wtorek, 1 lipca 2008

Mimo całego wyrachowania, do którego oboje, mama i Jan, byli zdolni, gdy chodziło o znalezienie bezpiecznego gniazdka dla ich miłości, wykazywali równie wielki talent do romantycznych unie­sień, można, jeśli ktoś chce, widzieć w nich Romea i Julię albo ową parę królewskich dzieci, które rzekomo nie połączyły się, bo woda była za głęboka. Podczas gdy mama, która w porę otrzymała ostatnie namaszczenie, leżała zimna i nieporuszona pod modlitwami kapła­na, ja znalazłem dość czasu i spokoju, żeby przyjrzeć się pielęgniar­kom, które przeważnie były wyznania protestanckiego. Składały dło­nie inaczej niż katolicy, chciałoby się rzec: z większą pewnością siebie, odmawiały „Ojcze nasz” słowami odbiegającymi od katolickiego oryginału i żegnały się nie tak jak babka Koljaiczkowa, Brońscy czy ja. Mój ojciec Matzerath - czasem tak go nazywam, choć to, że mnie spłodził, jest tylko domniemaniem - on, protestant, różnił się przy modlitwie od innych protestantów, bo nie trzymał rąk przy piersi, lecz kurczowo splatając palce w dole, mniej więcej na wysokości genitaliów, balansował między dwiema religiami i najwidoczniej wstydził się swojego modlenia. Babka klęczała obok swojego brata Wincentego przy łożu śmierci, modliła się głośno i niepowstrzyma­nie po kaszubsku, a tymczasem Wincenty, prawdopodobnie po pol­sku, poruszał tylko wargami, ale jego szeroko rozwarte oczy jak gdy­by wchłaniały jakieś niewidzialne dla innych zjawiska. Ja chętnie bym zabębnił. Ostatecznie mojej mamie zawdzięczałem wiele biało-czerwonych blach. Ona włożyła mi w kołyskę, jako przeciwwagę do życzeń Matzeratha, matczyną obietnicę blaszanego bębenka, poza tym piękność mamy, zwłaszcza gdy jeszcze była szczuplejsza i nie musiała się gimnastykować, służyła mi niekiedy za partyturę. W końcu nie mogłem już się opanować, w pokoju, gdzie umarła mama, jesz­cze raz odtworzyłem na blasze idealny obraz jej szarookiej piękności i zdziwiłem się, że to Matzerath stłumił natychmiastowy protest sio­stry oddziałowej i szepcząc: - Proszę go zostawić, siostro, oni byli tacy do siebie przywiązani - stanął po mojej stronie.
Mama umiała być bardzo wesoła. Mama umiała być bardzo lękli­wa. Mama umiała szybko zapominać. Mama miała jednak dobrą pa­mięć. Mama wylała mnie z kąpielą, a mimo to siedziała ze mną w jednej wannie. Mama niekiedy mi ginęła, ale szedł z nią jej znalaz­ca. Kiedy ja rozśpiewywałem szyby, mama spieszyła z kitem. Mama czasami błądziła, choć dokoła nie brakowało prostych dróg. Nawet gdy mama zapinała się pod szyję, mogłem ją przejrzeć na wylot. Mama bała się przeciągów, a mimo to robiła ciągle dużo zamieszania. Lubi­ła dużo wydawać i niechętnie płaciła podatki. Byłem grzbietem jej zakrytej karty. Kiedy mama zalicytowała czerwień z ręki, zawsze wygrywała. Gdy mama umarła, zblakły trochę czerwone płomyki na oprawie mojego bębenka; natomiast biały lakier zbielał i stał się tak jaskrawy, że nawet Oskar musiał oślepiony zamykać czasem oczy.

Brak komentarzy: