poniedziałek, 2 czerwca 2008

W kaplicy Marii Panny nigdy nie widziałem go z pomponami. Zresztą nosił je coraz rzadziej, chociaż uczniowska moda dopiero zaczynała się szerzyć. Czasami, kiedy we trzech staliśmy zawsze pod tym samym kasztanem na podwórzu szkolnym i ponad bzdurnymi wełnianymi ozdóbkami gadaliśmy jeden przez drugie­go, Mahlke zdejmował pomponiki z szyi, żeby je po drugim dzwonku, niezdecydowanym ruchem, z braku czegoś lepszego, znowu zawiązać sobie pod kołnierzykiem.

Kiedy po raz pierwszy dawny uczeń naszej szkoły i jej absolwent wrócił z frontu, odwiedziwszy po drodze główną kwaterę führera, gdzie mu zawieszono na szyi upragnione cacko, specjalny dzwonek w środku lekcji zwołał nas wszystkich do auli. Młody człowiek stał w honorowym końcu sali, na tle trzech wysokich okien przed półkolem doniczek z roślinami o wielkich liściach i półkolem zebranego ciała pedagogicznego, stał ze swoim cackiem na szyi nie za katedrą, lecz obok tego starego, brązowego pudła, i ponad naszymi głowami mówił małymi, jasnoczerwonymi, jakby stworzonymi do pocałunków ustami, robiąc przy tym wyjaśniające gesty. Wtedy zobaczyłem, że siedzący jeden rząd przede mną i Schillingiem Joachim Mahlke, którego uszy stawały się coraz bardziej przezroczyste i coraz mocniej nabiegały krwią, odchylił się sztywno w tył, to prawą, to lewą ręką sięgał do szyi, przełykał ślinę i wreszcie rzucił coś pod ławkę: wełniane pomponiki, piłeczki, zielono-czerwone, zdaje mi się. A podporucznik lotnictwa, który początkowo mówił trochę za cicho, ciągnął dalej urywanymi, sympatycznie nieskładnymi słowami i czerwienił się wielokrotnie, choć jego przemówienie nie dawało do tego powodu:

- ...ale nie myślcie sobie, że to się odbywa jak polowanie na króliki, huzia na niego i po krzyku. Często tygodniami ani widu, ani słychu. Ale kiedyśmy nad Kanałem... to pomyślałem sobie: teraz albo nigdy. No i wyszło. Zaraz przy pierwszym locie wpakował nam się pod sam nos ich klucz pod osłoną myśliwców i zrobiła się karuzela na całego: to pod chmurami, to nad chmurami, fajny lot kołowy. Próbuję wywindować się w górę, pode mną krążą trzy spitfire’y, osłaniają się wzajemnie, myślę sobie, śmiechu warte, gdyby teraz nie wyszło, nurkuję, mam go i już dymi; akurat udało mi się przechylić landarę na lewe skrzydło, a tu już drugi spitfire w celowniku, mierzę w śmigło, albo on, albo ja; no i, jak widzicie, on musiał się skąpać, a ja pomyślałem sobie: jeśli masz dwóch, spróbuj jeszcze z trzecim i tak dalej, żeby tylko starczyło paliwa. Patrzę, a tu pode mną siedem w rozproszonym szyku chce wiać, wtedy ja, z ukochanym słoneczkiem ciągle za plecami, dziabię jednego, dostał swoje, powtarzam numer, udało się, cofam drążek aż do oporu, kiedy trzeci podłazi pod maszynkę: schodzi w dół, musiałem go kropnąć, instynktownie walę za nim, zgubiłem go, chmury, mam go znowu, jeszcze raz naciskam sikawkę, już roluje po wodzie, ale i ja o mały włos się nie skąpałem; naprawdę sam już nie wiem, jak poderwałem pudło w górę. W każdym razie, gdy pomachałem skrzydłami już nad bazą, na pewno wiecie lub widzieliście w kronice filmowej, że zawsze machamy skrzydłami, kiedyśmy coś upolowali - nagle nie mogę wypuścić podwozia, zacięło się. I tak musiałem pierwszy raz lądować na brzuchu. Później, w kantynie, koledzy mówili, że z całą pewnością mam sześć, sam w trakcie walki nie liczyłem, byłem zbyt podniecony, oczywiście to cholerna radość, ale koło czwartej musieliśmy jeszcze raz polecieć i krótko mówiąc: poszło prawie tak jak dawniej, kiedyś­my tu, na naszym starym, poczciwym podwórzu szkolnym - boiska wtedy jeszcze nie było - grali w szczypiorniaka. Może profesor Mallenbrandt jeszcze pamięta: albo nie strzelałem ani jednego gola, albo od razu dziesięć; tak samo było tamtego popołudnia: do sześciu z przedpołudnia doszły jeszcze trzy, to były moje od dziewiątego do siedemnastego, ale dopiero dobre pół roku później, kiedy zrobiłem pełną czterdziestkę, to mój szef, a kiedy potem jechałem do głównej kwatery, miałem już czter­dzieści cztery na rozkładzie; bo my nad Kanałem prawie nie wychodziliśmy z maszyn, zostawaliśmy w środku, podczas kiedy personel techniczny, nie każdy mógł to wytrzymać; ale teraz dla odmiany coś wesołego: na każdym lotnisku jest pies jednostki.

A kiedyśmy któregoś dnia naszemu psu Alexowi, bo była właśnie wspaniała pogoda...

Tak mniej więcej opowiadał ów udekorowany podporucznik, wtrącając pomiędzy opisy dwóch bitew powietrznych historię psa Alexa, którego chcieli nauczyć skoków na spadochronie, albo anegdotkę o pewnym gefrajtrze, który podczas alarmu zawsze za późno wygrzebywał się spod koców i wielokrotnie musiał latać w piżamie.

Podporucznik śmiał się, kiedy śmieli się uczniowie, nawet ci z primy, a niektórzy nauczyciele pozwalali sobie na lekki uśmiech. W trzydziestym szóstym zdał w naszej szkole maturę, a w czterdziestym trzecim zestrzelono go nad Zagłębiem Ruhry. Miał ciemne włosy, zaczesane gładko w tył, bez przedziałka, nie był bardzo wysoki, wyglądał raczej na zwinnego kelnera z noc­nego lokalu. Opowiadał trzymając jedną rękę w kieszeni, ale wyciągał ją za każdym razem, kiedy miał opisać walkę powie­trzną, aby uplastycznić obraz gestami obu rąk. Tę wymyślną grę wygiętych powierzchni dłoni opanował doskonale, umiał na­śladować ramionami skradający się lot kołowy, wobec czego rezygnował z długich, wyjaśniających zdań, rzucał pojedyncze terminy i przechodził samego siebie naśladując, tak że się rozlegało na całą aulę, odgłosy wydawane przez motor od startu aż do lądowania i urywając je zająkliwie, gdy silnik miał defekt. Można było przypuszczać, że wyćwiczył ten numer w kasynie swojej jednostki, zwłaszcza, że słówko „kasyno” odgrywało w jego opowiadaniach zasadniczą rolę:

- Siedzieliśmy sobie wszyscy spokojnie w kasynie i właśnie... Akurat chciałem wejść do kasyna, bo... U nas w kasynie wisi...

Ale i poza tym, niezależnie od aktorskich gestów rąk i od wiernego naśladowania odgłosów, prelekcja jego była wcale dowcipna, ponieważ potrafił przypinać łatki naszym nauczycielom, którzy już za jego czasów mieli te same przezwiska co za naszych. Był przy tym miły, łobuzerski, trochę się wdzięczył, bez wielkiego zresztą bujania, a kiedy chodziło o coś niezwykle trudnego, mówił o szczęściu, a nie o sukcesie:

- Jestem po prostu w czepku urodzony, nawet w szkole, kiedy przypominam sobie niektóre promocje...

Potem, w środku uczniowskiego kawału, wspomniał trzech dawnych kolegów z klasy, którzy nie mogli, jak się wyraził, polec nadaremnie, ale nie zakończył swego przemówienia nazwiskami tych trzech poległych, tylko w lekki sposób, wyznaniem:

- Chłopcy, mówię wam: każdy, kto walczy na froncie, często i chętnie powraca myślą do szkolnych czasów!

Klaskaliśmy długo, ryczeliśmy i tupali. Dopiero kiedy dłonie zaczęły mnie piec i stwardniały, zauważyłem, że Mahlke za­chowywał się powściągliwie i nie wyrażał swego uznania w kierun­ku katedry.

Przed nami dyrektor Klohse uderzająco gwałtownie potrząsał obu rękami swego dawnego ucznia, dopóki nie przestano klaskać. Potem z uznaniem chwycił podporucznika za ramiona, wypuścił nagle z rąk drobną figurkę, która natychmiast wróciła na swoje miejsce, i stanął na katedrze.

Mowa dyrektora trwała długo. Nuda rozlewała się od bujnych roślin w doniczkach aż po olejny portret na tylnej ścianie auli, który przedstawiał fundatora szkoły, niejakiego barona von Conradi. Szczupły podporucznik, wciśnięty pomiędzy profesorów Bruniesa i Mallenbrandta, spoglądał wciąż na swoje paznokcie. Chłodny, zalatujący miętą oddech Klohsego, który przepajał wszystkie jego lekcje matematyki i stał się dla nas niejako zapachem czystej wiedzy, ginął w wysokiej sali. Słowa dochodziły ledwie do środka auli:

- Cicoponas - iwtejgodzinie - przechodniukiedybędziesz - aletymrazemojczyzna - iniezechcemynigdyochoczotwardowytrwaleuczciwie - mówiłemjuż - uczciwie - aktonietoniech - iwtejgodzinie - uczciwymbyć - zakończyćsłowamischillera - ktożycianieskładawofierze owocówżycianiezbierze - aterazdopracy!

Zwolniono nas i dwoma winnymi gronami zawiśliśmy przed zbyt wąskimi wyjściami z auli. Pchałem się za Mahlkem. Pocił się, a usztywnione ocukrzoną wodą włosy sterczały pozlepiane w strą­ki koło resztek przedziałka. Nigdy, nawet w sali gimnastycznej, nie widziałem, żeby Mahlke się pocił. Smród po trzystu gimnazjalistach tkwił jak korek w drzwiach wyjściowych auli. Dwa pasma ścięgien Mahlkego, sięgające od siódmego kręgu szyjnego po wystającą potylicę, płonęły i perliły się. Dopiero w kolumnadzie przed dwuskrzydłowymi drzwiami, gdzie uczniowie z seksty z wielkim hałasem zaczęli się już bawić w berka, wyprzedziłem Mahlkego i rzuciłem mu prosto w twarz pytanie:

- No, i co powiesz?

Mahlke patrzył przed siebie. Starałem się nie widzieć jego szyi. Pomiędzy kolumnami stało gipsowe popiersie Lessinga: ale szyja Mahlkego zwyciężyła. Wtedy doszedł mnie jego spokojny i smęt­ny głos, jak gdyby Mahlke chciał mi opowiedzieć o długoletnich cierpieniach swojej ciotki:

- Teraz muszą zestrzelić aż czterdzieści, jeżeli chcą to zdobyć. Na początku i kiedy skończyli we Francji i na północy, dostawali już po dwudziestu - a jeśli tak dalej pójdzie?

Przemówienie podporucznika widocznie ci nie posłużyło. Bo inaczej, czy sięgnąłbyś po tak tanią namiastkę? W tych czasach na wystawach sklepów papierniczych i tekstylnych leżały okrągłe lub owalne fosforyzujące plakietki i guziki. Niektóre miały kształt ryb, inne, świecąc mlecznozielonym światłem, ukazywały w cie­mności mewę w locie. Plakietki te nosili na klapach płaszczy przeważnie starsi panowie i słabowite staruszki, obawiając się zderzenia na zaciemnionych ulicach; istniały także laski z fos­foryzującymi paskami.

Ty nie byłeś ofiarą obrony przeciwlotniczej, a jednak sprawiłeś sobie pięć czy sześć plakietek, całą ławicę świecących ryb, pułk żeglujących mew, bukiety fosforyzujących kwiatów, umieszcza­jąc je najpierw na klapach płaszcza, potem na szalu; kazałeś ciotce przyszyć do twego płaszcza pół tuzina guzików ze świecącej masy, od góry do dołu, zrobiłeś z siebie klowna; takim widziałem ciebie, takim cię wciąż widzę i długo jeszcze będę cię widział: jest zima, w podwójnym świetle wieczoru, przez ukośnie zacinający śnieg albo przez ledwie zróżnicowane pasma ciemno­ści kroczysz po Bärenweg i masz: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć zielonkawo świecących guzików; żałosny upiór, który może wystraszyć najwyżej dzieci i babcie i który stara się odwrócić uwagę od swojej skazy, i tak niewidocznej czarną nocą, ale ty sobie pewnie myślałeś: żadne ciemności nie zdołają pochłonąć tego wybujałego owocu, każdy go widzi, domyśla się, wyczuwa, chciałby go schwycić, bo on sam się prosi do ręki; żeby ta zima prędzej minęła - chcę znów nurkować i być pod wodą.

Brak komentarzy: