sobota, 21 czerwca 2008

Doktor Hollatz mówił o żółtaczce i zatruciu rybami. W szpitalu stwierdzono, że mama była w trzecim miesiącu ciąży, dano jej sepa­ratkę, a ona przez cztery dni ukazywała nam, bo mogliśmy ją odwie­dzać, swoją udręczoną w udręce uśmiechającą się niekiedy do mnie, wyniszczoną przez kurcze twarz.
Chociaż starała się sprawić swoim odwiedzającym trochę rado­ści, jak i ja obecnie staram się, by moi przyjaciele w dni odwiedzin brali mnie za szczęśliwego, nie mogła jednak zapobiec temu, że co jakiś czas mdłości raz po raz skręcały jej powoli poddające się ciało, aczkolwiek nic już z niego nie chciało się wydobyć, aż wreszcie na czwarty dzień tego mozolnego umierania wydobyło się owo leciut­kie tchnienie, które w końcu wydać musi każdy, by dostać świadec­two zgonu.
Odetchnęliśmy wszyscy, gdy nie było już w mojej mamie żadnej podniety do tych tak szpecących jej urodę mdłości. Odkąd leżała umyta, w śmiertelnej koszuli, ukazywała nam znów swoją dobrze znaną, okrągłą, przebiegle naiwną twarz. Siostra oddziałowa zamknęła mamie oczy, bo Matzerath i Jan Broński płakali i nic nie widzieli.
Ja nie mogłem płakać, ponieważ płakali wszyscy inni, mężczyźni i babka, Jadwiga Brońska i prawie czternastoletni Stefan. Zresztą śmierć mamy nie zaskoczyła mnie. Czy Oskarowi, który towarzy­szył jej w czwartki na Stare Miasto, a w soboty do kościoła Serca Jezusowego, nie wydawało się, jakby już od lat szukała z wysiłkiem możliwości takiego rozwiązania trójkąta, aby na Matzeratha, którego być może nienawidziła, spadła wina za jej śmierć, aby Jan Broński, jej Jan, mógł dalej pracować na Poczcie Polskiej z takimi my­ślami, jak: „Umarła dla mnie, nie chciała mi zawadzać, poświęciła się”.
Lecz i dla mamy dopiero po tym Wielkim Piątku z rojącym się od węgorzy końskim łbem, dopiero po Świętach Wielkanocnych, które razem z Brońskimi spędzaliśmy w chłopskim Bysewie u babki i wuja Wincentego, miał się zacząć czas męki, której nie zdołała złagodzić nawet przyjemna majowa pogoda.
To nieprawda, że Matzerath zmuszał mamę, aby znów jadła ryby. Z własnej woli, opętana jakimś tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zaczęła pochłaniać ryby w takich ilościach i zupełnie nie dbając o figurę, że Matzerath mówił: - Słuchaj, nie jedz tyle ryb, jakby cię kto zmuszał.
Ale ona zaczynała od sardynek w oliwie na śniadanie, w dwie godziny później, kiedy akurat w sklepie nie było klientów, rzucała się na skrzynkę z sobieszewskimi szprotami, na obiad żądała smażo­nych fląder albo dorsza w sosie musztardowym, po południu znów brała do ręki nóż do otwierania konserw: węgorz w galarecie, rolmopsy, śledzie smażone, a gdy Matzerath wzbraniał się przed usmaże­niem czy ugotowaniem ryby na kolację, nie traciła słów, nie wymy­ślała, wstawała spokojnie od stołu i wracała ze sklepu z kawałkiem wędzonego węgorza, nam zaś przechodził apetyt, bo ona oskrobywała skórę węgorza z wierzchu i od środka z resztek tłuszczu i w ogóle jadła rybę już tylko nożem. W ciągu dnia kilka razy zbierało jej się na wymioty. Matzerath był zaniepokojony:
- Może jesteś w ciąży albo co?
- Nie wygaduj takich rzeczy - mówiła wtedy mama, jeśli w ogóle coś mówiła, a gdy którejś niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na stół wjechały pływające w majowym maśle świeże węgorze z mło­dymi ziemniakami, plasnęła dłonią między talerze i zawołała: - Gadajże, Agnieszko, co z tobą jest? Czemu rybę jesz, jak ci nie służy, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabeł wstąpił! - Mama tylko potrząsnęła głową, odsunęła ziemniaki na bok, unurzała węgo­rza w majowym maśle i jadła niewzruszenie, jakby musiała wykonać zadanie na pilność. Jan Broński nie mówił nic. Gdy raz zaskoczyłem ich we dwoje na kozetce, trzymali się wprawdzie za ręce, jak zwykle, i mieli ubranie w nieładzie, ale uderzyły mnie zapłakane oczy Jana i apatia mamy, która jednak nagle zmieniła się w coś przeciwnego. Zerwała się, chwyciła mnie, podniosła, przytuliła, ukazała mi otchłań, której chyba niczym, także mnóstwem smażonych, gotowanych, marynowanych i wędzonych ryb, nie można było wypełnić.
W parę dni później widziałem, jak w kuchni nie tylko rzuciła się na codzienne, przeklęte sardynki w oliwie, lecz także zlała oliwę z kilku starszych puszek, które zachowała, na małą patelnię, pod­grzała breję na gazie i wypiła, podczas gdy mnie, który stałem w kuchennych drzwiach, ręce opadły z bębenka.
Jeszcze tego wieczora trzeba było przewieźć mamę do szpitala. Matzerath płakał i biadolił, zanim nadjechała sanitarka: - Czemu nie chcesz dziecka? Obojętne, czyje ono jest. A może to wciąż przez ten koński łeb? Bodaj byśmy nigdy tam nie poszli! Zapomnij już o tym, Agnieszko. Ja przecież nie chciałem.
Przyjechała sanitarka, mamę wyniesiono. Dzieci i dorośli zebrali się na ulicy, karetka ruszyła i później okazało się, że mama nie zapo­mniała ani mola, ani końskiego łba, że wspomnienie o karym - czy miał na imię Fritz, czy Hans - zabrała ze sobą. Jej organy z boleśnie wyostrzoną wyrazistością pamiętały o wielkopiątkowym spacerze i ze strachu przed powtórzeniem tego spaceru kazały umrzeć mamie, która poddała się woli swoich organów.
Pewien, że ten rodzinny skat, przerwany na krótko jajecznicą, grzybami i smażonymi ziemniakami, przeciągnie się do nocy, nie przysłuchiwałem się prawie następnym rozgrywkom, lecz próbowa­łem ponownie odnaleźć siostrę Ingę i jej biały, usypiający służbowy ubiór. Jednakże pobyt w gabinecie doktora Hollatza nie udał mi się. Nie dość, że zieleń, niebieskość, żółtość i czerń wplatały się raz po raz w czerwony tekst broszki z czerwonym krzyżem, to jeszcze wdzie­rały się tam wydarzenia tego przedpołudnia: ilekroć otwierały się drzwi do gabinetu lekarskiego i do siostry Ingi, ukazywał mi się nie czysty i jasny pielęgniarski strój, lecz sztauer, który pod znakiem nawigacyjnym na molo w Nowym Porcie wyciągał węgorze z ocie­kającego mrowiącego się końskiego łba, a to, co podawało się za biel, co chciałem przypisać siostrze Indze, było mewimi skrzydłami, które na chwilę okrywały zwodniczo padlinę i węgorze w padlinie, a znów rana się otwierała, ale nie krwawiła i nie dawała czerwieni, czarny natomiast był kary, ciemnozielone morze, odrobinę rdzy wnosił fin, który wiózł drzewo, mewy zaś - niech mi nikt więcej nie mówi o gołębiach - które otulały chmurą ofiarę, zanurzały końce skrzydeł i rzucały węgorza mojej siostrze Indze, a ta łapała go, oddawała mu cześć i zamieniała się w mewę, przyjęła jej postać, nie gołębia, bo jeśli już Duch Święty, to w owej postaci, która tutaj nazywa się mewą, spada chmurą na mięso i święci Zielone Świątki.
Zrezygnowałem ze swych trudów i z kryjówki, pchnąłem gniew­nie lustrzane drzwi, wyszedłem z szaty, stwierdziłem w lustrze, że nic się nie zmieniłem, mimo wszystko byłem jednak rad, że pani Kater już nie trzepała dywanu. Wielki Piątek dla Oskara co prawda się skoń­czył, ale okres męki miał się zacząć dopiero po Wielkanocy.
rzez dłuższy czas słyszałem tylko łkanie mamy, lekkie skrzy­pienie łóżka, przytłumione mamrotanie z bawialni. Jan uspokajał Matzeratha. Matzerath prosił Jana, żeby uspokoił mamę. Mamrota­nie ucichło, Jan wszedł do sypialni. Trzeci akt: stanął przy łóżku, patrzył to na mamę, to na pokutującą Magdalenę, usiadł ostrożnie na brzegu łóżka, głaskał leżącą na brzuchu mamę po plecach i siedze­niu, przemawiał do niej uspokajająco po kaszubsku, a wreszcie - gdy słowa już nie pomagały - wsunął jej rękę pod spódnicę, aż prze­stała łkać i Jan mógł już nie patrzeć na wielopalcą Magdalenę. Trze­ba było widzieć, jak po skończonej pracy Jan wstał, otarł palce chu­steczką, potem głośno i już nie po kaszubsku, żeby Matzerath w bawialni czy w kuchni mógł zrozumieć, powiedział do mamy ak­centując każde słowo: - Chodź, Agnieszko, zapomnijmy o tamtym, Alfred już dawno zabrał węgorze i wylał do ubikacji. Zagramy sobie partyjkę skata, choćby nawet po ćwierć feniga. a jak już będziemy to wszystko mieli za sobą i odzyskamy humor, Alfred zrobi nam grzy­by z jajecznicą i smażonymi ziemniakami.
Mama nic na to nie powiedziała, podniosła się z łóżka, wygładzi­ła żółtą pikowaną kołdrę, poprawiła fryzurę w lustrzanych drzwiach szafy i wyszła za Janem z sypialni. Cofnąłem oko od szpary i usły­szałem niebawem, jak tasowali karty. Krótki, ostrożny śmiech, Mat­zerath przełożył, Jan rozdał, i już zaczęli licytować. Zdaje mi się, że Jan licytował do Matzeratha. Matzerath spasował już przy dwudzie­stu trzech. Po czym mama podciągnęła Jana do trzydziestu sześciu, wtedy i on musiał spuścić z tonu, a sama zagrała granda i niewiele zabrakło jej do sukcesu. Następną partię, zwykłe dzwonki, wygrał w cuglach Jan, a trzecią, czerwień z ręki bez dwóch, mama, choć z trudem, rozstrzygnęła na swoją korzyść.
Wielobarwny hałas, wdzierając się z bawialni, uderzył w drzwi szafy, wyrwał mnie z zaczynającego się właśnie, poświęconego sio­strze Indze półsnu. Rozbudzony, z obrzmiałym językiem, trzymając bębenek na kolanach, siedziałem między zimowymi płaszczami w różne desenie, czułem zapach partyjnego munduru Matzeratha, miałem koło siebie skórzany pas, koalicyjkę z karabińczykiem, nie znaj­dowałem już ani śladu po białym układzie fałd pielęgniarskiego stro­ju: wełna opadała, kamgarn zwisał, kord gniótł flanelę, nade mną modne kapelusze z ostatnich czterech lat, u moich stóp buty, panto­felki, wypastowane sztylpy, obcasy, podkute i nie podkute, smuga światła z zewnątrz, która wszystko wydobywała z mroku; Oskar ża­łował, że zostawił szparę w lustrzanych drzwiach.
Cóż mogli mi zaofiarować ci w bawialni? Może Matzerath za­skoczył czułą parę na kanapie, co było mało prawdopodobne, bo Jan zawsze, nie tylko przy skacie, zachowywał resztkę ostrożności. Za­pewne, i tak też było, Matzerath wniósł do pokoju zabite, wypatro­szone, wymoczone, ugotowane i przyprawione do smaku węgorze w wielkiej wazie pod postacią zupy z ziemniakami i gdy nikt nie chciał siadać do jedzenia, ośmielił się zachwalać swoją potrawę, wyliczając wszystkie składniki, recytując cały przepis. Mama krzyknęła. Krzyknęła po kaszubska. Tego Matzerath ani nie rozumiał, ani nie znosił, musiał jednak wysłuchać, pojął też chyba, o co jej szło; mowa przecież mogła być tylko o węgorzach i jak zawsze, ilekroć mama krzyczała, o moim upadku z piwnicznych schodów. Matzerath odpowiedział. Oboje znali swoje role. Jan robił wyrzuty. Bez niego nie obeszła się żadna scena. Wreszcie drugi akt: trzasnęło wieko for­tepianu, bez nut, z pamięci, nogi na obu pedałach, rozbrzmiewający echem, mieszany chór myśliwski z Wolnego strzelca: „Cóż równać się może na tej ziemi”. I w połowie łowieckiego zawołania trzask fortepianu, nogi z pedałów, taborecik zwalony na podłogę, mama w pędzie, już w sypialni, jeszcze spojrzenie w lustrzane drzwi szafy i rzuciła się, widziałem to przez szparę, w poprzek małżeńskiego łóż­ka pod niebieskim baldachimem, płakała i załamywała ręce podob­nie wielopalco jak pokutująca, oprawiona w złote ramy Magdalena na oleodruku u wezgłowia.
Oskar zsunął się z krzesełka, przykucnął chwilę koło pieca, żeby odejście nie rzuciło się zbytnio w oczy, potem, zajęty wyłącznie swoim bębenkiem, wśliznął się przez próg do sypialni.
Aby uniknąć wszelkich hałasów, drzwi sypialni zostawiłem pół­otwarte i stwierdziłem z satysfakcją, że nikt mnie nie przywołał z powrotem. Zastanawiałem się jeszcze, czy Oskar ma schować się pod łóżko, czy w szafie. Wolałem szafę, bo pod łóżkiem wybrudziłbym swoje delikatne granatowe marynarskie ubranie. Zdołałem do­sięgnąć klucza od szafy, przekręciłem go raz, otworzyłem lustrzane drzwi i pałeczkami przesunąłem w bok nanizane na pręcie wieszaki z płaszczami i zimowym ubraniem. Żeby dostać się do ciężkich ma­teriałów i poruszyć je, musiałem stanąć na bębenku. W końcu luka powstała w środku szafy była wprawdzie nieduża, ale wystarczająco obszerna, żeby pomieścić wchodzącego, kucającego Oskara. Udało mi się nawet z pewnym trudem przyciągnąć lustrzane drzwi i szalem, który znalazłem na dnie szafy, tak je zaklinować przy listwie przylgi, że szpara szeroka na palec umożliwiała w razie potrzeby widok i pewien dopływ powietrza. Bębenek położyłem na kolanach, nie bęb­niłem jednak, choćby najciszej, lecz bezwolnie pogrążyłem się w wy­ziewach zimowych płaszczy.
Jak dobrze, że była to szafa i że ciężkie, prawie nie oddychające tkaniny pozwalały mi zebrać niemal wszystkie myśli, związać i ofia­rować pewnemu marzeniu; było ono wystarczająco bogate, by przy­jąć ów dar z dostojną, ledwie dostrzegalną radością. Jak zawsze, gdy udawało mi się skupić i żyć wedle swoich możliwości, przenosiłem się do gabinetu doktora Hollatza przy Brunshöfera i rozkoszowałem się ową cząstką cotygodniowych środowych wizyt, na której mi za­leżało. Moje myśli krążyły więc nie tyle wokół lekarza, który badał mnie coraz nieporadniej, ile wokół siostry Ingi, jego asystentki. Jej wolno było mnie rozbierać i ubierać, tylko jej wolno było mnie mie­rzyć, ważyć, poddawać próbom; krótko mówiąc eksperymenty, jakie doktor Hollatz przeprowadzał na mnie, wykonywała sumiennie, lecz trochę ponuro siostra Inga i za każdym razem meldowała z ironią o niepowodzeniach, które Hollatz nazywał częściowymi powodze­niami. Rzadko patrzyłem na twarz siostry Ingi. Na czysto wykrochmalonej bieli jej pielęgniarskiego stroju, na leciutkiej opasce, którą nosiła zamiast czepka, na prostej, ozdobionej czerwonym krzyżem broszce wypoczywał mój wzrok i moje niejednokrotnie wzburzone serce bębnisty. Jak przyjemnie było śledzić coraz nowy układ fałd jej służbowego ubioru. Czy pod materiałem miała jakieś ciało? Jej sta­rzejąca się coraz bardziej twarz i mimo wszelkiej pielęgnacji grubokościste dłonie pozwalały domyślać się, że siostra Inga była jednak kobietą. Zapachów wprawdzie, które miałyby podobnie cielesną wła­ściwość jak u mojej mamy, gdy Jan albo i Matzerath dobierali się do niej na moich oczach, tego wyziewu u siostry Ingi się nie czuło. Pach­niała mydłem i lekarstwami, od których wiało zmęczeniem. Jakże często zdarzało się, że morzył mnie sen, gdy ona osłuchiwała moje małe i, jak mówiono, chore ciało: lekki sen zrodzony z układu fałd białej materii, sen otulony karbolem, sen bez marzeń sennych; chyba to we śnie jej broszka ogromniejąc w oddali zamieniała się w... czyja wiem: morze sztandarów, żarzenie Alp, łan polnych maków, gotów do buntu, przeciw komu, czyja wiem: przeciwko Indianom, wiśniom, krwotokom z nosa, przeciwko grzebieniom kogutów, masie czerwo­nych ciałek krwi, aż czerwień wypełniająca pole widzenia stawała się tłem dla namiętności, która wówczas, jak i dzisiaj, jest dla mnie co prawda oczywista, lecz niemożliwa do określenia, bo słówko „czer­wony” nie mówi nic, krwotok z nosa tak samo, a materia sztandaru płowieje, i jeśli mimo to mówię tylko „czerwony”, czerwień nie chce mnie, wywraca swój płaszcz na nice; czarno, przychodzi kucharka, czarna, straszy mnie żółto, mami niebiesko, niebieskosci nie wierzę, ona mnie nie okłamie, nie zazieleni mi się: zielona jest trumna, w której skubię trawę, zieleń przykrywa mnie, w zieleni jestem dla siebie biały: to chrzci mnie czarno, czerń straszy mnie żółto, żółtość mami niebiesko, w niebieskosci nie wierzę zieleni, zieleń rozkwita we mnie czerwono, czerwona była broszka siostry Ingi, siostra Inga nosiła czerwony krzyż, ściśle mówiąc, przy kołnierzu swojego pielę­gniarskiego stroju; rzadko jednak, i tak też było w szafie, to najbar­dziej jednobarwne z wszystkich wyobrażeń utrzymywało się dłużej.
Wkrótce potem usłyszałem z podwórza owo równomierne trze­panie dywanu, które pędziło mnie po mieszkaniu, które ścigało mnie, któremu wymknąłem się w końcu przycupnąwszy w szafie naszej sypialni, bo wiszące tam płaszcze zimowe przechwytywały najgor­szą część tych przedwielkanocnych hałasów.
Lecz nie tylko trzepiąca dywan pani Kater zmusiła mnie do schro­nienia się w szafie. Mama, Jan i Matzerath nie zdjęli jeszcze płasz­czy, a już zaczęła się kłótnia o wielkopiątkowy obiad. Nie ograniczy­ła się jednak tylko do węgorzy, mówiło się także o mnie, o moim słynnym upadku z piwnicznych schodów: „Wszystko przez ciebie, to twoja wina, zrobię teraz zupę z węgorza, nie bądź taka przewraż­liwiona, rób, co chcesz, byle nie węgorze, dość jest konserw w piw­nicy, przynieś kurki, ale zamknij klapę, żeby znów co się nie stało, przestań z tymi starymi historiami, będą węgorze i koniec, z mle­kiem, musztardą, pietruszką i ziemniakami, dodam jeszcze listek bobkowy i goździki, nie, daj spokój, Alfredzie, jeśli ona nie chce, nie wtrącaj się, nie kupiłem węgorzy na próżno, wypatroszę je czyściut­ko i wymoczę, nie, nie, zobaczymy, jak wjadą na stół, wtedy zoba­czymy, kto będzie jadł, a kto nie”.
Matzerath trzasnął za sobą drzwiami bawialni, zniknął w kuchni, słyszeliśmy, jak ostentacyjnie głośno sobie poczynał. Zabijał węgo­rze krzyżowym cięciem tuż za łbem, a mama, która miała zbyt żywą wyobraźnię, musiała usiąść na kozetce, Jan Broński poszedł zaraz w jej ślady, i już oboje trzymali się za ręce i szeptali po kaszubsku.
Gdy trójka dorosłych rozdzieliła się w ten sposób w mieszkaniu, nie siedziałem jeszcze w szafie, lecz również w bawialni. Koło ka­flowego pieca stało dziecięce krzesełko. Tam bujałem sobie nogami, widziałem, że Jan uporczywie wpatruje się we mnie, i czułem wyraź­nie, jak zawadzam tym dwojgu, choć przecież niewiele mogli zrobić, gdyż za ścianą Matzerath co prawda niewidzialnie, lecz jednak wy­raźnie groził półżywymi węgorzami, którymi wywijał jak batem. Więc chwycili się za ręce, ściskali się i przeciągali dwudziestoma palcami, aż w stawach trzeszczało, i tymi szmerami dobili mnie do reszty. Mało było trzepania Katerowej? Czyż nie wdzierało się przez wszystkie ściany, nie zbliżało się, choć nie przybierało na sile?
Gdy Matzerath dopędził nas, machnął zawiniątkiem z węgorzami i pochwalił się: - Półtora chciał wziąć. Ale dałem mu guldena i szlus.
Mama wyglądała już lepiej na twarzy, znów miała obie ręce przy sobie i powiedziała: - Tylko sobie nie wyobrażaj, że tknę tego twoje­go węgorza. W ogóle już ryby do ust nie wezmę, a węgorza w żad­nym razie.
Matzerath zaśmiał się: - Po co te ceregiele, dziewczyno. Wie­działaś przecież, co węgorze wyprawiają, a mimo to zawsze jadłaś, nawet świeże. Zobaczymy, co będzie, jak moja skromna osoba przy­rządzi go pierwszorzędnie ze wszystkimi szykanami i odrobiną zie­leniny.
Jan Broński, który w porę wyciągnął rękę z płaszcza mamy, nic nie mówił. Ja bębniłem, żeby, póki byliśmy w Brzeźnie, znów nie zaczęli o węgorzu. Również na przystanku tramwajowym i w wozie doczepnym nie dopuszczałem trójki dorosłych do głosu. Węgorze zachowywały się dość spokojnie. Przy cmentarzu na Zaspie nie było postoju, bo tramwaj z przeciwka już czekał. Zaraz za lotniskiem Matzerath mimo mojego bębnienia zaczął opowiadać, jaki jest strasz­nie głodny. Mama nie zareagowała i patrzyła gdzieś obok nas, aż Jan poczęstował ją regatą. Podał jej ogień, a ona, wkładając złoty ustnik między wargi, uśmiechnęła się do Matzeratha, bo wiedziała, że nie lubił, kiedy paliła w miejscach publicznych.
Wysiedliśmy przy placu Maksa Halbego i mama wzięła jednak pod rękę Matzeratha, nie zaś Jana, jak oczekiwałem. Jan szedł obok mnie, trzymał mnie za rękę i dopalał papierosa mamy.
Na Labesa katolickie panie domu wciąż jeszcze trzepały swoje dywany. Podczas gdy Matzerath otwierał mieszkanie, zobaczyłem na schodach panią Kater, która mieszkała na czwartym piętrze obok trębacza Meyna. Sinoczerwonymi grubymi rękami przytrzymywała zwinięty brązowawy dywan zarzucony na prawe ramię. Pod obu pa­chami sterczały jej jasne, zlepione od potu i przesycone solą włosy. Dywan zwisał z przodu i z tyłu. Równie dobrze mogłaby nieść na ramieniu pijanego męża; ale jej mąż już nie żył. Gdy przeniosła koło nas swoje sadło w błyszczącej czarnej taftowej spódnicy, zaleciała mnie jej woń: amoniak, ogórki, karbid - pewnie miała miesiączkę.
Matzerath uznał za słuszne, że węgorzom każe się miotać w soli. Przecież one też włażą w koński łeb, powiedział. W ludzkie trupy także, powiedział sztauer. Zwłaszcza po bitwie jutlandzkiej węgorze były podobno nadzwyczaj tłuste. A mnie zaledwie parę dni temu le­karz zakładu dla nerwowo chorych opowiadał o jednej zamężnej kobiecie, która chciała sobie dogodzić żywym węgorzem. Ale wę­gorz wgryzł się w ciało i trzeba było przewieźć ją do kliniki, a potem z tego powodu nie mogła podobno mieć dzieci.
Sztauer natomiast zawiązał worek z węgorzami w soli i zarzucił sobie na plecy ruchliwy ładunek. Tasiemcowy sznur do bielizny za­wiesił na szyi i akurat gdy statek handlowy podpłynął, ruszył w stro­nę Nowego Portu. Parowiec miał jakieś tysiąc osiemset ton i nie był szwedem, tylko finem, wiózł też nie rudę, tylko drzewo. Sztauer z workiem znał chyba paru ludzi na finie, bo pomachał ku pordzewiałej łajbie i coś krzyknął. Ci z fina też mu pomachali i odkrzyknęli. Dlaczego jednak Matzerath machał ręką i wykrzykiwał takie bzdury jak „statek, ahoj!”, to pozostało dla mnie zagadką. Ba, jako rodowity Nadreńczyk nie miał zielonego pojęcia o marynarce, a Fina nie znał żadnego. Ale taki już miał zwyczaj, że machał zawsze, gdy inni ma­chali, krzyczał, śmiał się i klaskał zawsze, gdy inni krzyczeli, śmieli się albo klaskali. Dlatego też stosunkowo wcześnie wstąpił do partii, kiedy to jeszcze zupełnie nie było potrzebne, nic nie dawało i tylko zajmowało mu niedzielne przedpołudnia.
Oskar szedł pomału za Matzerathem, człowiekiem z Nowego Portu i przeładowanym finem. Co jakiś czas odwracałem się, gdyż sztauer zostawił koński łeb pod znakiem nawigacyjnym. Łba jednak nie było już wcale widać, bo mewy go przykryły. Biała, bardzo jasna plama na ciemnozielonym morzu. Świeżo wyprany obłok, który lada chwi­la mógł czyściutko unieść się w przestworza, pokrzykując głośno zasłaniał koński łeb, który nie rżał, tylko krzyczał. Gdy miałem dość, uciekłem mewom i Matzerathowi, skacząc waliłem pięścią w moją blachę, wyprzedziłem sztauera, który palił teraz krótką fajeczkę, i dogoniłem Jana Brońskiego i mamę na początku mola. Jan podtrzy­mywał mamę jak przedtem, tylko jedną rękę zapuścił w wycięcie jej płaszcza. Ani tego jednak, ani tego, że mama miała rękę w kieszeni spodni Jana, Matzerath nie mógł dojrzeć; był jeszcze daleko w tyle i zawijał właśnie cztery węgorze, które sztauer ogłuszył mu kamie­niem, w gazetę znalezioną między głazami mola.
Także i wówczas mama wypluła na kamienie najwyżej pół funta i choćby dławiła się nie wiem jak, więcej nie udało się jej stracić na wadze. Pokazał się tylko zielonkawy śluz - i pokazały się mewy. Nadleciały już, gdy zaczęła wymiotować, krążyły coraz niżej, opa­dły, tłuste i gładkie, biły się o śniadanie mojej mamy, nie obawiały się, że utyją, niczym nie dawały się odpędzić - zresztą kto miał je odpędzić, skoro Jan Broński bał się mew i zakrywał rękami piękne niebieskie oczy?
Ale one nie usłuchały również Oskara, który użył przeciwko me­wom swego bębenka i walił pałeczkami w biały lakier przeciwko tamtej bieli. Nic to jednak nie pomogło, co najwyżej mewy jeszcze bardziej od tego zbielały. Matzerath natomiast wcale się o mamę nie troszczył. Śmiał się i małpował sztauera, pokazywał, jakie ma mocne nerwy, a gdy sztauer prawie już skończył swoje i na ostatek wycią­gnął chabecie z ucha ogromnego węgorza, a razem z węgorzem wy­toczył całą białą papkę z końskiego mózgu, Matzerath co prawda także pobladł, ale wciąż jeszcze udawał zucha, kupił u sztauera za psi grosz dwa średnie i dwa duże węgorze, a potem chciał jeszcze stargować coś z ceny.
I wtedy spodobał mi się Jan Broński. Wydawało się, że zbiera mu się na płacz, mimo to jednak pomógł mamie wstać, jedną ręką objął jej plecy, drugą podtrzymał z przodu i odprowadził ją w stronę brze­gu, co wyglądało śmiesznie, bo mama w swoich pantoflach na wyso­kich obcasach kuśtykała z kamienia na kamień, potykała się przy każdym kroku, a jednak nie skręciła nogi.
Oskar został z Matzerathem i sztauerem, bo sztauer, który znów włożył czapkę, pokazywał nam i objaśniał, dlaczego worek po ziem­niakach był do połowy napełniony gruboziarnistą solą. Sól w worku była po to, żeby węgorze zagoniły się na śmierć, żeby sól wyciągnęła im ze skóry i ze środka cały śluz. Bo jak węgorze znajdą się w soli, to już nie przestaną się miotać, rzucają się tak długo, aż padną martwe i zostawią swój śluz w soli. Tak się robi, jeśli później chce się węgo­rze uwędzić. Wprawdzie jest to zakazane przez policję i Towarzy­stwo Opieki nad Zwierzętami, ale węgorze mimo to muszą się mio­tać. Jakże inaczej, bez soli, można by wyciągnąć węgorzom śluz z wierzchu i ze środka? Później martwe węgorze wyciera się suchym torfem do czysta i zawiesza do wędzenia w beczce nad buczyną.
Byliśmy ciekawi, czemu człowiek w sztauerskiej czapce łowi zwyczajnym sznurem do bielizny i najwidoczniej bez spławika. Mama spytała go z dobroduszną kpiną i nazwała wujkiem. Wujek wyszcze­rzył zęby w uśmiechu, pokazał nam zbrązowiałe od tytoniu pieńki i strzyknął bez dalszych wyjaśnień długą, zawiesistą, wywracającą koziołka w powietrzu śliną w breję między dolnymi, powleczonymi smołą i naftą granitowymi wypukłościami. Tam plwocina kołysała się tak długo, aż nadleciała mewa i pochwyciła ją w locie, zręcznie wymijając kamienie, i pociągnęła za sobą inne, skrzeczące mewy.
Mieliśmy już iść, bo zimno było na molo, nawet słońce nie poma­gało, kiedy człowiek w sztauerskiej czapce zaczął sprawnie wycią­gać linę. Mama mimo to chciała iść. Ale Matzeratha nie można było ruszyć z miejsca. Także Jan, który zazwyczaj niczego mamie nie od­mawiał, tym razem nie chciał jej poprzeć. Oskarowi było obojętne, czy zostaniemy, czy pójdziemy. Ponieważ jednak zostaliśmy, przyglądałem się. Podczas gdy sztauer ciągnąc równomiernie, za każdym ruchem odgarniając morską trawę zbierał linę między nogami, upew­niłem się, że parowiec handlowy, którego nadbudówki jakieś pół godziny temu ledwo ukazały się ponad linią horyzontu, teraz, zanu­rzony głęboko, zmienił kurs i zmierzał do portu. Skoro zanurzył się tak głęboko, będzie to szwed z rudą, ocenił Oskar.
Oderwałem oczy od szweda, gdy sztauer podniósł się powoli.
- Ano, troszkę sobie teraz popatrzymy, jak to z nim jest. - Powie­dział to do Matzeratha, który nic nie zrozumiał, ale przytaknął skwa­pliwie. Powtarzając w kółko: „ano, troszkę sobie...” i „teraz popa­trzymy”, sztauer nadal wybierał linę, ale już z większym wysiłkiem, zsunął się po kamieniach w dół, naprzeciw linie, i sięgnął - mama nie odwróciła się w porę - sięgnął szeroko w bulgoczącą zatokę między granitem, szukał, złapał coś, chwycił mocno, wyciągnął i domagając się głośno, żeby zrobić miejsce, cisnął między nas coś ociekająco ciężkiego, jakąś rozedrganą życiem bryłę: koński łeb, świeży, praw­dziwy koński łeb, łeb czarnego konia, czarnogrzywy łeb karego, któ­ry jeszcze wczoraj, jeszcze przedwczoraj rżał pewnie w najlepsze; bo łeb nie był zepsuty, nie cuchnął, chyba że wodą Motławy; ale tym cuchnęło wszystko na molo.
Ten w sztauerskiej czapce, która zsunęła mu się teraz na kark, stał w rozkroku nad kawałkiem końskiego padła, z którego miotając się jasnozielono wyskakiwały małe węgorze. Z trudem je łapał; bo na gładkich, w dodatku mokrych kamieniach węgorze poruszały się szyb­ko i zwinnie. Natychmiast pojawiły się nad nami mewy z mewim wrzaskiem. Rzuciły się w dół, nadlatując we trzy lub cztery, chwyta­ły małego bądź średniego węgorza, nie dały się też odpędzić, bo molo do nich należało. Mimo to sztauerowi, który rzucał się i łapał między mewami, udało się chyba ze dwa tuziny małych węgorzy wpakować do worka, który Matzerath, jak to on, usłużnie podsunął. Nie widział, że mama zrobiła się blada na twarzy, że położyła najpierw dłoń, a po chwili głowę na ramieniu i aksamitnym kołnierzu Jana.
Ale gdy małe i średnie węgorze były już w worku i sztauer, które­mu przy tym zajęciu czapka spadła z głowy, zaczął wyduszać z pa­dliny grubsze, ciemne węgorze, mama musiała usiąść, Jan chciał jej odwrócić głowę, ale nie zgodziła się, przyglądała się uporczywie wytrzeszczonymi krowimi oczyma, jak sztauer wyciągał jednego węgorza za drugim.
- Ano, troszkę sobie teraz popatrzymy! - stękał co jakiś czas. Pomagając sobie gumiakiem otworzył koński pysk, wepchnął kij między szczęki, tak że powstało wrażenie, jakby koń śmiał się kompletem żółtych zębów. A gdy sztauer - dopiero teraz było widać, że ma łysą i jajowatą głowę - obydwiema rękami sięgnął w końską pasz­czę i wyciągnął zaraz jednocześnie dwie sztuki grubości i długości ramienia, moja mama też rozwarła zaciśnięte zęby, wyrzuciła z sie­bie na kamienie mola całe śniadanie, bryłowate białko i włókniste żółtko między grudkami białego chleba w kawie z mlekiem, i dławi­ła się nadal, ale nic już więcej nie wyszło; bo nie zjadła tak dużo na śniadanie, miała nadwagę i koniecznie chciała schudnąć, toteż pró­bowała rozmaitych diet, których jednak rzadko przestrzegała - jadła po kryjomu i tylko od wtorkowej gimnastyki we Frauenschafcie nie dała się odwieść, choć Jan, a nawet Matzerath wyśmiewali ją, gdy z workiem gimnastycznym szła do śmiesznych babek, wykonywała ćwiczenia w niebieskim błyszczącym stroju i mimo to nie chudła.
Z początku chcieliśmy wszyscy pójść pieszo do Jelitkowa, potem jednak nie umawiając się ruszyliśmy w przeciwną stronę, do mola. Bałtyk leniwie i szeroko oblizywał brzeg. Aż po wjazd do portu mię­dzy białą latarnią morską a molem ze znakiem nawigacyjnym nie spotkaliśmy żywej duszy. Deszcz z poprzedniego dnia odcisnął na piasku swój najbardziej harmonijny wzór, który zabawnie było nisz­czyć, pozostawiając ślady bosych stóp. Matzerath puszczał kaczki na zielonkawej wodzie delikatnie oszlifowanymi kawałkami cegły wielkości guldena i miał ambicję być pierwszym w tej konkurencji. Jan Broński, mniej zręczny, między próbami rzutów szukał burszty­nów, znalazł też kilka odprysków i grudkę wielkości pestki wiśni, podarował ją mamie, która tak jak ja szła boso i oglądała się co chwi­la, jakby zakochana w swoich śladach. Słońce świeciło ostrożnie. Było chłodno, bezwietrznie, jasno; można było dojrzeć pasmo na horyzoncie, które oznaczało półwysep Hel, także dwie-trzy znikają­ce smugi dymu i wspinające się gwałtownie ponad linię horyzontu nadbudówki jakiegoś handlowego statku.
Podążając jedno za drugim i w różnych odstępach dotarliśmy do pierwszych granitowych odłamków szerokiej nasady mola. Mama i ja z powrotem włożyliśmy pończochy i buty. Pomogła mi przy sznurowaniu, a tymczasem Matzerath i Jan już na wyboistej na­wierzchni mola przeskakując z kamienia na kamień biegli ku pełne­mu morzu. Wilgotne wąsy wodorostów wystawały bezładnie ze szcze­lin fundamentu. Oskar chętnie by je uczesał. Ale mama wzięła mnie za rękę i podążyliśmy za mężczyznami, którzy przed nami dokazy­wali jak uczniacy. Przy każdym kroku bębenek uderzał mnie w kola­no; nawet tutaj nie dałem go sobie odebrać. Mama miała na sobie jasnoniebieski płaszcz wiosenny z malinowymi wyłogami. Na wyso­kich obcasach ciężko jej się szło po granitowych głazach. Ja, jak w każdą niedzielę i święto, byłem w marynarskim płaszczu zapina­nym na złote guziki z kotwicami. Stara wstążka z kolekcji pamiątek Gretchen Scheffler z napisem „SMS Seydlitz” okalała moją mary­narską czapkę, trzepotałaby, gdyby zerwał się wiatr. Matzerath roz­piął swoje brązowe palto. Jan, wytworny jak zawsze, w jesionce z błyszczącym aksamitnym kołnierzem.
Skakaliśmy aż do znaku nawigacyjnego przy końcu mola. Pod znakiem siedział jakiś starszy człowiek w sztauerskiej czapce i wato­wanej kurtce. Obok leżał worek po ziemniakach, w którym coś po­drygiwało i ruszało się bez przerwy. Człowiek, który mieszkał pew­nie w Brzeźnie albo w Nowym Porcie, trzymał w ręku koniec sznura do bielizny. Opleciony trawą morską sznur znikał w słonawych wo­dach Motławy, które zmętniałe jeszcze u ujścia i bez pomocy pełne­go morza chlupotały o kamienie mola.

czwartek, 19 czerwca 2008

Rozdwojenie - to byłoby słowo na określenie moich uczuć mię­dzy Wielkim Poniedziałkiem a Wielkim Piątkiem. Z jednej strony złościłem się na gipsowego małego Jezusa, który nie chciał bębnić, z drugiej dzięki temu bębenek pozostał zastrzeżony wyłącznie dla mnie. Jeśli z jednej strony mój głos zawiódł na kościelnych witrażach, to z drugiej wobec tych nietkniętych i kolorowych szyb Oskar zachował tę resztkę katolickiej wiary, która miała mu podsunąć jesz­cze wiele desperackich bluźnierstw.
Lecz dalej brnąc w rozdwojenie: z jednej strony, w drodze do domu, gdy wracałem z kościoła Serca Jezusowego, udało mi się na próbę rozśpiewać mansardowe okno, z drugiej zaś sukces mojego głosu w dziedzinie świeckiej zwracał odtąd moją uwagę na niepowo­dzenia w dziedzinie sakralnej. Rozdwojenie, powiadam. Owo pęk­nięcie pozostało, nie dało się uleczyć i zieje do dziś, gdy nie jestem zadomowiony ani w sakralnej, ani w świeckiej dziedzinie, lecz za­mieszkuję nieco na uboczu w zakładzie dla nerwowo chorych.
Mama zapłaciła za szkody na bocznym ołtarzu w lewej nawie. Handel przedświąteczny szedł dobrze, choć na życzenie Matzeratha, który był przecież protestantem, w Wielki Piątek trzeba było zamknąć sklep. Mama, która zazwyczaj stawiała na swoim, w Wielki Piątek zawsze ustępowała, zamykała sklepik i w zamian za to domagała się, żeby w Boże Ciało nie otwierać ze względu na święto katolickie, paczki z Persilem i atrapy kawy firmy Hag na wystawie zastąpić ko­lorowym elektrycznie oświetlonym obrazkiem maryjnym i mieć pra­wo pójścia na procesję w Oliwie.
Mieliśmy tekturową pokrywkę, na której z jednej strony można było przeczytać: „Zamknięte z powodu Wielkiego Piątku”. Druga strona tektury głosiła: „Zamknięte z powodu Bożego Ciała”. W ów Wielki Piątek, który nastąpił po niefortunnym dla mojego bębenka i głosu Wielkim Poniedziałku, Matzerath wywiesił na wystawie tek­turę ze słowami: „Zamknięte z powodu Wielkiego Piątku”, i zaraz po śniadaniu pojechaliśmy tramwajem do Brzeźna. Ażeby pozostać przy tym samym słowie: nasza ulica przeżywała rozdwojenie. Protestanci szli do kościoła, katolicy myli okna i trzepali na podwórzach wszyst­ko, co choćby z daleka było podobne do dywanu, tak mocno i dono­śnie, iż wydawało się, że to biblijni pachołkowie na wszystkich po­dwórzach kamienic równocześnie przybijają zwielokrotnionego Zbawiciela do zwielokrotnionych krzyży.
My jednak zostawiliśmy za sobą pasyjne trzepanie dywanów, wsiedliśmy w dziewiątkę w niejednokrotnie wypróbowanym skła­dzie: mama, Matzerath, Jan Broński i Oskar, i pojechaliśmy Brzeźnieńską, koło lotniska, koło starego i nowego placu ćwiczeń, na mi­jance przy cmentarzu na Zaspie czekaliśmy, aż nadjedzie tramwaj z Nowego Portu i Brzeźna. Postój stał się dla mamy okazją do wypo­wiadanych z uśmiechem, lecz znużonych życiem obserwacji. Mały, nie używany cmentarz, na którym pod skarlałymi nadmorskimi so­snami trzymały się krzywe i zarośnięte nagrobki z ubiegłego stule­cia, nazwała ślicznym, romantycznym i urzekającym.
- Tutaj bym chciała kiedyś leżeć, gdyby jeszcze był czynny - rozmarzyła się mama. Matzerath uznał jednak, że ziemia zbyt jest piaszczysta, wyrzekał na pieniące się mikołajki nadmorskie i pusty owies. Jan Broński zauważył, że hałas z lotniska i mijające się przy cmentarzu tramwaje mogłyby zakłócić spokój tego skądinąd idyl­licznego miejsca. Tramwaj nadjeżdżający z przeciwka wyminął nas, konduktor zadzwonił dwa razy i zostawiając za sobą Zaspę i cmen­tarz ruszyliśmy w stronę Brzeźna, kąpieliska, które o tej porze, gdzieś pod koniec kwietnia, miało bardzo zaniedbany i ponury wygląd. Kio­ski zabite gwoździami, Dom Zdrojowy wymarły, pomost bez flag, w zakładzie kąpielowym ciągnęło się dwieście pięćdziesiąt pustych kabin, na tablicy z pogodą jeszcze kredowe ślady z zeszłego roku: „Powietrze: dwadzieścia; woda: siedemnaście; wiatr: północno-wschodni; najbliższa prognoza: pogodnie lub dość pogodnie”.
Zanim temu najbardziej upartemu z wszystkich uczniów, nie zwa­żając na aureolę, zdołałem odebrać pałeczki i blachę, był już za mną proboszcz Wiehnke - moje bębnienie przemierzyło kościół wzdłuż i wszerz - był wikary Rasczeja, była moja mama, był stary człowiek, wikary szarpnął mnie, proboszcz dał mi klapsa, mama płakała nade mną, proboszcz coś do mnie szeptał, a wikary ukląkł, wspiął się na górę i zabrał Jezusowi pałeczki, z pałeczkami jeszcze raz ukląkł, się­gnął po bębenek, zabrał bębenek, odłamał aureolę, uderzył go w si­kawkę, odtrącił kawałek chmury i opadł na stopnie, na kolana, jesz­cze raz na kolana, nie chciał mi oddać bębenka, co jeszcze bardziej mnie rozgniewało, zmusiło mnie do tego, że kopnąłem proboszcza i zawstydziłem mamę, która też najadła się wstydu, bo kopałem, gry­złem, drapałem, a potem wyrwałem się proboszczowi, wikaremu, sta­remu człowiekowi i mamie, zatrzymałem się zaraz przed głównym ołtarzem, czułem, że szatan podskakuje we mnie, i jak przy chrzcie usłyszałem jego głos: „Oskarze - szepnął szatan - rozejrzyj się, wszę­dzie witraże, całe ze szkła, całe ze szkła!” i ponad gimnastykiem na krzyżu, który nie drgnął, który milczał, zaatakowałem śpiewem trzy wysokie witraże apsydy, które na niebieskim tle czerwono, żółto i zielono przedstawiały dwunastu apostołów. Nie celowałem jednak ani w Marka, ani w Mateusza. Celowałem w owego gołębia ponad nimi, który stał na głowie i czcił Zielone Świątki, w Ducha Świętego, przeszedłem w wibrację, zmagałem się swoim głosem z ptakiem i: Czy to była moja wina? Czy wina gimnastyka, który choć nie drgnął, uniósł sprzeciw? Czy to był cud, którego nikt nie pojął? Widzieli, jak drżąc i bez słowa szturmowałem apsydę, wzięli to, oprócz mamy, za modlitwę, podczas gdy ja pragnąłem przecież stłuczonego szkła; ale Oskar zawiódł, jego czas jeszcze nie nadszedł. Padłem na ka­mienne płyty i płakałem gorzko, bo Jezus zawiódł, bo Oskar zawiódł, bo proboszcz i Rasczeja źle mnie zrozumieli, bajdurzyli nawet o skru­sze. Tylko mama nie zawiodła. Zrozumiała moje łzy, choć musiała być rada, że obeszło się bez tłuczenia szkła.
Mama wzięła mnie na ręce, wyprosiła u wikarego bębenek i pa­łeczki, przyrzekła proboszczowi, że naprawi szkodę, później, ponie­waż przerwałem jej spowiedź, dostała od niego rozgrzeszenie; Oskar też dostał trochę błogosławieństwa, ale dla mnie nic to nie znaczyło.
Podczas gdy mama wynosiła mnie z kościoła Serca Jezusowego, ja odliczałem na palcach: dzisiaj jest Poniedziałek, jutro Wielki Wto­rek, Środa, Wielki Czwartek, a w Wielki Piątek będzie koniec z tym, który nawet nie umie bębnić, który odmawia mi tłuczonego szkła, który jest podobny do mnie, a przecież fałszywy, który musi spocząć w grobie, a tymczasem ja będę bębnił dalej i dalej, ale nie zapragnę już cudu.
Nie, wtedy czułem jeszcze tylko zapach, zapach katolicyzmu. O wierze chyba nie mogło już być mowy. Zapach też miałem za nic, pragnąłem czego innego: chciałem usłyszeć moją blachę, Jezus po­winien był mi zademonstrować mały przytłumiony cud! Wszystko mogło się przecież odbyć bez hałasu, bez nadbiegającego wikarego Rasczei i z trudem podążającego do cudu opasłego proboszcza Wiehnke, bez protokołów wysyłanych do siedziby biskupa w Oliwie i bez biskupiej ekspertyzy skierowanej do Rzymu. Nie, nie miałem żąd­anych takich ambicji, Oskar nie chciał być kanonizowany. Chciał lałego prywatnego cudziku, żeby mógł usłyszeć i zobaczyć, żeby rozstrzygnęło się raz na zawsze, czy Oskar ma bębnić za, czy prze­ciw, żeby stało się wiadome, który z dwóch niebieskookich, jednojajowych bliźniaków będzie w przyszłości miał prawo nazywać się Jezusem.
Siedziałem i czekałem. Martwiłem się, że tymczasem mama do­szła do konfesjonału i być może ma już za sobą szóste przykazanie. Stary człowiek, który zawsze kręci się po kościołach, pokręcił się przy głównym ołtarzu, a wreszcie doszedł do bocznego ołtarza lewej nawie, ukląkł przed Najświętszą Panną, z chłopcami, może i zobaczył bębenek, ale nic nie zrozumiał. Poczłapał dalej starzejąc się w oczach.
Czas upływa, pomyślałem, a Jezus jak nie bębnił, tak nie bębni. Z chóru usłyszałem głosy. Żeby tylko nie grali na organach, wystra­szyłem się. Wszystko ci zepsują, mają próbę przed Wielkanocą i swoim dudnieniem zagłuszą rozpoczynające się być może w tej chwi­li cichutkie bębnienie Jezusa.
Nie zagrali na organach. Jezus nie zabębnił. Cudu nie było, wiec wstałem z poduszki, w kolanach mi strzyknęło, znudzony i ponury powlokłem się przez dywan, wszedłem stopień po stopniu, ponie­chałem jednak wszelkich znanych mi modlitw na stopniach ołtarza, wspiąłem się na gipsową chmurę, przewróciłem przy tym kwiaty w średniej cenie i chciałem głupiemu nagusowi odebrać mój bębenek.
Mówię dzisiaj i stale powtarzam: To był błąd, że zachciało mi się go uczyć. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby najpierw odebrać mu pałeczki, zostawić blachę, wystukując pałeczkami zrazu cicho, po­tem niczym niecierpliwy nauczyciel coś fałszywemu Jezusowi bęb­nieniem tłumaczyć, następnie znów wetknąć mu pałeczki w dłonie, żeby pokazał, czego się od Oskara nauczył.
Oskar zrobił to nie za pierwszej od chrzcin bytności w kościele w styczniu dziewięćset trzydziestego szóstego, lecz w Wielkim Ty­godniu tego samego roku. Jego mama trudziła się całą zimę, aby spo­wiedzią nadążyć za swoim romansem z Janem Brońskim. Dzięki temu Oskar znalazł dość czasu i sobót, żeby obmyślić plan działania, od­rzucić, obronić, na nowo obmyślić, oświetlić ze wszystkich stron, wreszcie, odrzucając wszystkie poprzednie plany, prosto, bezpośred­nio, z pomocą modlitwy na stopniach wykonać rzecz w Wielki Po­niedziałek.
Ponieważ mama zapragnęła spowiedzi jeszcze przed szczytem świątecznych zakupów, w Wielki Poniedziałek wieczorem wzięła mnie za rękę i przez Labesa, kawałek Nowym Targiem, ulicami Elzy i Marii, koło sklepu rzeźnickiego Wohlgemutha, przy parku na Kuźniczkach skręcając w lewo przez tunel, w którym zawsze kapało żół­tawo i obrzydliwie, zaprowadziła do kościoła Serca Jezusowego, naprzeciwko torów.
Przyszliśmy późno. Już tylko dwie stare kobiety i jakiś zakom­pleksiony młodzieniec czekali przed konfesjonałem. Mama zajęła się rachunkiem sumienia - wertowała plan spowiedzi jak księgi rachun­kowe, śliniąc kciuk, wymyślając zeznanie podatkowe - a ja tymcza­sem wyśliznąłem się z dębowej ławki, nie pokazując się na oczy gim­nastykowi na krzyżu ani sercu Jezusowemu, poszedłem do lewego bocznego ołtarza.
Chociaż musiałem się spieszyć, nie opuściłem introit. Trzy stop­nie: introibo ad altare Dei. Do Boga, który jest weselem moim od młodości. Bębenek na szyi, przeciągając Kyrie na ławicę chmur, ani chwili przy sikawce, lecz tuż przed Glorią, zawiesiwszy Jezusowi blachę, ostrożnie, żeby nie uszkodzić aureoli, w dół z ławicy chmur, przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, ale przedtem jeszcze pałeczki w zaciśnięte odpowiednio dłonie Jezusa, jeden, dwa, trzy stopnie, wznoszę oczy ku górze, jeszcze kawałek dywanu, wreszcie kamienne płyty i mały klęcznik dla Oskara, który ukląkł na poduszeczce i złożył doboszowe ręce przy twarzy - Gloria in excelsis Deo - znad złożonych rąk spoglądał na Jezusa i swój bębenek i cze­kał na cud: czy będzie teraz bębnił, czy nie potrafi bębnić, a może mu flie wolno bębnić, albo zabębni, albo nie jest prawdziwym Jezusem, prędzej Oskar jest prawdziwym Jezusem niż ten, jeśli jednak nie za­bębni.
Kiedy pragnie się cudu, trzeba umieć czekać. Czekałem więc, z początku cierpliwie, może nie dość cierpliwie, bo im dłużej powta­rzałem sobie tekst „Wszystkie oczy czekają na ciebie, Panie”, wytę­żając nie tylko oczy, lecz i uszy, tym bardziej rozczarowany czuł się Oskar na małym klęczniku. Wprawdzie dał Panu wszelkie szansę, zamknął oczy, żeby ten, nie będąc obserwowany, prędzej zdecydo­wał się na być może niezręczny jeszcze początek, lecz w końcu, po trzecim Credo, po: wierzę w Boga, Stworzyciela rzeczy widzialnych i niewidzialnych, i syna jednorodzonego, z Ojca, prawdziwy z praw­dziwego, zrodzony, nie zaś stworzony, współistotny, przez niego dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił, wcielił się za sprawą, z Marii, stał się, ukrzyżowan za nas, umęczon i pogrzebion, zmartwychwstał według, wstąpił do, siedzi po prawicy, przyjdzie sądzić umarłych, końca nie będzie, wierzę w, który z, jedno uwielbienie, mówił przez, wierzę w jeden, święty, powszechny i...
Nie chciałbym zbyt długo zatrzymywać się przy małym Chrzci­cielu, który wyciągał palec wskazujący lewej ręki w stronę małego Jezusa, jakby miał zaraz wyliczyć: „Ja i ty, dwa braty...” Nie wdając się w wyliczanki rozpoznaję Jezusa i stwierdzam: Jesteśmy z jedne­go jaja! Mógłby być moim bliźniakiem. Miał moją figurę, moją wów­czas tylko w charakterze sikawki używaną sikawkę. Patrzył na świat kobaltowoniebiesko moimi Brońskimi oczyma i, co mu najbardziej brałem za złe, miał moje ruchy.
Mój sobowtór uniósł obie ręce, zacisnął dłonie w pięści w taki sposób, że spokojnie można było mu coś wetknąć, na przykład moje pałeczki; i gdyby rzeźbiarz to zrobił, gdyby ponadto na różowych udach ulepił mu z gipsu biało-czerwony blaszany bębenek, byłbym to ja, najdoskonalszy Oskar, który siedziałby na kolanach Najświęt­szej Panny i zwoływał wiernych bębnieniem. Są rzeczy na tym świe­cie, których - choćby były najświętsze - nie wolno zostawić swoje­mu losowi!
Trzy okryte dywanem stopnie prowadziły do zielonosrebrnie odzianej Najświętszej Panny, do czekoladowobrązowej kudłatej skóry Jana i do różowego jak gotowana szynka małego Jezusa. Był tam ołtarz maryjny z anemicznymi świecami i kwiatami w różnych ce­nach. Zielona Najświętsza Panna, brązowy Jan i różowy Jezus mieli przyklejone do potylicy aureole wielkości talerza. Cieniutka pozłota podnosiła wartość talerzy.
Gdyby nie było stopni przed ołtarzem, nigdy bym nie wszedł na górę. W owym czasie stopnie, klamki i wystawy kusiły Oskara i na­wet dzisiaj, kiedy zakładowe łóżko powinno mu przecież wystar­czyć, nie pozostawiają go obojętnym. Ulegając pokusie wspinał się z jednego stopnia na drugi pozostając przy tym nadal na tym samym dywanie. Owe stopnie okalające maryjny ołtarz były Oskarowi do­stępne i pozwalały jego kłykciom po części z lekceważeniem, po czę­ści z szacunkiem opukiwać trójkę postaci. Jego paznokcie mogłyby wziąć się do skrobania, które spod farby ukazuje gips. Draperia Naj­świętszej Panny spływała zygzakiem do czubków stóp na ławicy chmur. Lekko zarysowana goleń Marii pozwalała domyślać się, że rzeźbiarz najpierw uformował ciało, aby później zalać je draperią. Gdy Oskar obmacał dokładnie, pogładził i ostrożnie, jakby chcąc ją poruszyć, ścisnął sikawkę małego Jezusa, która błędnie nie była obrzezana, poczuł w sposób częściowo przyjemny, częściowo nowy i peszący swoją własną, zostawił więc w spokoju sikawkę Jezusa, żeby i jego własna zostawiła go w spokoju.
Obrzezaną czy nie obrzezaną, zostawiłem ją swojemu losowi, wyciągnąłem bębenek spod swetra, zdjąłem z szyi i nie rozbijając przy tym aureoli, zawiesiłem Jezusowi. Przy moim wzroście było z tym trochę kłopotu. Musiałem wspiąć się na rzeźbę, aby z ławicy chmur, która zastępowała piedestał, zaopatrzyć Jezusa w instrument.
Piękny jest krzyż mie­cza, pożądany krzyż maltański, zakazana swastyka, jest krzyż de Gaulle’a, krzyż lotaryński, w bitwach morskich wymienia się krzyż świętego Antoniego: crossing the T. Na łańcuszku krzyż egipski, brzydki krzyż łotrowski, papieski krzyż papieża, a ów krzyż pra­wosławny nazywa się także krzyżem Łazarza. Ponadto jest Czerwo­ny Krzyż. Niebiesko, bezalkoholowe krzyżuje się Niebieski Krzyż. Żółty Krzyż zatruwa cię, ogień krzyżowy zabija, wyprawa krzyżowa nawróciła mnie, krzyżaki pożerają się, na skrzyżowaniu mijam się z tobą na krzyż, przesłuchanie krzyżowe, krzyżówka mówi: rozwiąż mnie. Z bólem w krzyżach odwróciłem się, zostawiłem krzyż za sobą, także do gimnastyka na krzyżu odwróciłem się plecami narażając się na niebezpieczeństwo, że kopnie mnie w krzyże, bo zbliżałem się do Najświętszej Marii Panny, która na prawym udzie trzyma małego Jezusa. Oskar stanął przed bocznym ołtarzem w lewej nawie. Maria miała taki wyraz twarzy, jaki musiała mieć jego mama, gdy jako sie­demnastoletnia panna sklepowa z Przeróbki nie mogła sobie pozwo­lić na kino, ale za to z przejęciem oglądała plakaty filmowe z Astą Nielsen.
Nie zajmowała się Jezusem, lecz przyglądała się innemu chłopcu na swoim prawym kolanie, którego ja, aby uniknąć nieporozumień, nazywam od razu Janem Chrzcicielem. Obaj chłopcy byli mojego wzrostu. Jezusowi, jeśli chodzi o ścisłość, dałbym dwa centymetry więcej, chociaż według tekstów był młodszy od młodego Chrzcicie­la. Rzeźbiarzowi spodobało się przedstawić trzyletniego Zbawiciela nago i różowo. Jan, jako że później poszedł przecież na pustynię, miał na sobie czekoladowobrązową kudłatą skórę, która zasłaniała mu pół piersi, brzuch i sikawkę.
Byłoby lepiej, gdyby Oskar pozostał przy głównym ołtarzu albo niezobowiązująco koło konfesjonału niż w pobliżu tych dwóch nad mądrych i przerażająco podobnych do niego chłopców. Natu­ralnie mieli niebieskie oczy i jego kasztanowate włosy. Brakowałoby tylko, żeby rzeźbiący fryzjer dał im ostrzyżoną na jeża czuprynę Oska­ra, obcinając głupie kręcone loczki.
Jezus, od którego serca wzięto nazwę kościoła, poza sakramenta­mi ukazywał się kilkakrotnie w ujęciu malarskim na kolorowych obrazkach drogi krzyżowej, ponadto trzy razy w różnych pozycjach, w trójwymiarowej, a jednak barwnej wersji.
Był tam w pomalowanym gipsie. Stał długowłosy, w szacie o bar­wie pruskiego błękitu na złotym cokole i miał na nogach sandały. Roz­chylał szatę na piersi i wbrew wszelkiej naturze pośrodku klatki pier­siowej ukazywał pomidorowoczerwone, wyidealizowane i stylizowanie krwawiące serce, aby kościół mógł wziąć nazwę od tego organu.
Już po raz pierwszy oglądając Jezusa z otwartym sercem musia­łem stwierdzić, jak łudząco podobny był Zbawiciel do mojego chrzest­nego, wuja i domniemanego ojca Jana Brońskiego. Te naiwnie pew­ne siebie, niebieskie marzycielskie oczy! Te różane usteczka zawsze gotowe do płaczu! Te brwi uwydatniające męski ból! Pełne, rumiane policzki, które chciały zaznać chłosty. Obaj mieli tę cierpiętniczą twarz, która skłania kobiety do pieszczot, ponadto zniewieściałe, znużone dłonie, które wypielęgnowane i stroniące od pracy ukazy­wały swoje stygmaty jak mistrzowskie dziełka pracującego dla ksią­żęcych dworów jubilera. Nie dawały mi spokoju wymalowane w twarzy Jezusa, po ojcowsku nie rozumiejące mnie oczy Brońskie­go. Miałem przecież to samo niebieskie spojrzenie, które umiało tyl­ko zapalać, nie zaś przekonywać.
Oskar odwrócił się od serca Jezusowego w prawej bocznej na­wie, popędził od pierwszej stacji drogi krzyżowej, gdzie Jezus bierze krzyż, do siódmej, gdzie po raz drugi pada pod krzyżem, a potem do głównego ołtarza, nad którym wisiał następny, również trójwymia­rowy Jezus. Ten jednak, z przemęczenia czy dla lepszej koncentracji, zamknął oczy. Ależ on miał muskuły! Na widok tego atlety o sylwet­ce dziesięcioboisty natychmiast zapomniałem o sercowojezusowym Brońskim; ilekroć mama spowiadała się proboszczowi Wiehnke, sta­łem w skupieniu przed głównym ołtarzem i obserwowałem gimna­styka. Proszę mi wierzyć, że się modliłem. Mój słodki arcymistrz, mówiłem, sportowiec nad sportowcami, zwycięzca w wiszeniu na krzyżu przy pomocy calowych gwoździ. I nigdy nawet nie drgnął! Wieczne światełko drżało, on zaś wykonywał ćwiczenie zasługując na maksymalną liczbę punktów. Stopery tykały. Mierzono mu czas. W zakrystii trochę brudne palce ministranta czyściły już należny mu złoty medal. Ale Jezus uprawiał swój sport nie dla zaszczytów. Spa­dała na mnie wiara. Klękałem, o ile pozwalało na to moje kolano, robiłem znak krzyża na bębenku i starałem się takie słowa jak „bło­gosławiony” i „boleściwy” połączyć z Jesse Owensem i Rudolfem Harbigiem, z ubiegłoroczną berlińską Olimpiadą; co nie zawsze się udawało, bo musiałem uznać, że postawa Jezusa wobec łotrów była nie fair. W ten sposób dyskwalifikowałem go i zwracałem głowę w lewo, widziałem tam, na nowo podejmując nadzieję, trzecie we wnętrzu kościoła Serca Jezusowego trójwymiarowe wcielenie nie­biańskiego gimnastyka.
Przyznaję, że kamienne płyty w katolickich kościołach, że za­pach katolickiego kościoła, że cały katolicyzm w niewytłumaczalny sposób fascynuje mnie do dziś jak, czy ja wiem, jak rudowłosa dziew­czyna, chociaż rude włosy chciałbym przemalować, a katolicyzm podsuwa mi bluźnierstwa, które ujawniają raz po raz, że ja, choć nada­remnie, to jednak nieodwracalnie otrzymałem katolicki chrzest. Czę­sto przy najbanalniejszych czynnościach, na przykład przy myciu zębów, nawet przy wypróżnianiu, łapię się na układaniu komentarzy do mszy, jak: We Mszy świętej odnawia się przelanie krwi Chrystu­sa, ażeby płynęła ona dla twojego oczyszczenia, oto kielich krwi Jego, wino stanie się prawdziwe i rzeczywiste, ilekroć krew Chrystusa prze­lana będzie, oto prawdziwa krew Chrystusowa, przez oglądanie krwi świętej dusza krwią Chrystusa skropiona zostaje, drogocenna krew, zmyty krwią, przy przeistoczeniu płynie krew, korporał krwią spla­miony, głos krwi Chrystusowej całe niebo przenika, krew Chrystusa miłą woń rozsiewa przed obliczem Boga.
Musicie państwo przyznać, że w pewnym stopniu zachowałem katolicką intonację. Dawniej nie mogłem czekać na tramwaj nie wspo­minając równocześnie Najświętszej Marii Panny. Nazywałem ją mi­łosierną, świętą, błogosławioną, panną nad pannami, pocieszycielką strapionych; panno wsławiona, panno czcigodna, która Jego urodzi­łaś, matko najmilsza, matko niepokalana, pozwól mi zaznać słody­czy imienia Jezus, jak Ty zaznałaś jej w matczynym sercu swoim, prawdziwie godnie jest to i sprawiedliwie, słusznie i zbawiennie, kró­lowo błogosławiona, błogosławiona...
Owo słówko „błogosławiona” czasami, przede wszystkim gdy co so­bota bywałem z mamą w kościele Serca Jezusowego, tak mnie przesładzało i zatruwało, że dziękowałem szatanowi, iż przetrwał we mnie chrzest i dostarczył mi odtrutki, która pozwalała mi co prawda bluźnierczo, ale prosto kroczyć po kamiennych płytach kościoła Serca Jezusowego.
Proboszcz Wiehnke, chociaż nie zdołał popsuć moich stosunków z szatanem, namaścił mnie na piersi i pomiędzy barkami. Przy chrzciel­nicy znowu „Wierzę w Boga”, potem wreszcie trzykrotnie woda, namaszczenie krzyżem skóry na głowie, biała szata do plamienia, świeca na mroczne dni, koniec ceremonii - Matzerath zapłacił - a gdy Jan wyniósł mnie przed główne wejście kościoła Serca Jezuso­wego, gdzie czekała taksówka przy zachmurzeniu niewielkim lub umiarkowanym, spytałem szatana w sobie: „Dobrze znieśliśmy to wszystko?” Szatan podskoczył i szepnął: „Widziałeś witraże, Oskar? Całe ze szkła, całe ze szkła!”
Kościół Serca Jezusowego powstał w latach grynderskich i dlate­go utrzymany był w stylu neogotyckim. Ponieważ wzniesiono go z szybko ciemniejącej cegły, a kryty miedzią hełm wieży prędko do­robił się tradycyjnego grynszpanu, różnice między starogotyckimi kościołami z cegły a nowszym gotykiem ceglanym tylko dla znaw­ców pozostały widoczne i przykre. Spowiadano tak samo w starych i nowszych kościołach. Podobnie jak proboszcz Wiehnke, stu innych księży w sobotę po zamknięciu biur i sklepów siedząc w konfesjona­le przyciskało owłosione kapłańskie ucho do lśniącej, czarniawej kra­ty, a wierni przez oczka kraty usiłowali przewlec do kapłańskiego ucha ów sznur grzechów, na który paciorek po paciorku nanizane byty grzeszne tanie klejnoty.
Podczas gdy mama przez kanał słuchowy proboszcza Wiehnke, trzymając się planu spowiedzi z książeczki do nabożeństwa, powia­damiała najwyższe instancje Kościoła, poza którym nie ma zbawie­nia, o tym, co uczyniła, a czego zaniedbała, co się tam działo w my­ślach, słowach i uczynkach, ja, który nie miałem z czego się spowiadać, wysuwałem się ze zbytnio dla mnie wypolerowanej ko­ścielnej ławki i stawałem na kamiennych płytach.
Podobnie jak w czwartki zabierała mnie do miasta i czyniła ze mnie, że tak powiem, współwinnego, tak w soboty wprowadzała mnie głównym wejściem na chłodne katolickie płyty kamiennej posadzki, wpychała mi przedtem bębenek pod sweter czy płaszczyk, bo bez bębenka nie ruszałem się nigdzie i gdybym nie czuł blachy na brzu­chu, nigdy bym nie zrobił katolickiego znaku krzyża, dotykając czo­ła, piersi i ramion, nie ukląkł jak przy wkładaniu butów i nie usiedział spokojnie w wypolerowanej kościelnej ławce z wysychającą pomału wodą święconą u nasady nosa.
Pamiętałem kościół Serca Jezusowego jeszcze od chrzcin: były trudności z powodu pogańskiego imienia, ale upierano się przy Oska­rze i Jan, jako chrzestny, też tak powiedział przy wejściu do kościoła, potem proboszcz Wiehnke dmuchnął mi trzy razy w twarz, co miało przepędzić szatana we mnie, potem znak krzyża, położenie ręki, po­sypanie solą i jeszcze raz coś przeciwko szatanowi. W kościele po­nownie postój przed właściwą kaplicą chrzcielną. Zachowywałem się spokojnie, gdy nade mną odmawiano „Wierzę w Boga” i „Ojcze nasz”. Potem proboszcz Wiehnke uznał za stosowne jeszcze raz po­wiedzieć: - Odejdź, szatanie - i mnie, który przecież zawsze wie­działem co i jak, zamierzał otworzyć zmysły, dotykając nosa i uszu Oskara. Następnie chciał jeszcze raz usłyszeć rzecz wyraźnie i głośno, spytał: - Wyrzekasz się szatana? I wszystkich dzieł jego? I wszystkiej pychy jego?
Zanim zdążyłem potrząsnąć głową - bo ani myślałem z tego re­zygnować - Jan, występując w moim imieniu, powiedział trzykrot­nie: - Wyrzekam się.
Za przejazdem kolejowym w stronę Osiedla Rzeszy i szkoły He­leny Lange pierzchały myśli pani Agnieszki Matzerath o Conradi­num, o nie spełnionych możliwościach jej syna Oskara, jeszcze je­den skręt w lewo, koło kościoła Chrystusa z cebulastą wieżą, i na placu Maksa Halbego, przed sklepem kolonialnym Kaisera, wysia­dała, rzucała jeszcze okiem na wystawę konkurencji i szła w męce przez Labesa jak przez drogę krzyżową: budząca się niechęć, anor­malne dziecko trzymane za rękę, nieczyste sumienie i pragnienie powtórki; czując niedosyt i przesycenie, odrazę i dobroduszną sym­patię do Matzeratha, mama szła w męce ze mną, moim nowym bę­benkiem, paczuszką jedwabiu za pół darmo przez Labesa do sklepu, do płatków owsianych, do nafty koło beczki ze śledziami, do koryntek, rodzynek, migdałów i przypraw korzennych, do proszku do pie­czenia doktora Oetkera, do Persilu, co pierze jaśniej słońca, do nie­zrównanej pasty Urbina, do kostek Maggiego i Knorra, do kawy Kathreinera i Haga, do margaryn Vitella i Palminü, do octu Kühnego i czteroowocowej marmolady, prowadziła mnie ku owym dwom brzę­czącym w różnych rejestrach lepom na muchy, które słodkie jak miód wisiały nad naszym kontuarem i które latem trzeba było zmieniać co dwa dni, podczas gdy mama co sobota z podobnie przesłodzoną du­szą, co latem i zimą, przez cały okrągły rok, zwabiała brzęczące wy­soko i nisko grzechy, szła do kościoła Serca Jezusowego i spowiada­ła się proboszczowi Wiehnke.
Dzisiaj, w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych, nieraz odczuwam brak owej danej mi wtedy zniewalającej siły, która w mróz i noc stapiała lodowe kwiaty, otwierała wystawy i prowadziła zło­dzieja za rękę.
Jakżebym chciał, na przykład, ogołocić ze szkła oszklonego judasza w górnej części drzwi pokoju, żeby Bruno, mój pielęgniarz, mógł mnie obserwować bardziej bezpośrednio.
Jakże bolałem przez ten ostatni rok, zanim umieścili mnie w za­kładzie, nad niemocą mojego głosu. Gdy na nocnej ulicy marząc o sukcesie posyłałem krzyk, lecz sukces nie przychodził, mogło się zdarzyć, że ja, który brzydzę się gwałtem, chwytałem kamień i celo­wałem w jakieś okno kuchenne na biednej przedmiejskiej ulicy Düsseldorfu. Zwłaszcza Vittlarowi, dekoratorowi, chętnie bym coś niecoś pokazał. Kiedy po pomocy rozpoznawałem go, jak od pasa w górę skryty za zasłoną dreptał w swoich zielono-czerwonych skarpetkach za szybą wystawową sklepu z męską konfekcją przy Königsallee albo perfumerii w pobliżu dawnej hali koncertowej, jemu, który jest czy też mógłby być moim uczniem, z przyjemnością rozśpiewałbym szkło, bo nadal nie wiem, czy mam go nazywać Ju­daszem, czy Janem. Vittlar pochodzi z rodziny szlacheckiej i ma na imię Gottfried. Gdy po zawstydzająco daremnej próbie śpiewu lek­kim bębnieniem w nietkniętą szybę wystawową ściągałem na siebie uwagę dekoratora, gdy on wychodził na kwadransik na ulicę, gawę­dził ze mną i pokpiwał sobie ze swoich dekoratorskich wyczynów, musiałem nazywać go Gottfriedem, bo mój głos nie sprawił owego cudu, który by mi pozwolił nazwać go Janem lub Judaszem.
Śpiew przed sklepem jubilerskim, który z Jana Brońskiego zrobił złodzieja, a z mojej mamy posiadaczkę rubinowej kolii, miał na jakiś czas zakończyć moje popisy wokalne naprzeciw wystaw z budzący­mi pożądanie przedmiotami. Mama stała się pobożna. Co ją do tego pchnęło? Romans z Janem Brońskim, skradziona kolia, słodki trud wiarołomnego kobiecego życia uczyniły z niej osobę pobożną i złak­nioną sakramentów. Jak dobrze żyło się w grzechu: w czwartki spo­tykała się z Janem w mieście, zostawiała małego Oskara u Markusa, czas przy Stolarskiej spędzała w sposób najczęściej przyjemny, choć męczący, odświeżała się w „Cafe Weitzke” przy kawie i ciastkach, zachodziła po synka do Żyda, przyjmowała od niego kilka komple­mentów i za pół darmo paczuszkę jedwabiu do szycia, wsiadała w swoją piątkę, uśmiechając się i myślami przebywając zupełnie gdzie indziej delektowała się jazdą koło Bramy Oliwskięj i przez Aleję Hindenburga, nie dostrzegała prawie owych łąk nie opodal hali spor­towej, gdzie Matzerath spędzał niedzielne przedpołudnia, znosiła cier­pliwie pętlę wokół hali - jakże brzydkie musiało być to gmaszysko, gdy dopiero co przeżyło się coś pięknego - jeszcze skręt w lewo i już za pokrytymi kurzem drzwiami Conradinum z uczniami w czerwo­nych czapkach - jak ładnie byłoby Oskarowi w takiej czerwonej czap­ce ze złotym „C”; miałby dwanaście i pół roku, byłby w kwarcie, zaczynałby teraz łacinę i nosiłby się jak prawdziwy mały, pilny, tro­chę też butny i zarozumiały Konradyńczyk.
Ojcze, Synu i Duchu Święty! W duchu musiało się coś stać, jeśli Janowi, ojcu, nic się nie miało stać. Oskar, syn, rozpiął płaszcz, pręd­ko zaopatrzył się w pałeczki i zawołał na blasze: Ojcze, ojcze! - aż Jan Broński odwrócił się, wolno, o wiele za wolno przeszedł ulicę, znalazł mnie, Oskara, w bramie.
Jak to pięknie, że w chwili gdy Jan spoglądał na mnie wciąż jesz­cze bez wyrazu, ale tuż przed odwilżą, zaczął padać śnieg. Wycią­gnął ku mnie rękę, ale nie tę w rękawiczce, która dotykała rubinów, i milczący, ale nie zgnębiony, zaprowadził mnie do domu, gdzie mama martwiła się o mnie, a Matzerath, jak to miał w zwyczaju, bardzo surowo, ale nie na serio, groził policją. Jan nie udzielił wy­jaśnień, nie został długo, nie chciał też usiąść do skata, do którego namawiał Matzerath stawiając piwo na stole Na odchodnym po­głaskał Oskara, a ten nie wiedział, czy chodziło mu o dyskrecję, czy o przyjaźń.
Niebawem Jan Broński podarował mojej mamie kolię. Wkładała ją tylko w chwilach, gdy nie było Matzeratha - z pewnością znając pochodzenie klejnotu - albo dla siebie samej, albo dla Jana Brońskiego, a może i dla mnie.
Krótko po wojnie wymieniłem ją na czarnym rynku w Düsseldorfie na dwanaście kartonów amerykańskich papierosów Lucky Strike i skórzaną aktówkę.
Mógłbym go odwołać, odciągnąć bębnieniem. Miałem przecież przy sobie bębenek. Czułem go pod płaszczem. Wystarczyłoby, że­bym odpiął jeden guzik, a sam wysunąłby się na mróz, jeden ruch do kieszeni płaszcza i miałbym pałeczki w garści. Święty Hubert, pa­tron myśliwych, też nie strzelił, gdy miał już w zasięgu strzału nie­zwykłego jelenia. Szaweł zmienił się w Pawła. Attyla zawrócił, gdy papież Leon uniósł palec z pierścieniem. Ja jednak strzeliłem, nie przeobraziłem się, nie zawróciłem, pozostałem myśliwym, Oskarem, chciałem osiągnąć cel, nie rozpiąłem się, nie wypuściłem bębenka na mróz, nie skrzyżowałem pałeczek na zimowo białej blasze, nie po­zwoliłem styczniowej nocy stać się nocą dobosza, lecz krzyknąłem bezgłośnie, krzyknąłem, jak może krzyczy gwiazda albo ryba w naj­dalszej głębinie, najpierw wdarłem się krzykiem w strukturę mrozu, żeby wreszcie mógł spaść świeży śnieg, potem w szkło, w gęste szkło, w drogie szkło, szkło między światami, w dziewicze, mistyczne, w szkle wystawowym między Janem Brońskim a rubinową kolią wy­ciąłem krzykiem otwór na znany mi rozmiar rękawiczki Jana, spra­wiłem, że szkło otworzyło się niczym opuszczone drzwi, niczym bra­ma niebieska i wrota piekielne, a Jan ani drgnął, z kieszeni płaszcza wyrosła mu dłoń w cienkiej skórce, wstąpiła na niebiosa i opuściła piekło, wzięła z nieba czy z piekła kolię, w której rubinach byłoby do twarzy wszystkim, także upadłym aniołom - i garść pełna rubinów i złota wróciła do kieszeni, a on stał nadal przed rozbitą wystawą, chociaż było to niebezpieczne, chociaż już nie krwawiły rubiny i nie zmuszały jego czy Parsifala oczu w jednym, nieodwracalnym kie­runku.
Wystawa jubilera Bansemera nie była przeładowana. Kilka do­skonałych zegarków, szwajcarski wyrób najwyższej jakości, zestaw obrączek na jasnoniebieskim aksamicie, a pośrodku ekspozycji sześć albo raczej siedem najwyśmienitszych klejnotów: trzykroć skręcony, wykonany z różnobarwnego złota wąż, którego kunsztownie stylizo­wany łeb zdobiły nadając wartość całości: topaz, dwa diamenty i jako oczy dwa szafiry. Zazwyczaj nie lubię czarnego aksamitu, ale wąż jubilera Bansemera pasował do tego tła, podobnie jak szary aksamit, który pod olśniewająco prostymi, rzucającymi się w oczy harmonij­ną formą kutymi wyrobami ze srebra rozsiewał łaskoczący spokój. Pierścionek, który miał tak pełną wdzięku gemmę, iż widać po nim było, że będzie niszczył dłonie podobnie pełnych wdzięku kobiet, sam nabierając coraz więcej wdzięku i osiągając ów stopień nieśmier­telności, jaki zastrzeżony jest chyba tylko dla klejnotów. Łańcuszki, których nie wkładało się bezkarnie, łańcuchy, które męczyły, a wresz­cie na żółtawo-białej aksamitnej poduszce, imitującej z grubsza kształt szyi, kolia najlżejszego rodzaju. Delikatnie rozczłonkowana, cieniusieńka oprawa, raz po raz ażurowa pajęczyna, jakiż pająk zechciał wydzielić tu złoto, ażeby w sieć wpadło mu sześć małych i jeden większy rubin? I gdzie siedział ów pająk, na co czekał? Z pewnością nie na dalsze rubiny, raczej na kogoś, komu pochwycone w sieć rubi­ny połyskiwały niczym krople krwi i przykuwały wzrok - inaczej mówiąc: komu miałem - po mojej myśli albo po myśli wytwarzają­cego złoto pajączka - podarować tę kolię?
Osiemnastego stycznia dziewięćset trzydziestego siódmego, na skrzypiącym, udeptanym śniegu, nocą, która pachniała mnóstwem śniegu, takim mnóstwem, jakiego może pragnąć tylko ktoś, kto chciał­by wszystko pozostawić śniegowi, zobaczyłem Jana Brońskiego, jak z prawej, powyżej mojego stanowiska, przeszedł przez ulicę, nie uno­sząc wzroku minął sklep jubilerski, potem zawahał się albo raczej zatrzymał jakby na wezwanie; odwrócił się albo coś go odwróciło - i oto stanął Jan przed wystawą między ośnieżonymi, cichymi klona­mi.
Delikatny, zawsze trochę zalękniony, w pracy uniżony, w miłości ambitny, zarazem głupi i łasy na piękno Jan Broński, Jan, który żył ciałem mojej mamy, który mnie, w co dziś jeszcze wierzę i wątpię, spłodził w imieniu Matzeratha, stał w swoim eleganckim, jakby uszy­tym przez warszawskiego krawca zimowym płaszczu, zamienił się we własny pomnik, taki skamieniały, symboliczny stał mi przed wy­stawą, ze spojrzeniem Parsifala, stojącego w śniegu i zapatrzonego w krew na śniegu, przykuty do rubinów złotej kolii.
Jeśli spytacie mnie państwo: Czy to zło nakazywało Oskarowi i tak już silną pokusę wypolerowanej szyby wystawowej potęgować owym otworem wielkości dłoni, będę musiał odpowiedzieć: Tak, to zło. Już choćby dlatego było to zło, że stałem w ciemnych bramach. Bo brama, jak powinno być wiadome, jest najbardziej ulubionym siedliskiem zła. Z drugiej strony, nie chcąc pomniejszać zła moich pokus, dzisiaj, kiedy nie mam ani okazji, ani chęci do kuszenia, mu­szę powiedzieć sobie i mojemu pielęgniarzowi Brunowi: Oskarze, wszystkim tym cichym i zakochanym w upragnionych przedmiotach zimowym spacerowiczom nie tylko spełniłeś małe i średnie pragnie­nia, tyś również pomagał ludziom przy wystawach poznać samych siebie. Niejedna bardzo elegancka pani, niejeden zacny wujaszek, niejedna zachowująca świeżość w praktykach religijnych stara pan­na nigdy nie dojrzeliby w sobie złodziejskiej natury, gdyby twój głos nie skłonił ich do kradzieży, odmieniając ponadto obywateli, którzy przedtem w każdym małym i niezręcznym złodziejaszku widzieli zasługującego na potępienie i niebezpiecznego łajdaka.
Doktor Erwin Scholtis, prokurator i budzący strach oskarżyciel sądu apelacyjnego, na którego czyhałem co wieczór, trzykrotnie uchy­lił mi się od kradzieży, a wreszcie sięgnął i stał się nigdy nie wykry­tym przez policję złodziejem, zmienił się podobno w łagodnego, wyrozumiałego i w ferowaniu wyroków niemal ludzkiego prawnika, bo złożył ofiarę mnie, małemu półbogowi złodziei, i zrabował pę­dzel do golenia z prawdziwego borsuczego włosia.
W styczniu dziewięćset trzydziestego siódmego długo stałem marznąc naprzeciw sklepu jubilerskiego, który choć położony na uboczu, w symetrycznie wysadzanej klonami przedmiejskiej alei, cieszył się dobrą renomą. Przed wystawą z biżuterią i z zegarkami ukazywała się różnorodna zwierzyna, którą gdzie indziej, przed poń­czochami damskimi, welurowymi kapeluszami, butelkami likieru, ustrzeliłbym od razu i bez skrupułów. Jak to bywa z biżuterią: czło­wiek robi się wybredny, powolny, dostosowuje się do przebiegu nie kończących się łańcuchów, mierzy więc czas nie w minutach, lecz w latach perłowych, wychodzi z założenia, że perła przetrwa szyję, że to przegub chudnie, nie zaś bransoletka, że w grobach znajdowa­no pierścionki, które okazały się mocniejsze niż palce, krótko mó­wiąc, jednego faceta podziwiającego wystawę uważa się za zbyt pyszałkowatego, drugiego za zbyt małostkowego, żeby obdarować go biżuterią.
Towarzystwa ubezpieczeniowe musiały tej zimy ubezpieczonym najczęściej od kradzieży sklepom naszego przedmieścia wypłacić znaczne odszkodowania. Choć nigdy nie dopuszczałem do wielkich kradzieży i umyślnie wymierzałem wycięcia w szybach tak, że za każdym razem można było wyjąć z wystawy tylko jeden lub dwa przedmioty, wypadki określone mianem włamań mnożyły się do tego stopnia, że policja kryminalna nie miała prawie ani chwili wytchnie­nia, a w prasie wymyślano jej za nieudolność. Od listopada dzie­więćset trzydziestego szóstego do marca dziewięćset trzydziestego siódmego, kiedy pułkownik Koc tworzył w Warszawie Obóz Zjed­noczenia Narodowego, naliczono sześćdziesiąt cztery umiłowane i dwadzieścia osiem dokonanych włamań tego samego rodzaju. Co prawda części tych starszych kobiet, subiektów, służących i emery­towanych nauczycieli gimnazjalnych, którzy przecież nie byli wcale zamiłowanymi złodziejami, funkcjonariusze policji zdołali odebrać łup, albo też niefachowym szczurom wystawowym nazajutrz, gdy przedmiot ich pragnień zgotował im bezsenną noc, wpadało na myśl, żeby pójść na policję i powiedzieć: „Och, proszę wybaczyć, więcej to się nie powtórzy. Nagle zobaczyłem dziurę w szybie, a kiedy jako tako ochłonąłem z przerażenia i otwarta wystawa była już za mną o trzy przecznice, zauważyłem, że w lewej kieszeni płaszcza prze­chowuję nielegalnie parę cudownych, na pewno drogich, jeśli nie bezcennych, delikatnych męskich skórkowych rękawiczek”.
Ponieważ policja nie wierzy w cuda, wszyscy, których przyłapa­no, wszyscy, którzy sami zgłosili się na policję, musieli odcierpieć kary aresztu od czterech tygodni do dwóch miesięcy.
Ja sam co jakiś czas przebywałem w areszcie domowym, bo mama, choć przezornie nie przyznawała się do tego ani przed sobą, ani przed policją, domyślała się oczywiście, że mój głos górujący nad szkłem współdziałał w występnej zabawie.
Matzerathowi, który chciał uchodzić za człowieka nieskazitel­nego i zabierał się do przesłuchiwań, odmawiałem wszelkich zeznań i z coraz większą zręcznością kryłem się za swój blaszany bębenek i nieodmienny wzrost zapóźnionego trzylatka. Mama po takich prze­słuchaniach wołała stale: - Wszystkiemu winien ten liliput, co poca­łował Oskarka w czoło, od razu pomyślałam, że to musi coś znaczyć, bo przedtem Oskar był zupełnie inny.
Przyznaję, że pan Bebra wywarł na mnie lekki i długotrwały wpływ. Bo nawet areszty domowe nie mogły mnie powstrzymać od tego, że przy pewnym szczęściu i oczywiście bez pozwolenia wymy­kałem się na godzinny urlop, który mi wystarczał, by w szybie wy­stawowej galanterii wyśpiewać osławiony okrągły otwór i rokujące­go nadzieje młodego człowieka, któremu podobały się wystawione przedmioty, uczynić właścicielem krawata bordo z prawdziwego je­dwabiu.
Po wykonanej pracy - a czekanie, czatowanie, powstrzymywa­nie się od bębnienia i końcowe rozpuszczanie śpiewem lodowatego szkła było ciężką pracą - nie pozostawało mi nic innego, jak tylko, tak jak złodziejka, lecz bez łupu, z jednako rozpalonym, co oziębłym sercem iść do domu.
Nie zawsze, jak w opisywanym wyżej wzorcowym przypadku, udawało mi się sztukę kuszenia uwieńczyć tak jednoznacznym suk­cesem, i tak moja ambicja dążyła do tego, żeby z pary zakochanych uczynić parę złodziei. Albo obydwoje nie chcieli, albo on już sięgał, a ona łapała go za rękę; albo ona była wystarczająco odważna, a on padał na kolana i błagał, aż ulegała i odtąd miała go w pogardzie. A raz skusiłem przed perfumerią szczególnie młodo wyglądającą w śnieżycy parę zakochanych. On był za bohatera i skradł wodę kolońską. Ona biadoliła i udawała, że chce się wyrzec wszelkich zapa­chów. On zaś chciał, żeby ładnie pachniała, i obstawał przy swoim aż do najbliższej latarni. Tam jednak smarkula ostentacyjnie, jak gdyby chcąc mnie zdenerwować, pocałowała go stojąc na palcach, a on za­wrócił i odstawił wodę kolońską na miejsce.
Podobnie wiodło mi się nieraz ze starszymi panami, po których spodziewałem się więcej, niż obiecywał ich dziarski krok w zimowej nocy. Stawali w skupieniu przed witryną trafiki, byli myślami w Ha­wanie, w Brazylii albo na wyspach Brissago, a gdy mój głos wyko­nywał precyzyjne cięcie, gdy szklany wycinek opadał na skrzynecz­kę „Czarnej mądrości”, w tych panach też coś opadało. Wtedy zawracali, wiosłując laską przechodzili na drugą stronę ulicy, prze­mykali nie spostrzegając mnie obok mojej bramy i pozwalali Oska­rowi uśmiechać się z ich zmieszanych i jakby widokiem diabła wstrzą­śniętych starczych twarzy - z tym uśmiechem mieszało się lekkie zatroskanie, bo panowie, przeważnie sędziwi palacze, oblewali się zimnym i gorącym potem, wystawiali się więc, zwłaszcza przy zmien­nej pogodzie, na niebezpieczeństwo przeziębienia.
Nie zależało mi na ludziach, którzy przechodząc rzucali okiem na rozjarzone wystawy, przypatrując się bardziej cenom niż towa­rom, na ludziach, którzy w lustrzanych szybach sprawdzali, czy ka­pelusz siedzi prosto. Klienci, na których czekałem w suchym, bez­wietrznym chłodzie, za grubymi płatkami śniegu, w milczącej, gęstej zadymce albo pod księżycem, którego przybywało wraz z morzem, ci klienci zatrzymywali się przed wystawami jak na komendę, nie szukali długo na półkach, lecz wpatrywali się - albo po krótkiej chwili, albo od razu - w jeden jedyny przedmiot z wystawy.
Mój zamysł był zamysłem myśliwego. Wymagał on cierpliwości, zimnej krwi, swobodnego i pewnego oka. Dopiero gdy spełnione były wszystkie te warunki, mój głos w sposób bezkrwawy, bezbolesny mógł upolować zwierzynę, skusić - do czego?
Do kradzieży: gdyż najcichszym z moich krzyków, dokładnie na wysokości najniżej wyłożonych eksponatów, a jeśli się udało, to na­przeciwko pożądanego przedmiotu, wycinałem w szybach wystawo­wych okrągłe otwory, ostatnim uniesieniem głosu wpychałem wyci­nek szyby do środka witryny, tak że słychać było szybko zamierający brzęk, który jednak nie był brzękiem rozbitego szkła — ja go nie słysza­łem, Oskar stał za daleko, ale owa młoda kobieta z króliczą skórą na kołnierzu brązowego, z pewnością raz już nicowanego płaszcza zi­mowego usłyszała okrągły wycinek, wzdrygnęła się kryjąc głowę w króliczej skórce, chciała uciekać przez śnieżycę, została jednak, może dlatego, że padał śnieg, również dlatego, że w padającym śniegu, jeśli tylko sypie wystarczająco gęsto, wszystko jest dozwolone. Że jednak rozejrzała się patrząc podejrzliwie na płatki, rozejrzała się, jak gdyby za płatkami nie było innych płatków, nadal się rozglądała, gdy jej prawa dłoń wysunęła się już z przybranej również króliczą skórką mufki! A potem już się nie rozglądała, lecz sięgnęła w okrą­głe wycięcie, odsunęła najpierw szkło, które spadło na pożądany przedmiot, wyciągnęła przez otwór prawe, następnie lewe matowo-czarne czółenko, nie uszkadzając obcasów, nie kalecząc dłoni o ostre brzegi stłuczonej szyby. Z lewej i z prawej pantofle zniknęły w kie­szeniach płaszcza. Przez chwilę, przez pięć płatków śniegu Oskar widział ładny, lecz nic nie mówiący profil, myślał już, że to manekin z domu towarowego Sternfelda, cudem na ulicy, gdy rozpłynęła się w śnieżycy, ukazała się jeszcze raz wyraźnie w żółtym świetle naj­bliższej latarni i czy to jako młoda mężatka, czy to jako wyemancy­powany manekin umknęła poza krąg światła.
Jakże zazdrościłem tym owiniętym w gazetę, przechowującym i dającym ciepło cegłom! Jeszcze dziś pragnąłbym leżeć w charakterze takiej cieplutkiej cegły pod spódnicami babki, wymieniany stale na siebie samego. Zapytacie państwo: Czego Oskar szuka pod spód­nicami swojej babki? Czy chce pójść w ślady dziadka Koljaiczka i dobrać się do staruszki? Szuka zapomnienia, stron rodzinnych, osta­tecznej nirwany?
Oskar odpowiada: Pod spódnicami szukałem Afryki, być może Neapolu, który, jak wiadomo, trzeba zobaczyć. Tam spływały rzeki, tam był dział wodny, tam wiały szczególne wiatry, tam jednak bywa­ło też bezwietrznie, tam szumiał deszcz, ale siedziało się bezpiecz­nie, tam statki przybijały do brzegu albo podnosiły kotwicę, tam koło Oskara siedział Pan Bóg, który zawsze lubił ciepło, tam diabeł czy­ścił swoją lunetę, tam aniołki bawiły się w ciuciubabkę; pod spódni­cami babki zawsze było lato, nawet gdy paliła się choinka, gdy szu­kałem wielkanocnych jajek lub obchodziłem dzień Wszystkich Świętych. Nigdzie indziej nie mogłem spokojniej żyć według kalen­darza niż pod spódnicami mojej babki.
Ale ona na targu w ogóle mnie do siebie nie dopuszczała, a kiedy indziej też bardzo rzadko. Przysiadałem koło niej na skrzynce, w jej ramionach czułem namiastkę ciepła, przyglądałem się, jak cegły wcho­dziły i wychodziły, i uczyłem się od babki sztuczki z kuszeniem. Uwiązaną na sznurku starą sakiewkę Wincentego Brońskiego rzuca­ła w zdeptany śnieg chodnika, tak zabrudzony posypanym piaskiem, że tylko ja i babka widzieliśmy szpagat.
Panie domu przychodziły i odchodziły, nie chciały niczego kupo­wać, chociaż wszystko było tanie, chciały chyba dostać towar za dar­mo i jeszcze coś ponadto, bo taka pani schylała się po zarzuconą sakiewkę Wincentego, już dotykała palcami skóry, gdy moja babka zwijała wędkę razem z lekko zmieszaną paniusią, przywabiała do swojej skrzyni dobrze ubraną rybę i nadal była uprzejma: - No, panula, może ździebko masełka złociutkiego albo jajeczek, mendel za guldena?
W ten sposób Anna Koljaiczkowa sprzedawała swoje produkty. Ja natomiast pojąłem magię kuszenia, nie tego jednak kuszenia, któ­re czternastoletnich wyrostków zwabiało z Susi Kater do piwnicy, żeby bawić się w lekarza i pacjenta. Mnie to nie kusiło, unikałem tego, odkąd dzieciaki z naszej kamienicy, Aksel Mischke i Nuchi Eyke jako krwiodawcy, Susi Kater jako lekarka, zrobiły ze mnie pa­cjenta, co musiał łykać lekarstwa, które nie były tak piaszczyste jak ceglana zupa, ale miały posmak zepsutych ryb. Moje kuszenie oka­zało się niemal bezcielesne i zachowywało dystans wobec partne­rów.
Długo po zapadnięciu zmroku, godzinę, dwie po zamknięciu skle­pu wymykałem się mamie i Matzerathowi. W zimową noc zastawia­łem sidła. Na cichych, prawie wyludnionych ulicach, z nisz osłonię­tych od wiatru bram domów obserwowałem przeciwległe wystawy sklepów delikatesowych, galanterii, wszystkich firm, które wysta­wiały na widok publiczny buty, zegarki, biżuterię, a więc coś poręcz­nego, pożądanego. Nie każda witryna była oświetlona. Wolałem na­wet sklepy, które z dala od ulicznych latarń przedstawiały swoje oferty w półmroku, bo światło przyciąga wszystkich, także tych najzwy­klejszych, półmrok natomiast zatrzymuje wybranych.
Wtedy jeszcze mając w ręku nędzny blaszany bębenek można było sobie poradzić z ludźmi na trybunach i przed trybunami, i muszę przyznać, że podobnie jak dalekosiężne rozśpiewywanie szkła, tak i mój trik spod trybuny doprowadziłem do perfekcji. Bębniłem nie tylko przeciw brunatnym zgromadzeniom. Oskar siadał pod try­buną przeciwko czerwonym i czarnym, skautom i zielonym jak szpi­nak koszulom PX1, świadkom Jehowy i weteranom, wegetarianom i młodym Polakom z ruchu ozonowego. Cokolwiek zamierzali śpie­wać, grać, głosić, o cokolwiek się modlić: Mój bębenek potrafił to lepiej.
Moje dzieło było więc dziełem niszczycielskim. A czego nie zmusiłem do uległości bębenkiem, to zabijałem głosem. Tak więc obok podejmowanych w biały dzień kroków przeciwko symetrii try­bun rozpocząłem też nocną działalność: zimą z dziewięćset trzydzie­stego szóstego na trzydziesty siódmy zabawiałem się w kusiciela. Pierwsze nauki w kuszeniu bliźnich otrzymałem od babki Koljaiczkowej, która owej surowej zimy otworzyła stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu, to znaczy: w swoich czterech spódnicach sie­działa w kucki za targową ladą i żałościwym głosem polecała na dni świąteczne: „Jajeczka świeże, masełko złociutkie i gąski, nie za tłu­ste, nie za chude!” Każdy wtorek był dniem targowym. Przyjeżdżała kolejką z Firogi, krótko przed Wrzeszczem ściągała filcowe bambo­sze, w których jechała, wchodziła w nieforemne kalosze, objuczała się swoimi dwoma koszami i szła do straganu przy Dworcowej, na którym wisiała tabliczka: Anna Koljaiczek, Bysewo. Jakże tanie były wtedy jajka! Za guldena dostawało się mendel, a masło kaszubskie było tańsze od margaryny. Babka przysiadała między dwiema ry­baczkami, które wołały: „Fląderki”, „Dorsze, smaczne, tanie!” Mróz ścinał masło na kamień, konserwował jajka, szlifował rybie łuski czyniąc z nich cieniutkie żyletki i dawał pracę i zarobek człowieko­wi, który nazywał się Schwerdtfeger, był jednooki, nad otwartym piecykiem na węgiel drzewny ogrzewał cegły, a potem, zawinięte w gazetę, wypożyczał przekupkom.
Moja babka pozwalała Schwerdtfegerowi równo co godzina wsu­wać sobie gorącą cegłę pod cztery spódnice. Schwerdtfeger robił to żelaznym suwakiem. Wsuwał parującą paczuszkę pod ledwie unie­siony materiał, jeden ruch na wyładowanie, drugie pchnięcie na zała­dowanie, i z niemal wystygłą cegłą żelazny suwak Schwerdtfegera wynurzał się spod spódnic babki.
Przez dłuższy czas, ściśle mówiąc, do listopada dziewięćset trzy­dziestego ósmego, przykucnięty ze swoim bębenkiem pod trybuna­mi, z większym lub mniejszym powodzeniem rozbijałem wiece, zbi­jałem mówców z pantałyku, zamieniałem muzykę marszową, a także chorały, walce i fokstroty.
Dzisiaj, jako prywatny pacjent zakładu dla nerwowo chorych, gdy to wszystko stało się już historią, nadal co prawda kutą gorliwie, ale tak, jak kuje się zimne żelazo, mam właściwy dystans do swojego bębnienia pod trybunami, jestem jak najdalszy od tego, by z racji tych sześciu czy siedmiu rozbitych demonstracji, trzech czy czterech wytrąconych bębnieniem z rytmu zbiórek i przemarszów uważać się za bojownika ruchu oporu. Określenie to niesłychanie weszło w modę. Mówi się o duchu oporu, o kręgach oporu. Podobno opór można nawet uwewnętrznić, nazywa się to wtedy: emigracja wewnętrzna. Nie wspominając już wcale o tych biblijnie niezłomnych ludziach honoru, którym podczas wojny za niedbale zaciemnione okno w sy­pialni komendant obrony przeciwlotniczej wlepił karę i którzy teraz podają się za bojowników ruchu oporu, za działaczy podziemia.
Zajrzyjmy jeszcze raz pod trybuny Oskara. Czy Oskar bębniąc coś tamtym narzucał? Czy idąc za radą swojego nauczyciela Bebry wziął ster w swoje ręce i lud przed trybuną podrywał do tańca? Czy zbijał z pantałyku tak bystrego i wytrawnego mówcę jak gauleiter Löbsack? Czy pewnej jednodaniowej niedzieli w sierpniu dziewięć­set trzydziestego piątego po raz pierwszy, a później jeszcze kilka­krotnie rozpędzał brunatne wiece waląc w biało-czerwony wpraw­dzie, a jednak nie polski blaszany bębenek?
Robiłem to wszystko, musicie państwo przyznać. Czy dlatego ja, pensjonariusz zakładu dla nerwowo chorych, jestem bojownikiem ruchu oporu? Muszę na to pytanie odpowiedzieć przecząco i proszę również państwa, którzy nie jesteście pensjonariuszami zakładów dla nerwowo chorych, żebyście widzieli we mnie po prostu trochę dzi­wacznego człowieka, który z prywatnych, w dodatku estetycznych powodów, biorąc sobie także do serca upomnienia swojego nauczy­ciela Bebry, odrzucał kolor i krój mundurów, rytm i głośność po­wszechnie przyjętej na trybunach muzyki i dlatego na znak protestu bębnił na zwyczajnej dziecięcej zabawce.

środa, 18 czerwca 2008

Któż by zwrócił uwagę na małego chłopca, trzylatka, który pogwiz­dując kroczył wolno skrajem Łąk w stronę hali sportowej? Za kortami tenisowymi skakali moi chłopcy sprzed trybuny trzymając przed sobą lancknechtowskie werble, płaskie bębny, piszczałki i fanfary. Ćwiczenia karne, stwierdziłem i bardzo umiarkowanie współczułem tym, co skaka­li na rozkaz i gwizdek drużynowego. Z dala od swoich stłoczonych szta­bowców tam i z powrotem przechadzał się Löbsack z samotnym gar­bem. W punktach zwrotnych owej świadomej celu drogi udawało mu się, zawracając na obcasach, wyplenić całą trawę i stokrotki.
Gdy Oskar przyszedł do domu, obiad stał już na stole: pieczeń rzymska z ziemniakami i czerwoną kapustą, a na deser budyń czeko­ladowy z sosem waniliowym. Matzerath nie pisnął ani słówka. Mama Oskara przy obiedzie przebywała myślami gdzie indziej. Za to po południu wybuchła awantura rodzinna z powodu zazdrości i Polskiej Poczty. Pod wieczór orzeźwiająca burza z oberwaniem chmury i cu­downie bębniącym gradem dała dłuższe przedstawienie. Wyczerpa­na blacha Oskara mogła odpoczywać i słuchać.
Niczego jednak nie można było uratować. Lud odpływał w tańcu z Łąk, aż pozostały co prawda okrutnie zdeptane, lecz bądź co bądź zielone i opustoszałe. Lud i Jimmy the Tiger zniknęli w rozległej zie­leni parku Steffensa. Tam ciągnęła się dżungla, którą obiecywał Jim­my, tam tygrysy były obłaskawione, namiastka dziewiczej puszczy dla ludu, który dopiero co tłoczył się na Łąkach. Zasady i poczucie porządku diabli wzięli. Ten jednak, kto bardzo kochał kulturę, mógł na szerokich, eleganckich promenadach owej Alei Hindenburga, która została w osiemnastym wieku po raz pierwszy zasadzona, w tysiąc osiemset siódmym w czasie oblężenia przez wojska Napoleona wy­cięta i w tysiąc osiemset dziesiątym na cześć Napoleona zasadzona ponownie, a zatem na historycznym gruncie mogli tancerze w Alei Hindenburga bawić się w takt mojej muzyki, bo mikrofonu nade mną nikt nie wyłączył, bo słychać mnie było aż po Bramę Oliwska, bo nie ustępowałem, póki mnie i dzielnym chłopcom u stóp trybuny nie udało się przy pomocy spuszczonego z uwięzi tygrysa Jimmiego usunąć z Łąk wszystkiego prócz stokrotek.
Nawet gdy dałem mojej blasze dawno zasłużone wytchnienie, mali dobosze jeszcze nie chcieli skończyć. Trzeba było sporo czasu, by ustał mój muzyczny wpływ.
Wypada jeszcze powiedzieć, że Oskar nie mógł od razu opuścić wnętrza trybuny, gdyż formacje SA i SS przez godzinę tupały bucio­rami po deskach, wyrywały sobie dziury w brunatnych i czarnych mundurach, chyba czegoś szukały w obudowie trybuny: być może jakiegoś socjała albo komunistycznych dywersantów. Nie wdając się w wyliczanie podstępów i wybiegów Oskara, należy tutaj stwierdzić krótko: nie znaleźli Oskara, bo do Oskara nie dorośli.
W końcu uspokoiło się w drewnianym labiryncie, co wielkością przypominał zapewne owego wieloryba, w którym siedział Jonasz i do znudzenia nasiąkał tranem. Nie, nie, Oskar nie był prorokiem, Oskar poczuł głód. Nie było tam Pana, który mówił: „Wstań, a idź do Niniwy, miasta wielkiego, i przepowiadaj w nim!” Nie musiał mi też Pan zasadzać krzewu rycynowego, który później, na rozkaz Pana, robak miał zniszczyć. Nie opłakiwałem ani biblijnego rycynusa, ani Niniwy, nawet jeśli się nazywała Gdańsk. Wsunąłem pod sweter bę­benek, który nie był biblijny, dość miałem kłopotu z samym sobą, wydostałem się, nie uderzając się i nie kalecząc o gwoździe, z trzewi trybuny przeznaczonej na demonstracje wszelkiego rodzaju, która tyl­ko przypadkiem miała wymiary połykającego proroków wieloryba.
Przycupnąłem pod mównicą. W lewo i w prawo ode mnie i nade mną stali w rozkroku i, jak widziałem, ze zmrużonymi, oślepionymi słońcem oczami młodzi dobosze z Jungvolku, starsi z Hitlerjugend. A dalej tłum. Czułem jego zapach przez szpary w oszalowaniu try­buny. Ludziska stali dotykając się łokciami i niedzielnym ubraniem; przybyli pieszo albo tramwajem, częściowo z porannej mszy i nie zaznawszy tam zadowolenia, przyszli, żeby zaofiarować coś narzeczonej u boku, chcieli być przy tym, jak tworzy się historię, choćby zajęło to całe przedpołudnie.
Nie, powiedział sobie Oskar, nie powinni się zawieść. I przyłożył oko do dziury po sęku w oszalowaniu, spostrzegł niepokój od strony Alei Hindenburga. Nadchodzili tamci! Rozległy się nad nim komen­dy, kapelmistrz drużyny fanfarzystów machnął pałeczką, oni chuch­nęli na swoje fanfary, przyłożyli do ust munsztuki i dmuchnęli w wyczyszczoną sidolem blachę w najgorszej manierze lancknechtów, aż Oskarowi zrobiło się przykro i powiedział sobie: Biedny SA-manie Brand, biedny Hitlerjunge Quex, padliście w boju nadarem­nie!
Jak gdyby na potwierdzenie tego pośmiertnego wspomnienia o ofiarach ruchu, w głosy trąbek wmieszało się potężne dudnienie na obciągniętych cielęcą skórą bębnach. Owo przejście, które prowa­dziło przez tłum na trybunę, pozwalało się domyślać, jakie to z dale­ka nadciągają mundury, i Oskar zawołał: - Teraz, mój ludu, uważaj, mój ludu!
Bębenek był już w odpowiedniej pozycji. Niebiańsko lekko igra­ły pałeczki w moich dłoniach i z czułością w przegubach kładłem na mojej blasze kunsztowny, wesoły takt walca, który rozbrzmiewał coraz natarczywiej, przywołując Wiedeń i Dunaj, aż na górze temu i owe­mu bębenkowi lancknechtów spodobał się mój walc, tak że płaskie bębny starszych chłopców bardziej czy mniej zręcznie podchwyciły moją przygrywkę. Byli tam co prawda nieprzejednani, którzy nie mieli słuchu, którzy nadal walili bum-bum i bum-bum-bum, gdy mnie cho­dziło przecież o takt na trzy czwarte, tak lubiany przez lud. Już Oskar omal nie zwątpił, kiedy nagle fanfarom coś zaświtało, a i piszczałki zapiszczały o modrym Dunaju. Tylko obaj kapelmistrze, od fanfa­rzystów i doboszy, nie uwierzyli w króla walca i wywrzaskiwali swoje dokuczliwe komendy, aleja ich złożyłem z urzędu, to była teraz moja muzyka. I lud był mi wdzięczny. Odezwały się śmiechy przed trybu­ną, niektórzy już śpiewali o Dunaju, i ponad całym placem, piękny i modry, aż po Aleję Hindenburga, piękny i modry, i do parku Steffensa, piękny i modry, skakał mój rytm, spotęgowany przez stojący nade mną mikrofon włączony na cały regulator. I gdy wyjrzałem przez dziurę po sęku na plac, bębniąc przy tym zapamiętale, zobaczyłem, że lud z ochotą przyjął mojego walca, podskakiwał podniecony, miał go w nogach: tańczyło już dziewięć, nie, dziesięć par, skojarzonych przez króla walca. Tylko Löbsackowi, który z kreisleiterami i sturmbannführerami, z Forsterem, Greiserem i Rauschningiem, z długim brunatnym ogonem sztabowców kotłował się w tłumie, przed którym zamykało się owo przejście prowadzące na trybunę, tylko jemu - rzecz dziwna - nie odpowiadał rytm walca. Przywykł wkraczać na trybunę w takt prostej marszowej muzyki. Teraz te beztroskie dźwię­ki odebrały mu wiarę w lud. Przez dziurę po sęku widziałem jego cierpienia. Wiało przez tę dziurę. Choć nabawiłem się niemal zapale­nia oka, było mi go żal i przeszedłem na charlestona Jimmy the Tiger, podjąłem ów rytm, który klown Bebra wystukiwał w cyrku na pu­stych butelkach po wodzie sodowej; lecz chłopcy przed trybuną nie skapowali charlestona. To było po prostu inne pokolenie. Nie mieli oczywiście pojęcia, co to charleston i Jimmy the Tiger. Wystukiwali - o zacny przyjacielu Bebro! - nie Jimmy’ego i tygrysa, walili groch z kapustą, dmuchali z fanfary Sodomę i Gomorę. Piszczałki pomy­ślały, że to wszystko jeden diabeł. Kapelmistrz fanfarzystów zbeształ tę kocią muzykę. Ale mimo to chłopcy z drużyn fanfarzystów i dobo­szy bębnili, gwizdali i trąbili jak opętani, tak że dla Jimmy’ego w połowie najupalniejszego tygrysiego sierpnia była to sama rozkosz, a ludzie, którzy całymi tysiącami tłoczyli się przed trybuną, zrozu­mieli wreszcie: oto Jimmy the Tiger nawołuje lud do charlestona!
I kto na Łąkach jeszcze nie tańczył, ten porywał, zanim będzie za późno, ostatnie panie do wzięcia. Tylko Löbsack musiał tańczyć ze swoim garbem, bo w jego sąsiedztwie wszystko, co nosiło spódnice, było już zajęte, a te panie z Frauenschaftu, które mogłyby go pocie­szyć, wierciły się niespokojnie, z dala od samotnego Löbsacka, na twardych drewnianych ławkach trybuny. On zaś - garb mu tak dora­dził - tańczył mimo to, chciał robić dobrą minę do złej muzyki Jim­my’ego i ratować, co jeszcze można było uratować.
Matzerath już o dziewiątej wyszedł z domu. Pomogłem mu jesz­cze oczyścić brązowe sztylpy, by zdążył na czas. Nawet o tak wcze­snej porze było już nieznośnie gorąco i on, zanim znalazł się na dwo­rze, wypacał ciemne, rosnące plamy pod pachami partyjnej koszuli - punktualnie o wpół do dziesiątej zjawił się Jan Broński w przewiew­nie jasnym letnim ubraniu, w ażurowych jasnoszarych półbutach, z kapeluszem słomkowym w ręku. Bawił się trochę ze mną, przy zabawie nie mógł jednak oderwać oczu od mamy, która poprzednie­go wieczoru umyła włosy. Bardzo szybko spostrzegłem, że moja obec­ność hamowała rozmowę tych dwojga, usztywniała ich, krępowała Jana. Lekkie letnie spodnie wyraźnie go uwierały, więc wyniosłem się z domu, podążyłem śladem Matzeratha, nie biorąc go sobie jed­nak za wzór. Przezornie unikałem ulic, które były pełne umunduro­wanych ludzi ciągnących w kierunku Łąk, i po raz pierwszy zbliży­łem się do miejsca demonstracji od strony kortów tenisowych, które znajdowały się obok hali sportowej. Tej okrężnej drodze zawdzię­czałem widok trybuny z tyłu.
Widzieliście państwo już kiedyś trybunę z tyłu? Moim zdaniem, wszystkich ludzi, zanim zgromadzi się ich przed trybuną, należałoby zaznajomić z widokiem trybuny od tyłu. Kto raz przyjrzy się trybu­nie od tyłu, dobrze się przyjrzy, ten będzie od tej chwili naznaczony, a tym samym uodporniony na wszelkiego rodzaju czary, jakie w tej czy innej formie odprawia się na trybunach. Podobną rzecz można powiedzieć o widzianych od tyłu kościelnych ołtarzach; ale to już całkiem inna sprawa.
Oskar jednak, który zawsze miał pociąg do dokładności, nie po­przestał na obejrzeniu obnażonego, prawdziwego w swej brzydocie rusztowania, przypomniał sobie słowa mistrza Bebry i na podest, który należało oglądać jedynie z przodu, ruszył od szpetnej tylnej strony, przepchał się ze swoim bębenkiem, bez którego nigdy nie wycho­dził, między podporami ukośnymi, uderzył się o wystającą deskę, skaleczył się w kolano o gwóźdź sterczący złośliwie z drewna, sły­szał nad sobą szuranie butów partyjniaków, potem pantofelków Frauenschaftu i dotarł w końcu tam, gdzie było najbardziej duszno i naj­bardziej sierpniowo: u stóp trybuny od środka znalazł za kawałkiem dykty dość miejsca i osłony, aby w zupełnym spokoju delektować się akustycznym urokiem politycznej demonstracji, przy czym sztanda­ry nie rozpraszały uwagi, mundury nie raziły oczu.
Cokół trybuny odmładzała Hitlerjugend albo ściślej mówiąc, okrę­gowa drużyna fanfarzystów Jungvolku i okręgowa orkiestra HJ. Na niektórych manifestacjach ustawiony z prawej i lewej, zawsze syme­trycznie, mieszany chór mógł również albo skandować hasła, albo opiewać tak popularny wschodni wiatr, który, wedle tekstu, lepiej od wszystkich innych wiatrów nadawał się do rozwijania sztandarów.
Bebra, który pocałował mnie w czoło, powiedział też: „Oskarze, nigdy nie stawaj przed trybuną. Tacy jak my muszą znaleźć się na trybunie!”
Najczęściej udawało mi się znaleźć miejsce między jakimiś dzia­łaczkami Frauenschaftu. Niestety, podczas wieców panie te ze wzglę­dów propagandowych uważały za stosowne głaskać mnie po głowie. Między kotły, fanfary i bębny u stóp trybuny nie mogłem się wmie­szać z powodu mojego blaszanego bębenka; odrzucał on bębnienie lancknechtów. Niestety, nie udała się również próba z gauleiterem Löbsackiem. Ciężko zawiodłem się na tym człowieku. Ani nie był, jak się spodziewałem, wysłannikiem Bebry, ani nie miał, mimo wiele obiecującego garbu, najmniejszego zrozumienia dla mojej prawdzi­wej wielkości.
Gdy którejś niedzieli na trybunie tuż przed mównicą wyszedłem mu naprzeciw, oddałem partyjne pozdrowienie, najpierw popatrzy­łem na niego błyszczącym wzrokiem, potem przymrużając oko szep­nąłem: - Bebra jest naszym wodzem! - Löbsackowi nic nie zaświta­ło, tylko pogłaskał mnie tak samo jak narodowosocjalistyczne panie z Frauenschaftu, a wreszcie - ponieważ musiał wygłosić swoje prze­mówienie - polecił usunąć Oskara z trybuny, gdzie wzięły go między siebie dwie drużynowe z BDM i przez cały czas wypytywały o „tatu­sia i mamusię”.
Nie ma się więc czemu dziwić, że już latem dziewięćset trzydzie­stego czwartego, ale nie w związku z puczem Röhma, partia zaczęła mnie rozczarowywać. Im dłużej, stojąc przed trybuną, przyglądałem się trybunie, tym bardziej podejrzana wydawała mi się owa symetria, którą garb Löbsacka łagodził w bardzo niedostatecznym stopniu. Nietrudno zrozumieć, że moja krytyka dotyczyła przede wszystkim doboszy i fanfarzystów; i w sierpniu dziewięćset trzydziestego piąte­go, kiedy pewnej parnej niedzieli miała się odbyć demonstracja, wmieszałem się pomiędzy muzykantów u stóp trybuny.
Przemawiali albo Greiser, albo gauleiter do spraw szkolenia Löbsack. Na Greisera nigdy nie zwracałem specjalnej uwagi. Był zbyt umiarkowany i później zastąpił go bardziej energiczny przy­bysz z Bawarii, który nazywał się Forster i został gauleiterem. Löbsack zaś był człowiekiem, który mógłby zastąpić Forstera. Tak, gdyby Löbsack nie miał garbu, przybyszowi z Fürth trudno byłoby zagrzać miejsce w portowym mieście. Właściwie oceniając Löbsacka, wi­dząc w jego garbie znak wysokiej inteligencji, partia zrobiła go gauleiterem do spraw szkolenia. Gość znał swoje rzemiosło. Podczas gdy Forster z brzydką bawarską wymową wrzeszczał w kółko: - Z powrotem do Rzeszy! - Löbsack bardziej wdawał się w szczegóły, mówił wszystkimi odmianami gdańskiej gwary, opowiadał kawały o Bollermannie i Wullsutzkim, umiał przemówić do robotników por­towych u Schichaua, do ludności Oruni, do mieszkańców Emaus, Siedlec, Błoni i Pruszcza. Gdy miał do czynienia z zajadłymi komu­nistami lub gdy paru socjalistów przerywało mu słabymi okrzykami, rozkoszą było słuchać tego małego człowieka, którego garb brąz munduru szczególnie podkreślał i wydobywał.
Löbsack był dowcipny, cały swój dowcip czerpał z garbu, mówił o nim bez żenady, bo takie chwyty zawsze ludziom się podobają. Prędzej on pozbędzie się garbu, twierdził Löbsack, niż zwycięży ko­muna. Można było przewidzieć, że garbu się nie pozbędzie, że garb jak był, tak pozostanie, garb miał zatem rację, a z nim partia - z czego można wyciągnąć wniosek, że garb stanowi idealną podstawę idei.
Kiedy przemawiali Greiser, Löbsack czy później Forster, prze­mawiali z trybuny. Chodziło o tę trybunę, którą mi zachwalał mały pan Bebra. Toteż przez dłuższy czas uważałem przemawiającego z trybuny Löbsacka, garbatego i utalentowanego, za wysłannika Bebry, który w brunatnym przebraniu bronił na trybunie swojej, a w grun­cie rzeczy i mojej sprawy.
Co to jest - trybuna? Obojętnie przez kogo i dla kogo została wzniesiona, musi być symetryczna. A więc i trybuna na naszych Łą­kach koło hali sportowej była trybuną pomyślaną zdecydowanie sy­metrycznie, od góry do dołu: sześć sztandarów ze swastykami, jeden przy drugim. Potem chorągwie, flagi i proporce. Potem rząd czar­nych SS-manów z paskami pod brodą. Potem dwa rzędy SA-manów, którzy podczas śpiewów i przemówień trzymali dłonie na zamku pasa. Potem na siedząco wiele rzędów umundurowanych członków partii, za mównicą również członkowie partii, działaczki Frauenschaftu o macierzyńskich twarzach, przedstawiciele senatu po cywilnemu, goście z Rzeszy i prezydent policji lub jego zastępca.