Rokossowskiego nie stracił nic ze swojej słodyczy.
Oskar zaś, który nie umiał przestawić się tak szybko, zajął się, szukając namiastki swoich mrówek, obserwacją płaskich szarobrązowych zwierząt, które spacerowały po kołnierzu mojego Kałmuka. Chętnie bym złapał i zbadał taką wesz, bo i w mojej lekturze, rzadziej u Goethego, tym częściej u Rasputina, była mowa o wszach. Ponieważ jednak jedną ręką trudno mi było poradzić sobie z wszą, starałem się pozbyć partyjnej odznaki. I żeby wytłumaczyć moje postępowanie. Oskar mówi: Ponieważ Kałmuk miał już na piersi kilka odznaczeń, w zaciśniętej dłoni podałem ów karmelek, który kłuł mnie i przeszkadzał w złapaniu wszy, stojącemu obok Matzerathowi.
Można teraz powiedzieć, że nie powinienem był tego robić. Można też jednak powiedzieć: Matzerath nie powinien był brać.
Ale wziął. Ja pozbyłem się karmelka, Matzerath drętwiał z przerażenia coraz bardziej i bardziej, gdy czuł w palcach znaczek swojej partii. Mając teraz wolne ręce nie chciałem patrzeć, co zrobi z karmelkiem. Zbyt rozproszony, żeby zająć się wszami, Oskar zamierzał ponownie skupić się na mrówkach, dostrzegł jednak szybki ruch ręki Matzeratha, mówi teraz, ponieważ nie pamięta, co wówczas pomyślał: Byłoby rozsądniej zatrzymać kolorową okrągłą rzecz w zaciśniętej dłoni.
On jednak chciał się jej pozbyć i mimo swej fantazji, wypróbowanej często przy gotowaniu i dekorowaniu wystawy sklepu kolonialnego, nie znalazł innej kryjówki niż jama ustna.
Jak ważny może być taki krótki ruch ręki! Z dłoni do ust, to wystarczyło, żeby obu Ruskich, którzy siedzieli spokojnie po obu stronach Marii, przestraszyć i wypłoszyć z przeciwlotniczego łóżka. Z pistoletami maszynowymi stanęli przed brzuchem Matzeratha i każdy widział, że Matzerath próbuje coś połknąć.
Można teraz powiedzieć, że nie powinienem był tego robić. Można też jednak powiedzieć: Matzerath nie powinien był brać.
Ale wziął. Ja pozbyłem się karmelka, Matzerath drętwiał z przerażenia coraz bardziej i bardziej, gdy czuł w palcach znaczek swojej partii. Mając teraz wolne ręce nie chciałem patrzeć, co zrobi z karmelkiem. Zbyt rozproszony, żeby zająć się wszami, Oskar zamierzał ponownie skupić się na mrówkach, dostrzegł jednak szybki ruch ręki Matzeratha, mówi teraz, ponieważ nie pamięta, co wówczas pomyślał: Byłoby rozsądniej zatrzymać kolorową okrągłą rzecz w zaciśniętej dłoni.
On jednak chciał się jej pozbyć i mimo swej fantazji, wypróbowanej często przy gotowaniu i dekorowaniu wystawy sklepu kolonialnego, nie znalazł innej kryjówki niż jama ustna.
Jak ważny może być taki krótki ruch ręki! Z dłoni do ust, to wystarczyło, żeby obu Ruskich, którzy siedzieli spokojnie po obu stronach Marii, przestraszyć i wypłoszyć z przeciwlotniczego łóżka. Z pistoletami maszynowymi stanęli przed brzuchem Matzeratha i każdy widział, że Matzerath próbuje coś połknąć.
Kiedy unieśli klapę w podłodze, szpilka odznaki wciąż jeszcze mnie kłuła. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przykucnąć u drżących kolan Marii i obserwować mrówki na betonowej posadzce, których wojskowy szlak prowadził ukosem od ziemniaków do worka z cukrem. Bodaj sześciu całkiem normalnych, chyba lekko mieszanych Rosjan tłoczyło się na piwnicznych schodkach i sponad pepesz wytrzeszczało oczy. W ogólnym hałasie uspokajająco działał fakt, że mrówki nie przejęły się ani trochę wkroczeniem rosyjskiej armii. Myślały tylko o ziemniakach i o cukrze, podczas gdy tamci z pistoletami maszynowymi dążyli na razie do innych zdobyczy. Że dorośli trzymali ręce w górze, to wydawało mi się normalne. Znało się ten widok z kronik filmowych, podobnie też było po zakończeniu obrony Poczty Polskiej. Czemu jednak Kurtuś małpował dorosłych, tego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Powinien był brać przykład ze mnie, swego ojca - a jeśli nie z ojca, to z mrówek. Ponieważ trzy z czworokątnych mundurów zapaliły się z miejsca do wdowy Greff, zaczęło się coś ruszać w zdrętwiałym towarzystwie, Greffowa, która po długim wdowieństwie i poprzedzającym je poście wcale nie spodziewała się tak licznego naporu, początkowo jeszcze krzyczała ze zdziwienia, potem jednak szybko oswoiła się z ową prawie przez nią zapomnianą sytuacją.
Już u Rasputina czytałem, że Rosjanie lubią dzieci. W naszej piwnicy miałem się o tym przekonać na własnej skórze. Maria drżała bez powodu i nie mogła pojąć, dlaczego ci czterej, którzy nie dobierali się do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami się tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz gładzili Kurtusia, mówili do niego da-da-da, głaskali po policzkach i jego, i Marię.
Mnie i mój bębenek wziął ktoś z betonu na ręce i w ten sposób przeszkodził mi w dalszej obserwacji mrówek, przeprowadzaniu porównań i mierzeniu ich pilnością aktualnych wydarzeń. Blacha wisiała mi na brzuchu i krępy, dziobaty żołnierz wystukał grubymi palcami, jak na dorosłego nawet dość zręcznie, parę taktów, pod które można by było zatańczyć. Oskar chętnie by się zrewanżował, pokazał parę sztuczek na blasze, ale nie mógł, bo odznaka partyjna Matzeratha wciąż jeszcze kłuła go w lewą dłoń.
W naszej piwnicy zrobiło się niemal spokojnie i familijnie. Greffowa leżała, cichnąc coraz bardziej, pod trzema na zmianę żołnierzami, a gdy jeden z nich miał dość, mój utalentowany bębnista przekazał Oskara spoconemu, z lekka skośnookiemu, powiedzmy: Kałmukowi. Kałmuk trzymał już mnie lewą ręką, a prawą zapinał spodnie i nie zgorszył się wcale, że jego poprzednik, mój bębnista, zrobił coś przeciwnego. Matzerath jednak nie mógł doczekać się odmiany. Nadal stał przy półkach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, ręce trzymał w górze, ukazywał wszystkie linie dłoni; ale nikt nie chciał czytać mu z ręki. Natomiast pojętność kobiet okazała się zaskakująca: Maria nauczyła się pierwszych słów po rosyjsku, kolana już jej nie drżały, śmiała się nawet i mogłaby zagrać na organkach, gdyby drumla znalazła się pod ręką.
Już u Rasputina czytałem, że Rosjanie lubią dzieci. W naszej piwnicy miałem się o tym przekonać na własnej skórze. Maria drżała bez powodu i nie mogła pojąć, dlaczego ci czterej, którzy nie dobierali się do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami się tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz gładzili Kurtusia, mówili do niego da-da-da, głaskali po policzkach i jego, i Marię.
Mnie i mój bębenek wziął ktoś z betonu na ręce i w ten sposób przeszkodził mi w dalszej obserwacji mrówek, przeprowadzaniu porównań i mierzeniu ich pilnością aktualnych wydarzeń. Blacha wisiała mi na brzuchu i krępy, dziobaty żołnierz wystukał grubymi palcami, jak na dorosłego nawet dość zręcznie, parę taktów, pod które można by było zatańczyć. Oskar chętnie by się zrewanżował, pokazał parę sztuczek na blasze, ale nie mógł, bo odznaka partyjna Matzeratha wciąż jeszcze kłuła go w lewą dłoń.
W naszej piwnicy zrobiło się niemal spokojnie i familijnie. Greffowa leżała, cichnąc coraz bardziej, pod trzema na zmianę żołnierzami, a gdy jeden z nich miał dość, mój utalentowany bębnista przekazał Oskara spoconemu, z lekka skośnookiemu, powiedzmy: Kałmukowi. Kałmuk trzymał już mnie lewą ręką, a prawą zapinał spodnie i nie zgorszył się wcale, że jego poprzednik, mój bębnista, zrobił coś przeciwnego. Matzerath jednak nie mógł doczekać się odmiany. Nadal stał przy półkach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, ręce trzymał w górze, ukazywał wszystkie linie dłoni; ale nikt nie chciał czytać mu z ręki. Natomiast pojętność kobiet okazała się zaskakująca: Maria nauczyła się pierwszych słów po rosyjsku, kolana już jej nie drżały, śmiała się nawet i mogłaby zagrać na organkach, gdyby drumla znalazła się pod ręką.
Gdy granaty wybuchły w pobliżu, opuściliśmy strych. Później Matzerath chciał jeszcze raz iść na górę, ale Maria mu nie pozwoliła. Usłuchał, a kiedy długo i szeroko opisywał pożar wdowie Greff, która nie ruszała się z piwnicy, płakał. Zaszedł jeszcze raz do mieszkania, nastawił radio, ale radio milczało. Nie było słychać nawet trzaskania ognia w płonącej rozgłośni, nie mówiąc już o jakimś komunikacie nadzwyczaj nym.
Speszony niemal jak dziecko, które nie wie, czy ma nadal wierzyć w świętego Mikołaja, stał Matzerath pośrodku piwnicy, szarpał szelki, po raz pierwszy wyraził zwątpienie w ostateczne zwycięstwo i za radą wdowy Greff wyjął odznakę partyjną z klapy marynarki, nie wiedział jednak, co z nią zrobić; piwnica miała bowiem betonową posadzkę, Greffowa nie chciała od niego wziąć odznaki, Maria uważała, że powinien zagrzebać ją w ziemniaki, ale ziemniaki nie były dla Matzeratha wystarczająco bezpieczne, a na górę nie odważył się pójść, bo tamci lada chwila przyjdą, jeśli już nie przyszli, byli w drodze, bili się przecież już pod Brętowem i Oliwą kiedy on był jeszcze na strychu, i ubolewał raz po raz, że nie zostawił tego karmelka na górze w piasku przeciwlotniczym, bo jeśli znajdą go tutaj z karmelkiem w garści... Upuścił go na beton, chciał rozdeptać i zabawić się w dzikusa, ale obaj z Kurtusiem rzuciliśmy się tam jednocześnie, ja pierwszy chwyciłem, nadal go trzymałem, kiedy malec uderzył, jak uderzał zawsze, ilekroć chciał coś mieć, ale ja nie dałem synowi odznaki partyjnej, nie chciałem go narażać; bo z Rosjanami nie ma żartów. Oskar wiedział o tym już z lektury Rasputina, i gdy Kurtuś bił mnie, a Maria próbowała nas rozdzielić, zastanawiałem się, czy to Białorusini, czy Rosjanie, Kozacy czy Gruzini, Kałmucy czy Tatarzy krymscy, Rusini czy Ukraińcy, czy może Kirgizi znaleźliby u Kurtusia odznakę partyjną Matzeratha, gdyby Oskar ugiął się pod ciosami swego syna.
Gdy Maria rozdzieliła nas z pomocą wdowy Greff, trzymałem karmelek zwycięsko w lewej pięści. Matzerath był rad, że pozbył się odznaki. Maria musiała uspokajać rozbeczanego Kurtusia. Otwarta szpilka ukłuła mnie w dłoń. Tak jak i dawniej - nie gustowałem w tej rzeczy. Ale gdy chciałem z powrotem przylepić Matzerathowi jego karmelek do marynarki, tym razem z tyłu — cóż mnie w końcu obchodzi jego partia - tamci byli już w sklepie nad nami i najprawdopodobniej, sądząc po kobiecych piskach, również w sąsiednich piwnicach.
Speszony niemal jak dziecko, które nie wie, czy ma nadal wierzyć w świętego Mikołaja, stał Matzerath pośrodku piwnicy, szarpał szelki, po raz pierwszy wyraził zwątpienie w ostateczne zwycięstwo i za radą wdowy Greff wyjął odznakę partyjną z klapy marynarki, nie wiedział jednak, co z nią zrobić; piwnica miała bowiem betonową posadzkę, Greffowa nie chciała od niego wziąć odznaki, Maria uważała, że powinien zagrzebać ją w ziemniaki, ale ziemniaki nie były dla Matzeratha wystarczająco bezpieczne, a na górę nie odważył się pójść, bo tamci lada chwila przyjdą, jeśli już nie przyszli, byli w drodze, bili się przecież już pod Brętowem i Oliwą kiedy on był jeszcze na strychu, i ubolewał raz po raz, że nie zostawił tego karmelka na górze w piasku przeciwlotniczym, bo jeśli znajdą go tutaj z karmelkiem w garści... Upuścił go na beton, chciał rozdeptać i zabawić się w dzikusa, ale obaj z Kurtusiem rzuciliśmy się tam jednocześnie, ja pierwszy chwyciłem, nadal go trzymałem, kiedy malec uderzył, jak uderzał zawsze, ilekroć chciał coś mieć, ale ja nie dałem synowi odznaki partyjnej, nie chciałem go narażać; bo z Rosjanami nie ma żartów. Oskar wiedział o tym już z lektury Rasputina, i gdy Kurtuś bił mnie, a Maria próbowała nas rozdzielić, zastanawiałem się, czy to Białorusini, czy Rosjanie, Kozacy czy Gruzini, Kałmucy czy Tatarzy krymscy, Rusini czy Ukraińcy, czy może Kirgizi znaleźliby u Kurtusia odznakę partyjną Matzeratha, gdyby Oskar ugiął się pod ciosami swego syna.
Gdy Maria rozdzieliła nas z pomocą wdowy Greff, trzymałem karmelek zwycięsko w lewej pięści. Matzerath był rad, że pozbył się odznaki. Maria musiała uspokajać rozbeczanego Kurtusia. Otwarta szpilka ukłuła mnie w dłoń. Tak jak i dawniej - nie gustowałem w tej rzeczy. Ale gdy chciałem z powrotem przylepić Matzerathowi jego karmelek do marynarki, tym razem z tyłu — cóż mnie w końcu obchodzi jego partia - tamci byli już w sklepie nad nami i najprawdopodobniej, sądząc po kobiecych piskach, również w sąsiednich piwnicach.
Ziemia była zmarznięta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmianę pracowali kilofem, a Maria usiłowała wykopać bluszcz koło kamiennych ławek, Oskar oddalił się i niebawem znalazł się wśród drzew Alei Hindenburga. Jaki tam był ruch! Czołgi wycofane z Wyżyny Gdańskiej i Żuław holowały się wzajemnie. Na drzewach - jeśli dobrze pamiętam, były to lipy - wisieli volksszturmisci i żołnierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach były dość czytelne i oznajmiały, że na drzewach albo lipach wiszą zdrajcy. Zajrzałem kilku powieszonym w wytężone twarze, dokonywałem ogólnych i szczególnych porównań z wisielcem Greffem. Widziałem też garść dyndających młodych chłopaków w zbyt obszernych mundurach, parę razy wydawało mi się, że poznaję Störtebekera — ale wszystkie dyndające chłopaki wyglądają jednakowo - i mimo to powiedziałem sobie: teraz powiesili Störtebekera, czy Luzie Rennwand też zadyndała?
Ta myśl uskrzydliła Oskara. Przepatrywałem drzewa z lewej i z prawej w poszukiwaniu chudej wiszącej dziewczyny, odważyłem się przejść między czołgami na drugą stronę Alei, lecz i tam znalazłem tylko piechurów, starych volksszturmistow i chłopców podobnych do Störtebekera. Rozczarowany poczłapałem Aleją w górę aż do na pół zniszczonej kawiarni „Cztery Pory Roku”, zawróciłem z dużymi oporami i jeszcze stojąc nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Marią rzucając na pagórek bluszcz i liście, miałem przed oczyma wyraźny i dokładny obraz wiszącej Luzie.
Nie odprowadziliśmy już płaskiego wózka wdowy Greff do sklepu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczególne części przed kontuarem, a kupiec kolonialny powiedział do starego człowieka, któremu wetknął trzy paczki papierosów Derby: - Wózek może nam jeszcze być potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.
Stary Heilandt nic nie odpowiedział, tylko wziął sobie kilka pudełek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych półek. Potem w filcowych pantoflach, które miał na sobie podczas pogrzebu przez całą drogę tam i z powrotem, poczłapał ze sklepu zostawiając Matzerathowi przeniesienie żałosnych resztek towaru z półek do piwnicy.
Nie wychodziliśmy teraz prawie wcale z podziemi. Mówiono, że Rosjanie są już w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W każdym razie siedzieli na wzgórzach, bo strzelali wprost na miasto. Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad siedemset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, tworząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypalali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując jednak w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarną, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Podwale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewakuowane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wielkim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano prapremierę Snów Podpalacza, dwuznacznej jednoaktówki. Na Ratuszu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z ważnością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha. Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozumiałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.
Oskar nigdy sobie wiele nie robił z pożarów. Toteż zostałbym w piwnicy, kiedy Matzerath popędził po schodach na górę, żeby ze strychu popatrzeć na płonący Gdańsk, gdybym lekkomyślnie na tym właśnie strychu nie przechowywał swojego skromnego, łatwopalnego dobytku. Należało ratować mój ostatni bębenek z zapasów teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiędzy kartkami książki przechowywałem też cieniusieńki, pastelowo pomalowany wachlarz, którym moja Roswita Raguna umiała za życia poruszać z takim wdziękiem. Maria została w piwnicy. Kurtuś natomiast chciał ze mną i z Matzerathem iść na górę i zobaczyć ogień. Z jednej strony gniewała mnie nie kontrolowana zapalczywość mojego syna, z drugiej zaś Oskar powiedział sobie: Chłopak wdał się w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymała Kurtusia na dole, mnie pozwolono pójść z Matzerathem na górę, wziąłem swoje manatki, rzuciłem okiem z okna strychu i zdumiałem się tryskającą siłą żywotną, na jaką zdobyło się szacowne miasto.
Ta myśl uskrzydliła Oskara. Przepatrywałem drzewa z lewej i z prawej w poszukiwaniu chudej wiszącej dziewczyny, odważyłem się przejść między czołgami na drugą stronę Alei, lecz i tam znalazłem tylko piechurów, starych volksszturmistow i chłopców podobnych do Störtebekera. Rozczarowany poczłapałem Aleją w górę aż do na pół zniszczonej kawiarni „Cztery Pory Roku”, zawróciłem z dużymi oporami i jeszcze stojąc nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Marią rzucając na pagórek bluszcz i liście, miałem przed oczyma wyraźny i dokładny obraz wiszącej Luzie.
Nie odprowadziliśmy już płaskiego wózka wdowy Greff do sklepu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczególne części przed kontuarem, a kupiec kolonialny powiedział do starego człowieka, któremu wetknął trzy paczki papierosów Derby: - Wózek może nam jeszcze być potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.
Stary Heilandt nic nie odpowiedział, tylko wziął sobie kilka pudełek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych półek. Potem w filcowych pantoflach, które miał na sobie podczas pogrzebu przez całą drogę tam i z powrotem, poczłapał ze sklepu zostawiając Matzerathowi przeniesienie żałosnych resztek towaru z półek do piwnicy.
Nie wychodziliśmy teraz prawie wcale z podziemi. Mówiono, że Rosjanie są już w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W każdym razie siedzieli na wzgórzach, bo strzelali wprost na miasto. Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad siedemset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, tworząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypalali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując jednak w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarną, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Podwale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewakuowane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wielkim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano prapremierę Snów Podpalacza, dwuznacznej jednoaktówki. Na Ratuszu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z ważnością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha. Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozumiałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.
Oskar nigdy sobie wiele nie robił z pożarów. Toteż zostałbym w piwnicy, kiedy Matzerath popędził po schodach na górę, żeby ze strychu popatrzeć na płonący Gdańsk, gdybym lekkomyślnie na tym właśnie strychu nie przechowywał swojego skromnego, łatwopalnego dobytku. Należało ratować mój ostatni bębenek z zapasów teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiędzy kartkami książki przechowywałem też cieniusieńki, pastelowo pomalowany wachlarz, którym moja Roswita Raguna umiała za życia poruszać z takim wdziękiem. Maria została w piwnicy. Kurtuś natomiast chciał ze mną i z Matzerathem iść na górę i zobaczyć ogień. Z jednej strony gniewała mnie nie kontrolowana zapalczywość mojego syna, z drugiej zaś Oskar powiedział sobie: Chłopak wdał się w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymała Kurtusia na dole, mnie pozwolono pójść z Matzerathem na górę, wziąłem swoje manatki, rzuciłem okiem z okna strychu i zdumiałem się tryskającą siłą żywotną, na jaką zdobyło się szacowne miasto.
Ponieważ jednak w czasie bombardowania mysz zastygła skurczona na krześle i nie chciała leżeć w trumnie inaczej niż z podciągniętymi w górę kolanami, stary Heilandt, gdy Maria z Kurtusiem na ręku wyszła na parę minut z pokoju, musiał złamać jej obie nogi, żeby można było trumnę zabić gwoździami.
Mieliśmy niestety tylko żółtą farbę i ani na lekarstwo czarnej. Matkę Truczinską wyniesiono więc z mieszkania i po schodach na podwórze w nie pomalowanym, ale zwężonym u stóp pudle. Oskar szedł z tyłu ze swoim bębenkiem i spoglądał na wieko trumny czytając: margaryna Vitello - margaryna Vitello - margaryna Vitello. Ten napis powtarzał się tam trzykrotnie w regularnych odstępach i potwierdzał pośmiertnie gust matki Truczinskiej. Za życia wolała ona dobrą margarynę Vitello z czystych tłuszczów roślinnych od najlepszego masła; bo margaryna jest zdrowa, odświeżająca, pożywna, bo margaryna rozwesela.
Stary Heilandt ciągnął trumnę na płaskim wózku ze sklepu warzywnego Greffów ulicami Luizy, Marii, Antona Möllera - płonęły tam dwa domy - w stronę kliniki położniczej. Kurtuś został z wdową Greff w naszej piwnicy, Maria i Matzerath pchali, Oskar siedział na wózku, chętnie wdrapałby się na trumnę, ale mu nie pozwolono. Ulice były zapchane uciekinierami z Prus Wschodnich i Żuław. Przez tunel pod torami kolejowymi koło hali sportowej nie dało się przejść. Matzerath zaproponował, żeby wykopać dół w ogrodzie szkolnym
Conradinum. Maria była przeciwna. Stary Heilandt, który był z matką Truczinską w jednym wieku, machnął ręką z dezaprobatą. Ja też byłem przeciwko ogrodowi szkolnemu. Z cmentarza miejskiego musieliśmy oczywiście zrezygnować, bo od hali sportowej poczynając Aleja Hindenburga była otwarta tylko dla pojazdów wojskowych. Nie mogliśmy więc pochować myszy obok jej syna Herberta, ale wybraliśmy jej miejsce w parku Steffensa, który leżał naprzeciwko cmentarza miejskiego.
Mieliśmy niestety tylko żółtą farbę i ani na lekarstwo czarnej. Matkę Truczinską wyniesiono więc z mieszkania i po schodach na podwórze w nie pomalowanym, ale zwężonym u stóp pudle. Oskar szedł z tyłu ze swoim bębenkiem i spoglądał na wieko trumny czytając: margaryna Vitello - margaryna Vitello - margaryna Vitello. Ten napis powtarzał się tam trzykrotnie w regularnych odstępach i potwierdzał pośmiertnie gust matki Truczinskiej. Za życia wolała ona dobrą margarynę Vitello z czystych tłuszczów roślinnych od najlepszego masła; bo margaryna jest zdrowa, odświeżająca, pożywna, bo margaryna rozwesela.
Stary Heilandt ciągnął trumnę na płaskim wózku ze sklepu warzywnego Greffów ulicami Luizy, Marii, Antona Möllera - płonęły tam dwa domy - w stronę kliniki położniczej. Kurtuś został z wdową Greff w naszej piwnicy, Maria i Matzerath pchali, Oskar siedział na wózku, chętnie wdrapałby się na trumnę, ale mu nie pozwolono. Ulice były zapchane uciekinierami z Prus Wschodnich i Żuław. Przez tunel pod torami kolejowymi koło hali sportowej nie dało się przejść. Matzerath zaproponował, żeby wykopać dół w ogrodzie szkolnym
Conradinum. Maria była przeciwna. Stary Heilandt, który był z matką Truczinską w jednym wieku, machnął ręką z dezaprobatą. Ja też byłem przeciwko ogrodowi szkolnemu. Z cmentarza miejskiego musieliśmy oczywiście zrezygnować, bo od hali sportowej poczynając Aleja Hindenburga była otwarta tylko dla pojazdów wojskowych. Nie mogliśmy więc pochować myszy obok jej syna Herberta, ale wybraliśmy jej miejsce w parku Steffensa, który leżał naprzeciwko cmentarza miejskiego.
Zaletą naszej piwnicy było drugie wejście, które jak również wszyscy wiemy, składało się z klapy w podłodze sklepu za kontuarem. Dzięki temu nikt nie mógł zobaczyć, co Matzerath do piwnicy zanosił, co z piwnicy wynosił. Bo też nikt nie patrzyłby życzliwym okiem na zapasy, jakie Matzerath potrafił zgromadzić przez lata wojny. Suche i ciepłe pomieszczenie wypełnione było różnymi artykułami spożywczymi: fasolą i grochem, makaronem, cukrem, miodem sztucznym, mąką pszenną i margaryną. Skrzynki sucharów z razowego chleba spoczywały na skrzynkach Palminu. Konserwy z mieszanką jarzynową piętrzyły się obok puszek mirabeli, zielonego groszku i śliwek na półkach, które zapobiegliwy Matzerath sam wykonał i kołkami przymocował do ścian. Kilka belek, mniej więcej w połowie wojny zaklinowanych na polecenie Greffa między sklepienie a betonową posadzkę, miało składowi żywności zapewnić bezpieczeństwo przepisowego schronu. Kilkakrotnie Matzerath chciał usunąć belki, ponieważ Gdańsk prócz nalotów nękających nie przeżył większego bombardowania. Teraz jednak, gdy nie upominał już komendant schronu Greff, Maria prosiła go o pozostawienie wspierających belek. Domagała się bezpieczeństwa dla Kurtusia, a niekiedy i dla mnie.
Podczas pierwszych nalotów w końcu stycznia stary Heilandt i Matzerath znosili jeszcze wspólnymi siłami krzesło z matką Truczinską do naszej piwnicy. Potem, może na jej życzenie, a może dla zaoszczędzenia sobie trudu, zostawiono ją w mieszkaniu, przy oknie. Po wielkim nalocie na śródmieście Maria i Matzerath znaleźli staruszkę ze zwisającą dolną szczęką i tak wywróconymi białkami, jak gdyby do oka wpadła jej mała lepka mucha.
Zdjęto więc z zawiasów drzwi do sypialni. Stary Heilandt przyniósł ze swojej szopy narzędzia i parę cienkich desek. Paląc papierosy Derby, które dostał od Matzeratha, wziął miarę. Oskar pomagał mu w pracy. Inni schowali się w piwnicy, bo znowu zaczął się ostrzał artylerii ze wzgórz.
Heilandt chciał uwinąć się szybko i zbić prostą, nie zwężoną skrzynię. Oskar natomiast opowiadał się za trumną w tradycyjnej formie, nie ustępował, tak stanowczo podsuwał mu deski pod piłę, że stary zdecydował się ostatecznie na owo zwężenie u stóp, którego ma prawo domagać się każde ludzkie ciało.
W rezultacie trumna wyglądała pierwszorzędnie. Greffowa umyła matkę Truczinską, wyjęła z szafy świeżo wypraną nocną koszulę, obcięła jej paznokcie, ułożyła jej kok, z trzech drutów zrobiła mu konieczną podporę, krótko mówiąc, zadbała o to, żeby matka Truczinska również po śmierci przypominała szarą mysz, która za życia lubiła popijać kawę słodową i zajadać placki ziemniaczane.
Podczas pierwszych nalotów w końcu stycznia stary Heilandt i Matzerath znosili jeszcze wspólnymi siłami krzesło z matką Truczinską do naszej piwnicy. Potem, może na jej życzenie, a może dla zaoszczędzenia sobie trudu, zostawiono ją w mieszkaniu, przy oknie. Po wielkim nalocie na śródmieście Maria i Matzerath znaleźli staruszkę ze zwisającą dolną szczęką i tak wywróconymi białkami, jak gdyby do oka wpadła jej mała lepka mucha.
Zdjęto więc z zawiasów drzwi do sypialni. Stary Heilandt przyniósł ze swojej szopy narzędzia i parę cienkich desek. Paląc papierosy Derby, które dostał od Matzeratha, wziął miarę. Oskar pomagał mu w pracy. Inni schowali się w piwnicy, bo znowu zaczął się ostrzał artylerii ze wzgórz.
Heilandt chciał uwinąć się szybko i zbić prostą, nie zwężoną skrzynię. Oskar natomiast opowiadał się za trumną w tradycyjnej formie, nie ustępował, tak stanowczo podsuwał mu deski pod piłę, że stary zdecydował się ostatecznie na owo zwężenie u stóp, którego ma prawo domagać się każde ludzkie ciało.
W rezultacie trumna wyglądała pierwszorzędnie. Greffowa umyła matkę Truczinską, wyjęła z szafy świeżo wypraną nocną koszulę, obcięła jej paznokcie, ułożyła jej kok, z trzech drutów zrobiła mu konieczną podporę, krótko mówiąc, zadbała o to, żeby matka Truczinska również po śmierci przypominała szarą mysz, która za życia lubiła popijać kawę słodową i zajadać placki ziemniaczane.
Matzerath zastanawiał się przez dziesięć dni, czy ma podpisać dokument i wysłać do Ministerstwa Zdrowia. Gdy jedenastego dnia
podpisał i wysłał, miasto znajdowało się już pod ostrzałem artylerii i było rzeczą wątpliwą, czy poczta będzie jeszcze miała okazję przekazać list dalej. Szpice pancerne armii marszałka Rokossowskiego dotarły do Elbląga. Druga armia, armia Weissa, zajęła stanowiska na wzgórzach wokół Gdańska. Zaczęło się życie w piwnicy.
Jak wszyscy wiemy, nasza piwnica znajdowała się pod sklepem. Można było do niej dostać się przez wejście piwniczne w sieni, naprzeciwko ustępu, po osiemnastu schodkach w dół, mijając piwnice Heilandta i Katerowej, nie dochodząc do piwnicy Schlagerów. Stary Heilandt pozostał w kamienicy, natomiast pani Kater, a także zegarmistrz Laubschad, Eykowie i Schlagerowie uciekli z paru tobołkami. Mówiono później o nich, również o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, że w ostatnim momencie dostali się na pokład dawnego statku wycieczkowego i odpłynęli do Szczecina czy Lubeki, a może wpadli na minę i wylecieli w powietrze; w każdym razie z górą połowa mieszkań i piwnic była pusta.
podpisał i wysłał, miasto znajdowało się już pod ostrzałem artylerii i było rzeczą wątpliwą, czy poczta będzie jeszcze miała okazję przekazać list dalej. Szpice pancerne armii marszałka Rokossowskiego dotarły do Elbląga. Druga armia, armia Weissa, zajęła stanowiska na wzgórzach wokół Gdańska. Zaczęło się życie w piwnicy.
Jak wszyscy wiemy, nasza piwnica znajdowała się pod sklepem. Można było do niej dostać się przez wejście piwniczne w sieni, naprzeciwko ustępu, po osiemnastu schodkach w dół, mijając piwnice Heilandta i Katerowej, nie dochodząc do piwnicy Schlagerów. Stary Heilandt pozostał w kamienicy, natomiast pani Kater, a także zegarmistrz Laubschad, Eykowie i Schlagerowie uciekli z paru tobołkami. Mówiono później o nich, również o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, że w ostatnim momencie dostali się na pokład dawnego statku wycieczkowego i odpłynęli do Szczecina czy Lubeki, a może wpadli na minę i wylecieli w powietrze; w każdym razie z górą połowa mieszkań i piwnic była pusta.
Nie skoczyłem i nigdy nie będę skakał z wieży. Nie był to ostatni proces Oskara. Kilka razy, i to jeszcze całkiem niedawno, próbowano skusić mnie do skoku. Podobnie jak na procesie Wyciskaczy, tak i na procesie o palec serdeczny - który nazwę lepiej trzecim procesem Jezusa - nie brakowało widzów na brzegu wyłożonego lazurowymi płytami basenu bez wody. Siedzieli na ławkach dla świadków, dzięki mojemu procesowi chcieli żyć dalej.
Ja jednak zrobiłem w tył zwrot, zdusiłem opierzone jaskółki pod moimi pachami, zdeptałem jeże urządzające sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzyłem głodem szare kociaki pod moimi kolanami - i nieugięcie, gardząc wzniosłymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszedłem do poręczy, znalazłem się na drabinie, zszedłem na dół, a każdy szczebel utwierdzał mnie w przekonaniu, że można nie tylko wspiąć się na wieżę, ale i opuścić ją bez skoku.
Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke pobłogosławił mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przyniosła mi płaszczyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtuś podrósł i nie chciał mnie uznać ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzymała pod rękę swojego brata Wincentego. Ten znał świat i gadał bez związku.
Gdy opuszczaliśmy gmach sądu, podszedł do Matzeratha urzędnik po cywilnemu, wręczył mu jakieś pismo i powiedział: — Naprawdę powinien pan to jeszcze raz rozważyć, panie Matzerath. Dziecko nie może włóczyć się po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystują takie bezbronne stworzenie.
Maria płakała i zawiesiła mi na szyi bębenek, który w czasie procesu znajdował się w rękach proboszcza Wiehnke. Ruszyliśmy na przystanek tramwajowy przy Dworcu Głównym. Ostatni kawałek drogi Matzerath niósł mnie na rękach. Ponad jego ramieniem oglądałem się w tył, szukałem w tłumie trójkątnej twarzy, byłem ciekaw, czy i ona musiała wspiąć się na wieżę, czy skoczyła za Störtebekerem i Moorkähnem, czy też jak ja skorzystała z drugiej możliwości, z możliwości zejścia w dół po drabinie.
Do dzisiejszego dnia nie zdołałem odzwyczaić się od rozglądania się na ulicach i placach za chudym, ani ładnym, ani brzydkim, jednakże niewzruszenie mordującym mężczyzn podlotkiem. Nawet w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekroć Bruno zapowiada mi nieznanego gościa. Mój strach mówi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czarna Kucharka, ostatni raz wezwie cię do skoku.
Ja jednak zrobiłem w tył zwrot, zdusiłem opierzone jaskółki pod moimi pachami, zdeptałem jeże urządzające sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzyłem głodem szare kociaki pod moimi kolanami - i nieugięcie, gardząc wzniosłymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszedłem do poręczy, znalazłem się na drabinie, zszedłem na dół, a każdy szczebel utwierdzał mnie w przekonaniu, że można nie tylko wspiąć się na wieżę, ale i opuścić ją bez skoku.
Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke pobłogosławił mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przyniosła mi płaszczyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtuś podrósł i nie chciał mnie uznać ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzymała pod rękę swojego brata Wincentego. Ten znał świat i gadał bez związku.
Gdy opuszczaliśmy gmach sądu, podszedł do Matzeratha urzędnik po cywilnemu, wręczył mu jakieś pismo i powiedział: — Naprawdę powinien pan to jeszcze raz rozważyć, panie Matzerath. Dziecko nie może włóczyć się po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystują takie bezbronne stworzenie.
Maria płakała i zawiesiła mi na szyi bębenek, który w czasie procesu znajdował się w rękach proboszcza Wiehnke. Ruszyliśmy na przystanek tramwajowy przy Dworcu Głównym. Ostatni kawałek drogi Matzerath niósł mnie na rękach. Ponad jego ramieniem oglądałem się w tył, szukałem w tłumie trójkątnej twarzy, byłem ciekaw, czy i ona musiała wspiąć się na wieżę, czy skoczyła za Störtebekerem i Moorkähnem, czy też jak ja skorzystała z drugiej możliwości, z możliwości zejścia w dół po drabinie.
Do dzisiejszego dnia nie zdołałem odzwyczaić się od rozglądania się na ulicach i placach za chudym, ani ładnym, ani brzydkim, jednakże niewzruszenie mordującym mężczyzn podlotkiem. Nawet w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekroć Bruno zapowiada mi nieznanego gościa. Mój strach mówi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czarna Kucharka, ostatni raz wezwie cię do skoku.
Wbrew historii najpierw skoczyli Belizariusz i Narses, potem Totila i Teja.
Skoczył Sinobrody, skoczył Lwie Serce, skoczyli szeregowi bandy Wyciskaczy: Kulfon, Buszmen, Oliwa, Gwizdek, Pyskacz, Jatagan i Bednarz.
Gdy skoczył Stuchel, niesamowicie zezowaty uczniak z szóstej gimnazjalnej, który właściwie tylko w połowie, i to przypadkiem, należał do bandy Wyciskaczy, na trampolinie pozostał jedynie Jezus; sędziowie chórem wzywali go do skoku jako Oskara Matzeratha, ale Jezus nie usłuchał tego wezwania. A gdy z ławki dla świadków podniosła się surowa Luzie z cienkim mozartowskim warkoczem między łopatkami, rozłożyła ręce w rękawach wełnianego blezera i nie poruszając zaciśniętymi ustami szepnęła: - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - wtedy pojąłem kuszącą naturę dziesięciometrowej trampoliny, wtedy małe szare kociaki baraszkowały mi pod kolanami, wtedy jeże parzyły mi się pod podeszwami, wtedy jaskółki opierzały mi się pod pachami, wtedy cały świat leżał u moich stóp, nie tylko Europa. Oto Amerykanie i Japończycy tańczyli taniec z pochodniami na wyspie Luzon. Oto skośnoocy i okrągłoocy gubili guziki od swoich mundurów. Oto był w Sztokholmie pewien krawiec, który w tym samym momencie przyszywał guziki do wieczorowego ubrania w dyskretne prążki. Oto Mountbatten faszerował birmańskie słonie pociskami wszelkiego kalibru. Oto równocześnie pewna wdowa w Limie uczyła swoją papugę wymawiać słówko „caramba”. Oto na samym środku Pacyfiku płynęły ku sobie dwa potężne lotniskowce, strojne niczym gotyckie katedry, wysłały swoje samoloty i zatopiły się nawzajem. Samoloty zaś nie miały już gdzie wylądować, wisiały w powietrzu bezradnie i wręcz alegorycznie niby aniołowie, i brzęcząc zużywały paliwo. W niczym to jednak nie przeszkodziło konduktorowi tramwajowemu w Haparandzie, który właśnie wrócił z pracy. Rozbił jajka na patelni, dwa dla siebie, dwa dla narzeczonej, na której przyjście czekał uśmiechając się i wszystko przewidując. Oczywiście można też było przewidzieć, że armie Koniewa i Żukowa znowu się ruszą, podczas gdy w Irlandii padał deszcz, przełamały one front na Wiśle, zdobyły Warszawę za późno, Królewiec za wcześnie, nie mogły jednak przeszkodzić temu, że pewnej kobiecie z Panamy, która miała pięcioro dzieci i jednego męża, przypaliło się mleko na gazowej kuchence. Nie obeszło się więc bez tego, że z nici aktualnych wydarzeń, która z przodu była jeszcze głodna, zastawiała pułapki i tworzyła historię, z tyłu tkano już anegdotę. Spostrzegłem też, że takie czynności jak: kręcenie młynka palcami, marszczenie czoła, schylanie głowy, ściskanie rąk, robienie dzieci, fałszowanie pieniędzy, gaszenie światła, mycie zębów, zabijanie i zmienianie pieluch podejmowane były wszędzie, choć niejednakowo zręcznie. Speszyły mnie te liczne konsekwentne działania. Dlatego ponownie poświęciłem uwagę procesowi, który na moją cześć urządzono u stóp wieży. - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - szeptała z ławki dla świadków przedwcześnie dojrzała Luzie Rennwand. Siedziała na kolanach szatana, co jeszcze podkreślało jej dziewictwo. Szatan zrobił jej przyjemność, wręczając kanapkę z kiełbasą. Luzie ugryzła, a mimo to pozostała czysta. - Skacz, słodki Jezusie! - wzywała żując i ofiarowywała mi swój nietknięty trójkąt.
Skoczył Sinobrody, skoczył Lwie Serce, skoczyli szeregowi bandy Wyciskaczy: Kulfon, Buszmen, Oliwa, Gwizdek, Pyskacz, Jatagan i Bednarz.
Gdy skoczył Stuchel, niesamowicie zezowaty uczniak z szóstej gimnazjalnej, który właściwie tylko w połowie, i to przypadkiem, należał do bandy Wyciskaczy, na trampolinie pozostał jedynie Jezus; sędziowie chórem wzywali go do skoku jako Oskara Matzeratha, ale Jezus nie usłuchał tego wezwania. A gdy z ławki dla świadków podniosła się surowa Luzie z cienkim mozartowskim warkoczem między łopatkami, rozłożyła ręce w rękawach wełnianego blezera i nie poruszając zaciśniętymi ustami szepnęła: - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - wtedy pojąłem kuszącą naturę dziesięciometrowej trampoliny, wtedy małe szare kociaki baraszkowały mi pod kolanami, wtedy jeże parzyły mi się pod podeszwami, wtedy jaskółki opierzały mi się pod pachami, wtedy cały świat leżał u moich stóp, nie tylko Europa. Oto Amerykanie i Japończycy tańczyli taniec z pochodniami na wyspie Luzon. Oto skośnoocy i okrągłoocy gubili guziki od swoich mundurów. Oto był w Sztokholmie pewien krawiec, który w tym samym momencie przyszywał guziki do wieczorowego ubrania w dyskretne prążki. Oto Mountbatten faszerował birmańskie słonie pociskami wszelkiego kalibru. Oto równocześnie pewna wdowa w Limie uczyła swoją papugę wymawiać słówko „caramba”. Oto na samym środku Pacyfiku płynęły ku sobie dwa potężne lotniskowce, strojne niczym gotyckie katedry, wysłały swoje samoloty i zatopiły się nawzajem. Samoloty zaś nie miały już gdzie wylądować, wisiały w powietrzu bezradnie i wręcz alegorycznie niby aniołowie, i brzęcząc zużywały paliwo. W niczym to jednak nie przeszkodziło konduktorowi tramwajowemu w Haparandzie, który właśnie wrócił z pracy. Rozbił jajka na patelni, dwa dla siebie, dwa dla narzeczonej, na której przyjście czekał uśmiechając się i wszystko przewidując. Oczywiście można też było przewidzieć, że armie Koniewa i Żukowa znowu się ruszą, podczas gdy w Irlandii padał deszcz, przełamały one front na Wiśle, zdobyły Warszawę za późno, Królewiec za wcześnie, nie mogły jednak przeszkodzić temu, że pewnej kobiecie z Panamy, która miała pięcioro dzieci i jednego męża, przypaliło się mleko na gazowej kuchence. Nie obeszło się więc bez tego, że z nici aktualnych wydarzeń, która z przodu była jeszcze głodna, zastawiała pułapki i tworzyła historię, z tyłu tkano już anegdotę. Spostrzegłem też, że takie czynności jak: kręcenie młynka palcami, marszczenie czoła, schylanie głowy, ściskanie rąk, robienie dzieci, fałszowanie pieniędzy, gaszenie światła, mycie zębów, zabijanie i zmienianie pieluch podejmowane były wszędzie, choć niejednakowo zręcznie. Speszyły mnie te liczne konsekwentne działania. Dlatego ponownie poświęciłem uwagę procesowi, który na moją cześć urządzono u stóp wieży. - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - szeptała z ławki dla świadków przedwcześnie dojrzała Luzie Rennwand. Siedziała na kolanach szatana, co jeszcze podkreślało jej dziewictwo. Szatan zrobił jej przyjemność, wręczając kanapkę z kiełbasą. Luzie ugryzła, a mimo to pozostała czysta. - Skacz, słodki Jezusie! - wzywała żując i ofiarowywała mi swój nietknięty trójkąt.
Oto Störtebeker wszedł na uginającą się deskę bez poręczy.
- Skacz! - zawołał chór sędziów.
Ale Störtebeker nie skoczył.
Wtedy z ławek dla świadków podniosła się szczupła dziewczęca postać w wełnianym blezerze i szarej plisowanej spódniczce. Uniosła białą, ale nie zamazaną twarz - o której twierdzę po dziś dzień, że tworzyła trójkąt - niby błyszcząco oznaczony cel, i Luzie Rennwand nie zawołała, lecz szepnęła: - Skacz, Störtebeker, skacz!
I Störtebeker skoczył, a Luzie usiadła z powrotem na drewnianej ławce dla świadków, obciągnęła rękawy wełnianego blezera kryjąc w nich pięści.
Moorkähne pokuśtykał na deskę trampoliny. Sędziowie wezwali go do skoku. Ale Moorkähne nie chciał, uśmiechnął się z zakłopotaniem patrząc na swoje paznokcie, czekał, aż Luzie podwinęła rękawy, wydobyła z wełny pięści i ukazała mu czarno obramowany trójkąt ze szparkami oczu. Wtedy skoczył z furią na trójkąt, ale chybił celu.
Psuj i Putto, którzy już w czasie wspinaczki mieli ze sobą na pieńku, pokłócili się na trampolinie. Putto dostał wyciskanie i nawet przy skoku Psuj nie wypuścił Putta.
Cykoria, który miał długie jedwabiste rzęsy, zamknął przed skokiem swoje bezgranicznie smutne sarnie oczy.
Chłopcy ze służby pomocniczej lotnictwa, zanim skoczyli, musieli zdjąć mundury.
Także bracia Rennwand nie mogli skoczyć z trampoliny do nieba jako ministranci; Luzie, ich siostrzyczka, która w nędznej wojennej wełnie siedziała na ławce dla świadków i zachęcała do skoków, nigdy by do tego nie dopuściła.
- Skacz! - zawołał chór sędziów.
Ale Störtebeker nie skoczył.
Wtedy z ławek dla świadków podniosła się szczupła dziewczęca postać w wełnianym blezerze i szarej plisowanej spódniczce. Uniosła białą, ale nie zamazaną twarz - o której twierdzę po dziś dzień, że tworzyła trójkąt - niby błyszcząco oznaczony cel, i Luzie Rennwand nie zawołała, lecz szepnęła: - Skacz, Störtebeker, skacz!
I Störtebeker skoczył, a Luzie usiadła z powrotem na drewnianej ławce dla świadków, obciągnęła rękawy wełnianego blezera kryjąc w nich pięści.
Moorkähne pokuśtykał na deskę trampoliny. Sędziowie wezwali go do skoku. Ale Moorkähne nie chciał, uśmiechnął się z zakłopotaniem patrząc na swoje paznokcie, czekał, aż Luzie podwinęła rękawy, wydobyła z wełny pięści i ukazała mu czarno obramowany trójkąt ze szparkami oczu. Wtedy skoczył z furią na trójkąt, ale chybił celu.
Psuj i Putto, którzy już w czasie wspinaczki mieli ze sobą na pieńku, pokłócili się na trampolinie. Putto dostał wyciskanie i nawet przy skoku Psuj nie wypuścił Putta.
Cykoria, który miał długie jedwabiste rzęsy, zamknął przed skokiem swoje bezgranicznie smutne sarnie oczy.
Chłopcy ze służby pomocniczej lotnictwa, zanim skoczyli, musieli zdjąć mundury.
Także bracia Rennwand nie mogli skoczyć z trampoliny do nieba jako ministranci; Luzie, ich siostrzyczka, która w nędznej wojennej wełnie siedziała na ławce dla świadków i zachęcała do skoków, nigdy by do tego nie dopuściła.
Proszę sobie wyobrazić basen pływacki wyłożony lazurowymi kamiennymi płytami, w basenie pływają opaleni, sportowo usposobieni ludzie. Na brzegu basenu siedzą przed kabinami kąpielowymi podobnie opaleni, podobnie usposobieni mężczyźni i kobiety. Być może muzyka z nastawionego cicho głośnika. Zdrowa nuda, lekka i nieobowiązująca erotyka, co napręża kąpielowe stroje. Płyty są gładkie, ale nikt się nie ześlizguje, zaledwie parę tablic z zakazami; lecz i te są zbyteczne, bo kąpiący się przychodzą tylko na dwie godziny i wszystko, co zakazane, robią gdzie indziej. Co jakiś czas skacze ktoś z trzymetrowej trampoliny, ale to jednak nie wystarcza, żeby ściągnąć na siebie uwagę pływaków, żeby oderwać oczy leżących plażowiczów od ilustrowanych pism. Nagle wietrzyk! Nie, to nie wietrzyk. To raczej młody człowiek, który powoli, konsekwentnie, szczebel po szczeblu, wspina się po drabinie na dziesięciometrową wieżę. Opadają już pisma z reportażami z Europy i zza oceanu, oczy wspinają się razem z nim, wydłużają się leżące ciała, młoda kobieta przykłada dłoń do czoła, ktoś zapomina o czym myślał, jakieś słowo pozostaje nie wypowiedziane, jakiś flirt, dopiero co rozpoczęty, kończy się przedwcześnie, w połowie zdania - bo on, dobrze zbudowany i sprawny, staje teraz na samej górze, podskakuje, opiera się o łagodnie wygiętą poręcz ze stalowych rurek, spogląda jakby znudzony w dół, eleganckim ruchem miednicy odrywa się od poręczy, odważa się wejść na wystającą, uginającą się przy każdym kroku deskę trampoliny, spogląda w dół, wpatruje się w lazurowy, przerażająco mały basen, w którym czepki pływaczek roją się jak w kalejdoskopie czerwono, żółto, zielono, biało, czerwono, żółto, zielono, biało, czerwono, żółto. Tam chyba siedzą znajome, Doris i Erika Schüler, także Jutta Daniels ze swoim przyjacielem, który wcale do niej nie pasuje. One machają do niego, Jutta też. On, starając się nie stracić równowagi, macha do nich. One wołają. Czego znowu chcą? No to już, wołają, skacz, woła Jutta. Ale przecież on wcale nie miał zamiaru. Chciał tylko zobaczyć, jak to jest na górze, a potem powoli, szczebel po szczeblu, zejść na dół. A one wołają teraz, tak że wszyscy mogą słyszeć, wołają głośno: - skacz! No, skacz już! Skacz!
Musicie państwo przyznać, że choćby wieża była nie wiem jak blisko nieba, jest to piekielna sytuacja. Podobnie, tylko nie w sezonie kąpielowym, a w styczniu dziewięćset czterdziestego piątego było z członkami bandy Wyciskaczy i ze mną. Odważyliśmy się wspiąć wysoko na górę, popychaliśmy się teraz na szczycie wieży, a w dole, tworząc uroczystą podkowę wokół bezwodnego basenu, siedzieli sędziowie, ławnicy, świadkowie i woźni sądowi.
Musicie państwo przyznać, że choćby wieża była nie wiem jak blisko nieba, jest to piekielna sytuacja. Podobnie, tylko nie w sezonie kąpielowym, a w styczniu dziewięćset czterdziestego piątego było z członkami bandy Wyciskaczy i ze mną. Odważyliśmy się wspiąć wysoko na górę, popychaliśmy się teraz na szczycie wieży, a w dole, tworząc uroczystą podkowę wokół bezwodnego basenu, siedzieli sędziowie, ławnicy, świadkowie i woźni sądowi.
Tylko policjanci wrzeszczeli. Chłopców wyprowadzono. Proboszcz Wiehnke postawił mnie na kamiennych płytach, ponieważ zrobiło mu się słabo i musiał usiąść na najbliższej ławce. Stałem koło naszych narzędzi, a za dłutami i młotkami spostrzegłem ów koszyk pełen kanapek z kiełbasą, które Cykoria przygotował przed wymarszem.
Wziąłem koszyk, podszedłem do chudej, dygocącej z zimna w cienkim płaszczu Luzie i ofiarowałem jej kanapki. Ona podniosła mnie, trzymała mnie prawą ręką, przez lewą przewiesiła koszyk, miała już kanapkę w palcach, za chwilę w zębach, a ja obserwowałem jej płonącą, zbitą, ściśniętą twarz: niespokojne oczy za dwiema czarnymi szparkami, skóra jak wyklepana młotkiem, żujący trójkąt, lalka, Czarna Kucharka, która żre kiełbasę razem ze skórką, która żrąc staje się jeszcze cieńsza, głodniejsza, bardziej trójkątna, bardziej lalkowata - widok, który pozostawił we mnie niezatarte piętno. Któż zdejmie mi z czoła ów trójkąt? Czy długo jeszcze będzie on przeżuwał we mnie - kiełbasę, skórkę, ludzi - i uśmiechał się, jak potrafi się uśmiechać tylko trójkąt i damy na dywanach, które hodują sobie jednorożce?
Gdy Störtebeker, wyprowadzany przez dwóch funkcjonariuszy, zwrócił ku Luzie i Oskarowi swoją zakrwawioną twarz, unikałem jego wzroku, odtąd już go nie poznając, i między pięciu czy sześciu policjantami, na ręku żrącej kanapkę Luzie opuściłem kościół w ślad za swoją dawną bandą Wyciskaczy.
Cóż pozostało? Pozostał proboszcz Wiehnke z obiema naszymi latarkami wojskowymi, które w dalszym ciągu nastawione były na czerwone światło, między porzuconymi w pośpiechu strojami ministrantów i kapłańskim ornatem. Kielich i monstrancja pozostały na stopniach ołtarza. Odpiłowany Jan i odpiłowany Jezus pozostali przy Najświętszej Pannie, która w naszej piwnicy w willi Puttkamerów miała stanowić przeciwwagę dla dywanu z damą i jednorożcem.
Oskara natomiast oczekiwał proces, który jeszcze dziś nazywam drugim procesem Jezusa, a który zakończył się moim, a więc i Jezusa, uniewinnieniem.
Wziąłem koszyk, podszedłem do chudej, dygocącej z zimna w cienkim płaszczu Luzie i ofiarowałem jej kanapki. Ona podniosła mnie, trzymała mnie prawą ręką, przez lewą przewiesiła koszyk, miała już kanapkę w palcach, za chwilę w zębach, a ja obserwowałem jej płonącą, zbitą, ściśniętą twarz: niespokojne oczy za dwiema czarnymi szparkami, skóra jak wyklepana młotkiem, żujący trójkąt, lalka, Czarna Kucharka, która żre kiełbasę razem ze skórką, która żrąc staje się jeszcze cieńsza, głodniejsza, bardziej trójkątna, bardziej lalkowata - widok, który pozostawił we mnie niezatarte piętno. Któż zdejmie mi z czoła ów trójkąt? Czy długo jeszcze będzie on przeżuwał we mnie - kiełbasę, skórkę, ludzi - i uśmiechał się, jak potrafi się uśmiechać tylko trójkąt i damy na dywanach, które hodują sobie jednorożce?
Gdy Störtebeker, wyprowadzany przez dwóch funkcjonariuszy, zwrócił ku Luzie i Oskarowi swoją zakrwawioną twarz, unikałem jego wzroku, odtąd już go nie poznając, i między pięciu czy sześciu policjantami, na ręku żrącej kanapkę Luzie opuściłem kościół w ślad za swoją dawną bandą Wyciskaczy.
Cóż pozostało? Pozostał proboszcz Wiehnke z obiema naszymi latarkami wojskowymi, które w dalszym ciągu nastawione były na czerwone światło, między porzuconymi w pośpiechu strojami ministrantów i kapłańskim ornatem. Kielich i monstrancja pozostały na stopniach ołtarza. Odpiłowany Jan i odpiłowany Jezus pozostali przy Najświętszej Pannie, która w naszej piwnicy w willi Puttkamerów miała stanowić przeciwwagę dla dywanu z damą i jednorożcem.
Oskara natomiast oczekiwał proces, który jeszcze dziś nazywam drugim procesem Jezusa, a który zakończył się moim, a więc i Jezusa, uniewinnieniem.
Störtebeker chciał mnie zdjąć z uda Najświętszej Panny. Ja odmówiłem. On zrozumiał Oskara, kiwnął głową, zmusił bandę, żeby pozostała na klęczkach, żeby klęcząc czekała na policję, i chłopaki klęczały, drżały co prawda, niejeden ukląkł na obydwa kolana, wszyscy jednak czekali bez słowa, aż tamci - przez lewą nawę, przez środkową nawę i z zakrystii - doszli do nas, obstawili lewy boczny ołtarz.
Dużo rażących, nie nastawionych na czerwone światło latarek. Störtebeker wstał, zrobił znak krzyża, ukazał się latarkom, oddał welurowy kapelusz wciąż jeszcze klęczącemu Psujowi i podszedł w swoim nieprzemakalnym płaszczu do nabrzmiałego cienia bez latarki, do proboszcza Wiehnke, wyciągnął zza cienia na światło coś cienkiego, szamoczącego się, Luzie Rennwand, i tak długo walił w wykrzywioną, trójkątną twarz dziewczyny pod baskijskim beretem, aż cios jednego z policjantów rzucił go między kościelne ławki.
- Rany, Jeschke - usłyszałem z wysokości mojej Najświętszej Panny okrzyk innego policjanta - przecież to syn szefa!
W ten sposób Oskar z lekką satysfakcją dowiedział się, że jego dzielnym podkomendnym był syn prezydenta policji i bez oporu, grając rolę chlipiącego, uprowadzonego przez wyrostków trzylatka, oddał się pod opiekę: proboszcz Wiehnke wziął mnie na ręce.
Dużo rażących, nie nastawionych na czerwone światło latarek. Störtebeker wstał, zrobił znak krzyża, ukazał się latarkom, oddał welurowy kapelusz wciąż jeszcze klęczącemu Psujowi i podszedł w swoim nieprzemakalnym płaszczu do nabrzmiałego cienia bez latarki, do proboszcza Wiehnke, wyciągnął zza cienia na światło coś cienkiego, szamoczącego się, Luzie Rennwand, i tak długo walił w wykrzywioną, trójkątną twarz dziewczyny pod baskijskim beretem, aż cios jednego z policjantów rzucił go między kościelne ławki.
- Rany, Jeschke - usłyszałem z wysokości mojej Najświętszej Panny okrzyk innego policjanta - przecież to syn szefa!
W ten sposób Oskar z lekką satysfakcją dowiedział się, że jego dzielnym podkomendnym był syn prezydenta policji i bez oporu, grając rolę chlipiącego, uprowadzonego przez wyrostków trzylatka, oddał się pod opiekę: proboszcz Wiehnke wziął mnie na ręce.
środa, 13 sierpnia 2008
Nie musiał więc długo myśleć, prędko skapował mój plan, a nawet jeszcze prześcignął. Obydwie latarki wojskowe, które podczas demontażu obsługiwali Narses i Belizariusz, polecił skierować wprost na mnie i Najświętszą Pannę, a ponieważ blask mnie oślepił, kazał nastawić czerwone światło, przywołał do siebie braci Rennwand, szeptał coś z nimi, oni nie chcieli, czego on chciał, do grupy, nie
czekając na znak Störtebekera, zbliżył się Psuj, pokazał swoje kłykcie gotowe już do wyciskania; wtedy bracia ulegli i odprowadzeni przez Psują i Mistera z służby pomocniczej lotnictwa zniknęli w zakrystii. Oskar czekał spokojnie, poprawił sobie bębenek i nie zdziwił się wcale, gdy wrócili przebrani. Długi Mister w szatach kapłańskich, obaj Rennwandowie w biało-czerwonych strojach ministrantów. Psuj, w połowie ubrany jak wikary, przyniósł wszystko, czego potrzeba do mszy, zwalił to na chmurę i ulotnił się. Starszy Rennwand trzymał kociołek z kadzidłem, młodszy dzwonki. Mister, mimo że szaty proboszcza Wiehnke były na niego o wiele za obszerne, radził sobie całkiem nieźle, zaczął wprawdzie z uczniowskim cynizmem, ale potem dał się porwać tekstowi i świętym czynnościom, ofiarował nam wszystkim, zwłaszcza jednak mnie, nie błazeńską parodię, lecz mszę, którą później, przed sądem, nazywano zawsze mszą, choćby nawet czarną. Trzech chłopaków zaczęło od modlitwy u stóp ołtarza: banda w ławkach i na kamiennej posadzce przyklękła, przeżegnała się, a Mister, panując jako tako nad tekstem, wspierany rutyną ministrantów, zaczął odprawiać mszę. Ja podczas introitu ostrożnie stukałem pałeczkami w blachę. Przy Kyrie wzmogłem akompaniament. Gloria in excelsis Deo, wychwalałem na swojej blasze, wzywałem do modlitwy, zamiast lekcji z codziennej mszy dałem dłuższą partię bębnienia. Szczególnie pięknie wyszedł mi werset Alleluja. Przy Credo spostrzegłem, jak mocno chłopaki wierzyły we mnie, przy ofiarowaniu nieco wyciszyłem blachę, pozwoliłem Misterowi złożyć chleb w ofierze, zmieszać wino z wodą, pozwoliłem okadzić kielich i siebie, przyglądałem się, jak Mister zachowywał się przy umyciu rąk. Orate, fratres, bębniłem w czerwonym blasku latarek, przeszedłem do przeistoczenia: Oto ciało moje. Oremus, śpiewał Mister, upomniany przez święty porządek - chłopaki w ławkach zaprezentowały mi dwie wersje Ojcze nasz, lecz Mister potrafił zjednoczyć protestantów i katolików w komunii. Jeszcze gdy jedli i pili, wybębniłem im Confiteor, Najświętsza Panna wskazywała palcem na Oskara bębnistę. Rozpocząłem naśladowanie Chrystusa. Msza przebiegała jak po maśle. Głos Mistera wznosił się i opadał. Jak pięknie wywiódł błogosławieństwo: przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, a gdy powierzył kościołowi końcowe słowa Ite, missa est - idźcie, jesteście wolni, nastąpiło rzeczywiście duchowe wyzwolenie, a świeckie pojmanie mogło dotknąć tylko utwierdzoną w wierze, umocnioną imieniem Oskara i Jezusa bandę Wyciskaczy.
Usłyszałem samochody już podczas mszy. Także Störtebeker odwrócił głowę. Toteż tylko my dwaj nie byliśmy zaskoczeni, gdy przy głównym wejściu, w zakrystii, ponadto przy prawym bocznym wejściu rozległy się głosy, a na kościelnej posadzce zadudniły ciężkie obcasy.
czekając na znak Störtebekera, zbliżył się Psuj, pokazał swoje kłykcie gotowe już do wyciskania; wtedy bracia ulegli i odprowadzeni przez Psują i Mistera z służby pomocniczej lotnictwa zniknęli w zakrystii. Oskar czekał spokojnie, poprawił sobie bębenek i nie zdziwił się wcale, gdy wrócili przebrani. Długi Mister w szatach kapłańskich, obaj Rennwandowie w biało-czerwonych strojach ministrantów. Psuj, w połowie ubrany jak wikary, przyniósł wszystko, czego potrzeba do mszy, zwalił to na chmurę i ulotnił się. Starszy Rennwand trzymał kociołek z kadzidłem, młodszy dzwonki. Mister, mimo że szaty proboszcza Wiehnke były na niego o wiele za obszerne, radził sobie całkiem nieźle, zaczął wprawdzie z uczniowskim cynizmem, ale potem dał się porwać tekstowi i świętym czynnościom, ofiarował nam wszystkim, zwłaszcza jednak mnie, nie błazeńską parodię, lecz mszę, którą później, przed sądem, nazywano zawsze mszą, choćby nawet czarną. Trzech chłopaków zaczęło od modlitwy u stóp ołtarza: banda w ławkach i na kamiennej posadzce przyklękła, przeżegnała się, a Mister, panując jako tako nad tekstem, wspierany rutyną ministrantów, zaczął odprawiać mszę. Ja podczas introitu ostrożnie stukałem pałeczkami w blachę. Przy Kyrie wzmogłem akompaniament. Gloria in excelsis Deo, wychwalałem na swojej blasze, wzywałem do modlitwy, zamiast lekcji z codziennej mszy dałem dłuższą partię bębnienia. Szczególnie pięknie wyszedł mi werset Alleluja. Przy Credo spostrzegłem, jak mocno chłopaki wierzyły we mnie, przy ofiarowaniu nieco wyciszyłem blachę, pozwoliłem Misterowi złożyć chleb w ofierze, zmieszać wino z wodą, pozwoliłem okadzić kielich i siebie, przyglądałem się, jak Mister zachowywał się przy umyciu rąk. Orate, fratres, bębniłem w czerwonym blasku latarek, przeszedłem do przeistoczenia: Oto ciało moje. Oremus, śpiewał Mister, upomniany przez święty porządek - chłopaki w ławkach zaprezentowały mi dwie wersje Ojcze nasz, lecz Mister potrafił zjednoczyć protestantów i katolików w komunii. Jeszcze gdy jedli i pili, wybębniłem im Confiteor, Najświętsza Panna wskazywała palcem na Oskara bębnistę. Rozpocząłem naśladowanie Chrystusa. Msza przebiegała jak po maśle. Głos Mistera wznosił się i opadał. Jak pięknie wywiódł błogosławieństwo: przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, a gdy powierzył kościołowi końcowe słowa Ite, missa est - idźcie, jesteście wolni, nastąpiło rzeczywiście duchowe wyzwolenie, a świeckie pojmanie mogło dotknąć tylko utwierdzoną w wierze, umocnioną imieniem Oskara i Jezusa bandę Wyciskaczy.
Usłyszałem samochody już podczas mszy. Także Störtebeker odwrócił głowę. Toteż tylko my dwaj nie byliśmy zaskoczeni, gdy przy głównym wejściu, w zakrystii, ponadto przy prawym bocznym wejściu rozległy się głosy, a na kościelnej posadzce zadudniły ciężkie obcasy.
Odpiłowanie małego Jezusa, który całym siedzeniem dotykał lewego uda Najświętszej Panny, było bardziej czasochłonne. Pełne czterdzieści minut potrzebowali na to Cykoria, starszy Rennwand i Lwie Serce. Dlaczego właściwie nie było jeszcze Moorkähnego? Miał przyjść ze swoimi ludźmi wprost z Nowego Portu i spotkać się z nami w kościele, żeby gromadny marsz nie rzucał się zbytnio w oczy. Störtebeker był w złym nastroju, wydał mi się podenerwowany. Kilka razy pytał braci Rennwand o Moorkähnego. Gdy w końcu, jak tego spodziewaliśmy się wszyscy, padło słówko: Luzie, Störtebeker nie pytał już więcej, wyrwał piłkę do metalu z niezgrabnych rąk Lwiego Serca i pracując zaciekle wykończył małego Jezusa.
Przy obalaniu figury odłamała się aureola. Störtebeker przeprosił mnie. Z dużym trudem stłumiłem rozdrażnienie, które teraz i mnie się udzieliło, i kazałem pozbierać do dwóch czapek odłamki pozłacanego gipsowego talerza. Psuj był zdania, że klejem da się szkodę naprawić. Odpiłowanego Jezusa obłożono poduszkami, potem zawinięto w dwa koce.
Nasz plan przewidywał przepiłowanie Najświętszej Panny powyżej miednicy i zrobienie drugiego przecięcia między stopami a chmurą. Chmurę chcieliśmy zostawić w kościele, a tylko obie części Najświętszej Panny, oczywiście Jezusa i w miarę możliwości
małego Chrzciciela przetransportować do naszej piwnicy w willi Puttkamerów. Wbrew oczekiwaniom gipsowe bryły okazały się lżejsze, niż myśleliśmy. Cała grupa była w środku pusta, ścianki miały najwyżej dwa palce grubości i tylko żelazne rusztowanie przysparzało trudu.
Chłopaki, zwłaszcza Psuj i Lwie Serce, zmachali się porządnie. Trzeba było zarządzić przerwę na odpoczynek, bo pozostali, także bracia Rennwand, nie umieli piłować. Banda rozsiadła się w kościelnych ławkach i marzła. Störtebeker stał i miętosił swój welurowy kapelusz, który zdjął po wejściu do kościoła. Nie podobał mi się ogólny nastrój. Musiałem coś zrobić. Chłopaki czuły się źle nocą w pustej świątyni. Ponadto nieobecność Moorkähnego wytworzyła pewne napięcie. Bracia Rennwand, jak się zdawało, mieli stracha przed Störtebekerem, trzymali się na uboczu i szeptali, aż Störtebeker nakazał spokój.
Pomału, bodaj z westchnieniem, wstałem z klęcznika i podszedłem do opuszczonej Najświętszej Panny. Jej spojrzenie, które było przeznaczone dla Jana, padało teraz na stopnie ołtarza pełne gipsowego pyłu. Palec prawej ręki, który przedtem wskazywał na Jezusa, wymierzony był w pustkę, a raczej w mroczną lewą nawę. Pokonałem stopnie ołtarza, jeden po drugim, potem obejrzałem się, szukałem głęboko osadzonych oczu Störtebekera; były nieobecne, dopiero Psuj szturchnął go i zwrócił uwagę na moje wezwanie. Störtebeker popatrzył na mnie niepewny, jakim go jeszcze nie widziałem, nie zrozumiał, potem zrozumiał wreszcie, ale chyba nie całkiem, ruszył wolno, o wiele za wolno, stopnie ołtarza przeskoczył jednak jednym susem i podsadził mnie na ową białą, trochę nierówną, świadczącą o źle prowadzonej pile płaszczyznę przekroju na lewym udzie Najświętszej Panny, na której odznaczało się mniej więcej odbicie siedzenia małego Jezusa.
Störtebeker od razu zawrócił, jednym krokiem był na kamiennych płytach, chciał już ponownie zapaść w swoje zamyślenie, potem obejrzał się jednak, zmrużył blisko osadzone oczy, aż pozostały tylko migocące światełka kontrolne - tak jak na całej bandzie, wywarł na nim głębokie wrażenie mój widok, kiedy siedziałem na miejscu Jezusa taki naturalny i godzien uwielbienia.
Przy obalaniu figury odłamała się aureola. Störtebeker przeprosił mnie. Z dużym trudem stłumiłem rozdrażnienie, które teraz i mnie się udzieliło, i kazałem pozbierać do dwóch czapek odłamki pozłacanego gipsowego talerza. Psuj był zdania, że klejem da się szkodę naprawić. Odpiłowanego Jezusa obłożono poduszkami, potem zawinięto w dwa koce.
Nasz plan przewidywał przepiłowanie Najświętszej Panny powyżej miednicy i zrobienie drugiego przecięcia między stopami a chmurą. Chmurę chcieliśmy zostawić w kościele, a tylko obie części Najświętszej Panny, oczywiście Jezusa i w miarę możliwości
małego Chrzciciela przetransportować do naszej piwnicy w willi Puttkamerów. Wbrew oczekiwaniom gipsowe bryły okazały się lżejsze, niż myśleliśmy. Cała grupa była w środku pusta, ścianki miały najwyżej dwa palce grubości i tylko żelazne rusztowanie przysparzało trudu.
Chłopaki, zwłaszcza Psuj i Lwie Serce, zmachali się porządnie. Trzeba było zarządzić przerwę na odpoczynek, bo pozostali, także bracia Rennwand, nie umieli piłować. Banda rozsiadła się w kościelnych ławkach i marzła. Störtebeker stał i miętosił swój welurowy kapelusz, który zdjął po wejściu do kościoła. Nie podobał mi się ogólny nastrój. Musiałem coś zrobić. Chłopaki czuły się źle nocą w pustej świątyni. Ponadto nieobecność Moorkähnego wytworzyła pewne napięcie. Bracia Rennwand, jak się zdawało, mieli stracha przed Störtebekerem, trzymali się na uboczu i szeptali, aż Störtebeker nakazał spokój.
Pomału, bodaj z westchnieniem, wstałem z klęcznika i podszedłem do opuszczonej Najświętszej Panny. Jej spojrzenie, które było przeznaczone dla Jana, padało teraz na stopnie ołtarza pełne gipsowego pyłu. Palec prawej ręki, który przedtem wskazywał na Jezusa, wymierzony był w pustkę, a raczej w mroczną lewą nawę. Pokonałem stopnie ołtarza, jeden po drugim, potem obejrzałem się, szukałem głęboko osadzonych oczu Störtebekera; były nieobecne, dopiero Psuj szturchnął go i zwrócił uwagę na moje wezwanie. Störtebeker popatrzył na mnie niepewny, jakim go jeszcze nie widziałem, nie zrozumiał, potem zrozumiał wreszcie, ale chyba nie całkiem, ruszył wolno, o wiele za wolno, stopnie ołtarza przeskoczył jednak jednym susem i podsadził mnie na ową białą, trochę nierówną, świadczącą o źle prowadzonej pile płaszczyznę przekroju na lewym udzie Najświętszej Panny, na której odznaczało się mniej więcej odbicie siedzenia małego Jezusa.
Störtebeker od razu zawrócił, jednym krokiem był na kamiennych płytach, chciał już ponownie zapaść w swoje zamyślenie, potem obejrzał się jednak, zmrużył blisko osadzone oczy, aż pozostały tylko migocące światełka kontrolne - tak jak na całej bandzie, wywarł na nim głębokie wrażenie mój widok, kiedy siedziałem na miejscu Jezusa taki naturalny i godzien uwielbienia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)