wtorek, 1 lipca 2008

Nie na Zaspie, jak sobie nieraz życzyła, lecz na małym, cichym cmentarzu w Brętowie pochowano moją biedną mamę. Leżał tam również zmarły w dziewięćset siedemnastym na grypę jej ojczym, prochownik Grzegorz Koljaiczek. Orszak żałobny, jak przystało na popularną sklepikarkę, był duży, widziało się twarze nie tylko stałej klienteli, ale i przedstawicieli handlowych różnych firm, a nawet konkurentów, jak kupiec kolonialny Weinreich i pani Probst ze skle­pu spożywczego przy ulicy Herty. Kaplica cmentarza w Brętowie nie mogła pomieścić całego tłumu. Pachniało kwiatami i czarnymi, przesypanymi naftaliną ubraniami. W otwartej trumnie moja biedna mama ukazywała żółtą, wymęczoną twarz. Podczas rozwlekłej ceremonii nie mogłem pozbyć się uczucia, że jej głowa zaraz się uniesie, że będzie musiała jeszcze raz zwymiotować, ma jeszcze coś w brzuchu, co chce się wydostać; nie tylko trzymiesięczny embrion, który po­dobnie jak ja nie wie, któremu ojcu zawdzięcza życie, nie tylko on chce się wydostać i jak Oskar zażądać bębenka, jest tam jeszcze ryba, na pewno nie jakieś sardynki w oliwie, nie mówiąc już o flądrach, mam na myśli kawałeczek węgorza, kilka białozielonkawych włó­kien węgorza z bitwy jutlandzkiej. Węgorza z mola pod Nowym Portem, wielkopiątkowego węgorza, węgorza, który wyskoczył z końskiego łba, być może węgorza z jej ojca Józefa Koljaiczka, któ­ry znalazł się pod tratwą i padł ofiarą węgorzy, węgorz z węgorza twojego, bo węgorz węgorzem się stanie...

Brak komentarzy: