poniedziałek, 9 czerwca 2008

Romans powinien był właściwie zacząć się już przy wspólnym oglądaniu albumów ze znaczkami, przy sprawdzaniu, głowa przy głowie, ząbkowań szczególnie cennych egzemplarzy. Zaczął się jed­nak albo wybuchł dopiero, gdy Jana powołano na czwartą komisję. Mama odprowadziła go, bo i tak miała iść do miasta, pod komendę rejonową, czekała tam koło budki strzeżonej przez landszturmistę i podzielała przekonanie Jana, że tym razem będzie musiał pojechać do Francji, aby wykurować zapadniętą klatkę piersiową w zasobnym w żelazo i ołów powietrzu tego kraju. Być może mama kilka razy i ze zmiennym rezultatem przeliczała guziki landszturmisty. Wyobrażam sobie, że guziki wszystkich mundurów tak są rozmieszczone, iż ten, na którym kończy się liczenie, zawsze oznacza Verdun, Hartmannsweilerkopf1 albo rzeczkę: Sommę czy Marne.

Gdy po niespełna godzinie z głównego wejścia komendy rejono­wej wysunął się wezwany po raz czwarty na komisję chłopina, poty­kając się zbiegł ze schodów i rzucając się na szyję Agnieszce, mojej mamie, wyszeptał tak wówczas popularny wierszyk: „Nie ta krzepa, nie ten wzrok, zobaczymy się za rok”, wtedy mama po raz pierwszy trzymała Jana Brońskiego w ramionach i nie wiem, czy kiedykol­wiek później trzymając go w ramionach była bardziej szczęśliwa.

Szczegóły tej młodzieńczej wojennej miłości nie sami znane. Jan sprzedał część swojego zbioru znaczków, aby zaspokoić wymagania mamy, mającej żywe upodobanie do rzeczy pięknych, strojnych i drogich, i podobno prowadził w owym czasie dziennik, który póź­niej zaginął. Babka tolerowała widać zażyłość dwojga młodych - można przypuszczać, że wykraczała ona poza stosunki siostrzano-braterskie - bo jeszcze tuż po wojnie Jan Broński mieszkał w ciasnym mieszkaniu na Przeróbce. Wyprowadził się dopiero, gdy nie dało się już zaprzeczyć istnieniu niejakiego pana Matzeratha, które potwierdziło się niezbicie. Mama musiała poznać owego pana latem w dziewięćset osiemnastym, pracując w szpitalu wojskowym na Srebrzysku pod Oliwą jako młodsza pielęgniarka. Alfred Matzerath, ro­dem z Nadrenii, leżał tam z przestrzelonym udem i dzięki wesołemu nadreńskiemu usposobieniu stał się niebawem ulubieńcem wszystkich sióstr - nie wyłączając siostry Agnieszki. Na pół wyleczony, kuśtykał korytarzem opierając się na ramieniu tej czy owej pielęgniarki i poma­gał siostrze Agnieszce w kuchni, bo jej okrągła buzia tak ładnie wyglą­dała w pielęgniarskim czepku, a poza tym on, zamiłowany kucharz, umiał wyrażać swoje uczucia w przyrządzanych zupach.

Gdy rana się wygoiła, Alfred Matzerath pozostał w Gdańsku i od razu znalazł tam pracę jako przedstawiciel swojej nadreńskiej firmy, sporego przedsiębiorstwa przemysłowego branży papierniczej. Woj­na wyczerpała swe siły. Wyszykowano, dając okazję do następnych wojen, traktaty pokojowe: obszar wokół ujścia Wisły, mniej więcej od osady Skowronki, Mierzei Wiślanej, wzdłuż Nogatu do Piekła, stamtąd z biegiem Wisły do wsi Czatkowy, skręcający pod kątem prostym w lewo do Sobowidza, potem zataczający łuk wokół Lasu Zaskoczyńskiego aż po Jezioro Otomińskie, pozostawiający po tam­tej stronie Matarnię, Rębiechowo i Bysewo mojej babki i pod Małym Kackiem dochodzący do Bałtyku, ogłoszony został Wolnym Mia­stem i podporządkowany Lidze Narodów. Polska otrzymała na wła­ściwym obszarze miasta port wolnocłowy, Westerplatte ze składem amunicji, zarząd kolei i własną pocztę przy placu Heweliusza.

Podczas gdy znaczki Wolnego Miasta nadawały listom hanzeatycką, czerwono-złotą, przedstawiającą kogi i herby okazałość, Po­lacy przyklejali do kopert makabrycznie fioletowe obrazki, które ilu­strowały historie Kazimierza Jagiellończyka i Batorego.

Jan Broński przeniósł się na Pocztę Polską. Jego przejście nastą­piło spontanicznie, tak samo jak opcja na rzecz Polski. Wiele osób dopatrywało się powodów przyjęcia polskiego obywatelstwa w po­stępowaniu mojej mamy. W roku dwudziestym, gdy marszałek Piłsudski pobił pod Warszawą Armię Czerwoną, a ludzie pokroju Win­centego Brońskiego przypisywali cud nad Wisłą Najświętszej Pannie Marii, zaś rzeczoznawcy wojskowi albo generałowi Sikorskiemu, albo generałowi Weygandowi, w tym więc polskim roku mama zaręczyła się z obywatelem Rzeszy Matzerathem. Skłonny jestem wierzyć, że moja babka Anna, podobnie jak Jan, nie zgadzała się na te zaręczyny. Pozostawiła córce sklep w suterenie na Przeróbce, który z czasem

doszedł do pewnego rozkwitu, przeniosła się do brata Wincentego do Bysewa, a więc do Polski, zajęła się, jak w czasach przedkoljaiczkowych, gospodarką na buraczanych i ziemniaczanych polach, po­zwalała coraz bardziej i bardziej nawiedzonemu przez łaskę bratu na obcowanie i rozmowy z Niepokalaną Królową Polski i zadowalała się siadywaniem w czterech spódnicach przy jesiennym ognisku z naci ziemniaczanej i spoglądaniem w stronę horyzontu, który po dawnemu słupy telegraficzne dzieliły na równe odcinki.

Dopiero gdy Jan Broński znalazł i niebawem poślubił swoją Ja­dwigę, Kaszubkę z miasta, która jednak miała w Rębiechowie jeszcze trochę ziemi, stosunki między Janem a moją mamą uległy poprawie. Na potańcówce w „Cafe Woyke”, gdzie doszło do przypadkowego spotkania, mama podobno przedstawiła Jana Matzerathowi. Obaj tak różni, lecz w stosunku do mamy jednomyślni panowie przypadli so­bie do gustu, chociaż Matzerath bez ogródek nazwał przejście Jana na Pocztę Polską zwariowanym pomysłem. Jan tańczył z mamą. Matzerath z grubokościstą, rosłą Jadwigą, która miała nierozumne krowie spojrzenie, wskutek czego otoczenie stale ją posądzało, że jest w ciąży. Nieraz jeszcze tańczyli ze sobą na krzyż, w jednym tań­cu myśleli już o następnym, w one-stepie wybiegali naprzód, w wal­cu angielskim zwalniali, wreszcie w charlestonie odnajdywali wiarę w siebie, a w slow-foxie zmysłowość, która graniczyła z religijnym uniesieniem.

Kiedy w dziewięćset dwudziestym trzecim, gdy sypialnię można było wytapetować równowartością pudełka zapałek, a więc wzor­kiem w zera, Alfred Matzerath żenił się z moją mamą, jednym świad­kiem na ślubie był Jan, drugim kupiec kolonialny Mühlen. O tym Mühlenie niewiele potrafię powiedzieć. Wart jest wzmianki tylko dlatego, że mama i Matzerath przejęli po nim kiepsko idący, zrujno­wany przez biorącą na kredyt klientelę sklep kolonialny na przed­mieściu, we Wrzeszczu; stało się to w momencie, gdy wprowadzono markę rentową. W ciągu krótkiego czasu mamie, która w sklepiku na Przeróbce nabrała dużej zręczności w postępowaniu z wszelkiego rodzaju klientami na kredyt, a ponadto miała wrodzoną żyłkę do in­teresu, dowcip i cięty język, udało się tak dalece dźwignąć podupa­dły sklep, że Matzerath musiał rzucić posadę przedstawiciela w branży papierniczej, i tak już gęsto obsadzonej, aby pomagać w handlu.

Obydwoje wspaniale się uzupełniali. Mama odnosiła za ladą suk­cesy nad klientami, Nadreńczyk zaś w stosunkach z przedstawiciela­mi i przy zakupach w hurcie. Do tego dochodziło zamiłowanie Matzeratha do kucharskiego fartucha, do pracy w kuchni, obejmującej również zmywanie i odciążającej mamę, będącą raczej zwolennicz­ką szybkich potraw.

Mieszkanie, przylegające do sklepu, było co prawda ciasne i źle rozwiązane, ale w porównaniu z warunkami lokalowymi na Przerób­ce, które znam tylko z opowiadań, dostatecznie wygodne, jak na drobnomieszczańskie wymagania, aby mama, przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa, czuła się dobrze na Labesa.

Na końcu długiego, lekko załamanego korytarza, w którym naj­częściej piętrzyły się paczki z proszkiem do prania, znajdowała się obszerna kuchnia, również co najmniej w połowie zastawiona towa­rami, puszkami konserw, workami z mąką i pudełkami płatków owsia­nych. Bawialnia o dwóch oknach wychodzących na ozdobiony la­tem bałtyckimi muszlami ogródek przed domem i na ulicę stanowiła centrum parterowego mieszkania. O ile tapeta miała dużo winnej czer­wieni, o tyle kozetka pokryta była niemal purpurą. Rozsuwany stół jadalny z zaokrąglonymi rogami, cztery czarne krzesła obite skórą i okrągły stoliczek z przyborami do palenia, który ciągle musiał zmie­niać miejsce, stały rozkraczone czarno na niebieskim dywanie. Czar­ny i złoty zegar stojący między oknami. Przylegający czarno do pur­purowej kozetki, z początku wypożyczony, później pomału spłacony fortepian z obrotowym taborecikiem na żółtawobiałej długowłosej skórze. Naprzeciwko fortepianu kredens. Czarny kredens z wypole­rowanymi, ujętymi w jajowate pręty, przesuwanymi szybkami, z bar­dzo czarnymi owocowymi ornamentami na dolnych, zamykających naczynia i obrusy drzwiczkach, z czarnymi szponiastymi nóżkami, z czarnym rzeźbionym gzymsem - i między kryształową czarą z de­koracyjnymi owocami a zielonym, wygranym na loterii pucharem owa luka, którą dzięki handlowej zapobiegliwości mamy miało póź­niej wypełnić jasnobrązowe radio.

Sypialnia była utrzymana w kolorze żółtym i wychodziła na po­dwórze czteropiętrowej kamienicy. Proszę mi wierzyć, że baldachim nad szerokim małżeńskim łożem był jasnoniebieski, że u wezgłowia w jasnoniebieskim blasku leżała w pieczarze, oprawiona w ramy, oszklona, pokutująca Magdalena w kolorze cielistym, kierowała westchnienia w prawy górny róg obrazu i na wysokości piersi zała­mywała ręce o tylu palcach, że zawsze podejrzewając, iż jest ich wię­cej niż dziesięć, trzeba je było od nowa przeliczyć. Naprzeciw mał­żeńskiego łoża biało lakierowana szafa na ubrania z lustrem w drzwiach, po lewej toaletka; po prawej komoda z marmurowym blatem, wreszcie zwisająca z sufitu, nie obciągnięta materiałem jak w salonie, lecz rzucająca światło spod jasnoróżowych porcelanowych kloszy na dwóch mosiężnych ramionach, tak że widoczne były ża­rówki, lampa sypialniana.


Brak komentarzy: