Doktor Hollatz mówił o żółtaczce i zatruciu rybami. W szpitalu stwierdzono, że mama była w trzecim miesiącu ciąży, dano jej separatkę, a ona przez cztery dni ukazywała nam, bo mogliśmy ją odwiedzać, swoją udręczoną w udręce uśmiechającą się niekiedy do mnie, wyniszczoną przez kurcze twarz.
Chociaż starała się sprawić swoim odwiedzającym trochę radości, jak i ja obecnie staram się, by moi przyjaciele w dni odwiedzin brali mnie za szczęśliwego, nie mogła jednak zapobiec temu, że co jakiś czas mdłości raz po raz skręcały jej powoli poddające się ciało, aczkolwiek nic już z niego nie chciało się wydobyć, aż wreszcie na czwarty dzień tego mozolnego umierania wydobyło się owo leciutkie tchnienie, które w końcu wydać musi każdy, by dostać świadectwo zgonu.
Odetchnęliśmy wszyscy, gdy nie było już w mojej mamie żadnej podniety do tych tak szpecących jej urodę mdłości. Odkąd leżała umyta, w śmiertelnej koszuli, ukazywała nam znów swoją dobrze znaną, okrągłą, przebiegle naiwną twarz. Siostra oddziałowa zamknęła mamie oczy, bo Matzerath i Jan Broński płakali i nic nie widzieli.
Ja nie mogłem płakać, ponieważ płakali wszyscy inni, mężczyźni i babka, Jadwiga Brońska i prawie czternastoletni Stefan. Zresztą śmierć mamy nie zaskoczyła mnie. Czy Oskarowi, który towarzyszył jej w czwartki na Stare Miasto, a w soboty do kościoła Serca Jezusowego, nie wydawało się, jakby już od lat szukała z wysiłkiem możliwości takiego rozwiązania trójkąta, aby na Matzeratha, którego być może nienawidziła, spadła wina za jej śmierć, aby Jan Broński, jej Jan, mógł dalej pracować na Poczcie Polskiej z takimi myślami, jak: „Umarła dla mnie, nie chciała mi zawadzać, poświęciła się”.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz