Matzerath nie miał ani krzty zrozumienia. Nie wiem, czy chciał mnie wychowywać, czy po prostu nie myślał o tym, żeby terminowo i obficie zaopatrywać mnie w bębenki. Wszystko zmierzało ku katastrofie; i tylko okoliczność, że jednocześnie z grożącą mi zaglądanie sposób było też ukryć coraz większego bałaganu w sklepie kolonialnym, sprawiła, iż sklep i ja w samą porę - jak zwykło się sądzić w momentach krytycznych - otrzymaliśmy pomoc.
Ponieważ Oskar nie miał wymaganego wzrostu ani ochoty, żeby stać za ladą, sprzedawać razowiec, margarynę i sztuczny miód, Matzerath, którego dla uproszczenia znów nazywam moim ojcem, przyjął do sklepu Marię Truczinską, najmłodszą siostrę mojego biednego (przyjaciela Herberta.
Nie tylko nazywała się Maria, ale i nią była. Pomijając fakt, że ‘w ciągu paru tygodni udało jej się przywrócić naszej firmie dobrą opinię, że umiała poprowadzić sklep grzecznie i zarazem twardo, czemu Matzerath chętnie się podporządkował, okazała też pewną bystrość w ocenie mojej sytuacji.
Zanim jeszcze Maria zajęła swoje miejsce za ladą, spotykając mnie na schodach, gdy z gruchotem na brzuchu tupotałem oskarżycielsko po przeszło stu stopniach w górę i w dół, kilka razy proponowała mi namiastkę w postaci starej miednicy. Ale Oskar nie chciał namiastek. Nieugięcie wzbraniał się przed bębnieniem na dnie odwróconej miednicy. Ledwie jednak Maria zadomowiła się w sklepie, potrafiła wbrew woli Matzeratha spełnić moje życzenie. Co prawda Oskar nie dał się namówić, żeby wchodzić razem z nią do sklepów z zabawkami. Wnętrze takich kolorowo przeładowanych sklepów zmusiłoby mnie z pewnością do bolesnych porównań ze spustoszonym sklepem Sigismunda Markusa. Maria, łagodna i uległa, zostawiała mnie na ulicy albo sama załatwiała zakupy, co cztery lub pięć tygodni, w zależności od potrzeby, przynosiła mi nową blachę, a w ostatnich latach wojny, kiedy nawet blaszane bębenki stały się towarem rzadkim i reglamentowanym, musiała dawać handlarzom cukier albo paczuszkę prawdziwej kawy, żeby dostać spod lady blachę, jako tak zwany towar deficytowy. Robiła to wszystko bez wzdychania, potrząsania głową, wznoszenia oczu ku niebu, lecz ze skupioną powagą i tą oczywistością, z jaką wkładała mi świeżo wyprane, porządnie wyreperowane spodnie, pończochy i fartuch. Choć w latach późniejszych stosunki między Marią a mną ulegały ciągłej zmianie i nawet dziś jeszcze nie są wyjaśnione do końca, to sposób, w jaki wręcza mi bębenek, pozostał ten sam, mimo że cena dziecięcych blaszanych bębenków jest dziś znacznie wyższa niż w roku dziewięćset czterdziestym.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz