niedziela, 3 sierpnia 2008

Matzerath nie miał ani krzty zrozumienia. Nie wiem, czy chciał mnie wychowywać, czy po prostu nie myślał o tym, żeby terminowo i obficie zaopatrywać mnie w bębenki. Wszystko zmierzało ku kata­strofie; i tylko okoliczność, że jednocześnie z grożącą mi zaglądanie sposób było też ukryć coraz większego bałaganu w sklepie kolonial­nym, sprawiła, iż sklep i ja w samą porę - jak zwykło się sądzić w momentach krytycznych - otrzymaliśmy pomoc.
Ponieważ Oskar nie miał wymaganego wzrostu ani ochoty, żeby stać za ladą, sprzedawać razowiec, margarynę i sztuczny miód, Mat­zerath, którego dla uproszczenia znów nazywam moim ojcem, przy­jął do sklepu Marię Truczinską, najmłodszą siostrę mojego biednego (przyjaciela Herberta.
Nie tylko nazywała się Maria, ale i nią była. Pomijając fakt, że ‘w ciągu paru tygodni udało jej się przywrócić naszej firmie dobrą opinię, że umiała poprowadzić sklep grzecznie i zarazem twardo, czemu Matzerath chętnie się podporządkował, okazała też pewną bystrość w ocenie mojej sytuacji.
Zanim jeszcze Maria zajęła swoje miejsce za ladą, spotykając mnie na schodach, gdy z gruchotem na brzuchu tupotałem oskarżycielsko po przeszło stu stopniach w górę i w dół, kilka razy proponowała mi namiastkę w postaci starej miednicy. Ale Oskar nie chciał namiastek. Nieugięcie wzbraniał się przed bębnieniem na dnie odwróconej miednicy. Ledwie jednak Maria zadomowiła się w sklepie, potrafiła wbrew woli Matzeratha spełnić moje życzenie. Co prawda Oskar nie dał się namówić, żeby wchodzić razem z nią do sklepów z zabawkami. Wnętrze takich kolorowo przeładowanych sklepów zmusiłoby mnie z pewnością do bolesnych porównań ze spustoszonym sklepem Sigismunda Markusa. Maria, łagodna i uległa, zostawiała mnie na ulicy albo sama załatwiała zakupy, co cztery lub pięć tygodni, w zależno­ści od potrzeby, przynosiła mi nową blachę, a w ostatnich latach wojny, kiedy nawet blaszane bębenki stały się towarem rzadkim i reglamen­towanym, musiała dawać handlarzom cukier albo paczuszkę praw­dziwej kawy, żeby dostać spod lady blachę, jako tak zwany towar deficytowy. Robiła to wszystko bez wzdychania, potrząsania głową, wznoszenia oczu ku niebu, lecz ze skupioną powagą i tą oczywisto­ścią, z jaką wkładała mi świeżo wyprane, porządnie wyreperowane spodnie, pończochy i fartuch. Choć w latach późniejszych stosunki między Marią a mną ulegały ciągłej zmianie i nawet dziś jeszcze nie są wyjaśnione do końca, to sposób, w jaki wręcza mi bębenek, pozo­stał ten sam, mimo że cena dziecięcych blaszanych bębenków jest dziś znacznie wyższa niż w roku dziewięćset czterdziestym.

Brak komentarzy: