niedziela, 3 sierpnia 2008

Dopiąłem swego. W przeddzień dwudziestego czwartego grud­nia mogłem rozstać się, ciałem i duszą, z tym pogniecionym, rozkle­kotanym, zardzewiałym czymś, co przypominało rozbite auto; mia­łem nadzieję, że teraz i dla mnie obrona Poczty Polskiej skończyła się ostatecznie.
Człowiek - jeśli państwo jesteście skłonni widzieć we mnie czło­wieka - nie przeżył nigdy na Boże Narodzenie większego rozczaro­wania niż Oskar, którego spotkała pod choinką przykra niespodzian­ka, bo wśród prezentów nie brakowało niczego prócz blaszanego bębenka.
Było tam pudło z klockami, którego nigdy nie otworzyłem. Buja­ny łabędź miał być tym niezwykłym darem, który zamieni mnie w Lohengrina. Chyba tylko po to, żeby mnie rozgniewać, ośmielili się położyć pod choinkę trzy lub cztery książeczki z obrazkami. Uzna­łem, że przyda mi się tylko para rękawic, sznurowane buty i czerwo­ny sweter, który Gretchen Scheffler zrobiła na drutach. Oskar błądził zaskoczonym wzrokiem między klockami a łabędziem, patrzył po­ciesznym misiom z książeczek na łapy trzymające najrozmaitsze in­strumenty. Oto taka miła, zakłamana bestia trzyma bębenek, wyglą­da, jakby umiała bębnić, jakby zaraz miała wziąć się do bębnienia, jakby już bębniła w najlepsze; a ja miałem łabędzia, ale nie miałem bębenka, miałem prawdopodobnie ponad tysiąc klocków, lecz ani jednego bębenka, miałem rękawice z jednym palcem na potwornie mroźne zimowe noce, ale nic okrągłego, gładkiego, lodowatego i bla­szanego, co mógłbym wziąć w ręce i wynieść w zimową noc, żeby mróz usłyszał coś gorącego.
Oskar wyobrażał sobie: Matzerath trzyma jeszcze blachę w ukry­ciu. Albo siedzi na niej Gretchen Scheffler, która przyszła ze swoim piekarzem, żeby spałaszować naszą świąteczną gęś. Chcą najpierw nacieszyć się moją radością z łabędzia, klocków i książeczek, zanim dadzą mi prawdziwy skarb. Ustąpiłem, kartkowałem jak głupiec ksią­żeczki z obrazkami, wskoczyłem na grzbiet łabędzia i z najgłębszą odrazą bujałem się co najmniej przez pół godziny. Potem, mimo że mieszkanie było przegrzane, pozwoliłem przymierzyć sobie sweter, przy pomocy Gretchen Scheffler wciągnąłem sznurowane buty - tym­czasem przyszli Greffowie, bo gęś była pomyślana na sześć osób - a po zjedzeniu tej nadziewanej suszonymi owocami, wyśmienicie przyrządzonej przez Matzeratha gęsi, podczas deseru - mirabele i gruszki - trzymając rozpaczliwie książeczkę z obrazkami, którąGreff dołożył mi do czterech innych książeczek, po zupie, gęsi, czerwonej kapuście, ziemniakach, mirabelach i gruszkach, w wyziewach kaflowego pieca, który grzał niesamowicie, zaśpiewaliśmy wszyscy - łącz­nie z Oskarem - kolędę i jeszcze jedną zwrotkę „Ciesz się” i „Choin-ko-ma-choinko-ma-zielone-są-gałązki-twe-dzwoneczek-dzwo-ni-dzyń-dzyń-dzyń-dzyń-dzyń-dzyń-każdego-roku”, i teraz wreszcie chciałem—na dworze trudziły się już dzwony - chciałem dostać swój bębenek; zalani trębacze, z którymi dawniej trzymał się muzyk Meyn, trąbili, aż sople z gzymsów okiennych... ja jednak domagałem się, a oni nie dawali, nie wyciągali tego, co trzeba. Oskar: „Tak!”, tamci: „Nie!” - wtedy krzyknąłem, dawno już nie krzyczałem, wtedy znów po dłuższej przerwie wyszlifowałem swój głos w ostry, tnący szkło instrument, ale nie uśmierciłem wazonów, kufli ani żarówek, nie roz­prułem witryny, nie odebrałem okularom ostrości widzenia - mój głos obrócił się przeciwko błyszczącym na tej choince, o której śpie­waliśmy przed chwilą, rozsiewającym świąteczny nastrój bombkom, dzwoneczkom, kruchym ozdóbkom z pianki, choinkowym szpicom: robiąc dzyń-dzyń-dzyń-dzyń-dzyń starł na proch całe przybranie Chrystusowego drzewka. Posypało się też niepotrzebnie sporo jo­dłowych igieł. Świeczki natomiast płonęły nadal cicho i święcie, ale Oskar mimo to nie dostał blaszanego bębenka.

Brak komentarzy: