środa, 11 czerwca 2008

Skat - należy wiedzieć, że można do niego zasiąść tylko w trójkę - był dla mamy i obu mężczyzn nie tylko najbardziej stosowną grą; był ich ucieczką, portem, w którym chronili się zawsze, ilekroć życie chciało ich, egzystujących w tym czy innym układzie we dwoje, na­kłonić do głupich gier jak sześćdziesiąt sześć czy młynek.

A teraz koniec z tą trójką, która wydała mnie na świat, chociaż nic jej nie brakowało. Zanim przejdę do siebie, jeszcze słówko o Gretchen Scheffler, przyjaciółce mamy, i jej piekarzu, a zarazem mężu, Aleksandrze Schefflerze. On łysy, ona śmiejąca się końskimi zębami, z których połowa przynajmniej była złota. On krótkonogi i gdy siedział na krześle, nie dosięgający nigdy dywanu, ona w szy­dełkowanych sukienkach własnej roboty, które miały coraz to inne desenie. Później fotografie obojga Schefflerów na leżakach albo przy łodziach ratunkowych statku KdF1 „Wilhelm Gustloff”, a także na pokładzie spacerowym „Tannenbergu” z Żeglugi Prus Wschodnich. Co roku odbywali podróże i z Piławy, Norwegii, Wysp Azorskich, Włoch przywozili pamiątki do domu na Kuźniczkach, gdzie on wypiekał bułeczki, a ona ozdabiała poszewki szydełkowanymi ząb­kami. Kiedy Aleksander Scheffler milczał, końcem języka bezustan­nie zwilżał górną wargę, co przyjaciel Matzeratha, mieszkający na­przeciwko handlarz warzyw Greff, brał mu za złe jako nieprzyzwoity brak kultury.

Chociaż Greff miał żonę, bardziej był przywódcą skautów niż mężem. Fotografia ukazuje barczystego, muskularnego, zdrowego mężczyznę w krótkich spodenkach, w bluzie ze sznurami drużyno­wego i w skautowskim kapeluszu. Obok niego w takim samym mun­durze stoi jasnowłosy, trochę zbyt wielkooki, może trzynastoletni chłopak, którego Greff obejmuje lewym ramieniem i z widoczną sym­patią przyciska do siebie. Chłopaka nie znałem, ale Greffa miałem później przez jego żonę Linę poznać i zrozumieć.

Błądzę wśród migawek z wycieczek KdF i świadectw delikatnej skautowskiej erotyki. Chcę szybko przerzucić kilka stron i dotrzeć do siebie i do mojej pierwszej fotograficznej podobizny.

Byłem pięknym dzieckiem. Zdjęcie zrobiono na Zielone Świątki w dziewięćset dwudziestym piątym. Miałem osiem miesięcy i by­łem o dwa miesiące młodszy od Stefana Brońskiego, który na na­stępnej stronie sfotografowany w tym samym formacie tchnie nie­opisaną pospolitością. Pocztówka ma faliste, kunsztownie poszarpane brzegi, a na odwrocie linie do adresowania, prawdopodobnie zosta­ła odbita w większej ilości i przeznaczona na użytek rodziny. Foto­graficzny wycinek ukazuje w wydłużonym prostokącie kształt zbyt symetrycznego jajka. Symbolizując żółtko leżę goły na brzuchu na białej skórze, którą jakiś polarny niedźwiedź musiał ofiarować spe­cjalizującemu się w dziecięcych zdjęciach wschodnioeuropejskie­mu zawodowemu fotografowi. Jak dla wielu fotografii z tamtych czasów, tak i dla mojego pierwszego wizerunku wybrano ów brązo­wawe ciepły odcień, który chciałbym nazwać ludzkim w przeci­wieństwie do nieludzko gładkiej czarno-białej fotografii naszych dni. Matowo zamglone, prawdopodobnie namalowane listowie tworzy ciemne, niewielu plamami światła złagodzone tło. Choć moje gładkie, zdrowe ciało z niezmąconym spokojem spoczywa ukosem na skórze i poddaje się działaniu polarnej ojczyzny białe­go niedźwiedzia, to jednak okrągłą dziecięcą głowę trzymam wy­soko i na każdego, kto ogląda moją nagość, patrzę błyszczącymi oczami.

Można by rzec - zdjęcie dziecka jak tysiące innych. Proszę przyj­rzeć się dłoniom: będziecie państwo musieli przyznać, że mój naj­wcześniejszy wizerunek uderzająco odbiega od niezliczonych, de­monstrujących tę samą rozkoszną egzystencję okazów z rozmaitych albumów. Widać mnie z zaciśniętymi pięściami. Żadnych kiełbaskowatych palców, które nieświadomie, posłuszne jeszcze ciemnemu łapczywemu instynktowi, bawią się kudłami niedźwiedziej skóry. Poważnie zaciśnięte unoszą się małe piąstki po bokach głowy, za­wsze gotowe opaść, podać ton. Jaki ton? Ton bębenka!

Nie ma tu jeszcze tego instrumentu, który z okazji mojego przyj­ścia na świat obiecano mi na trzecie urodziny; lecz dla zręcznego fotomontażysty byłoby zupełną drobnostką wstawić odpowiednią, a więc zmniejszoną kliszę dziecięcego bębenka, bez jakichkolwiek retuszów w położeniu mojego ciała. Trzeba by tylko usunąć głupie, zlekceważone przeze mnie szmaciane zwierzę. Jest to obce ciało w tej udanej poza tym kompozycji, która ma za temat ów bystry, roztropny wiek, kiedy wyrzynają się pierwsze ząbki.

Później nie kładli mnie już na niedźwiedziej skórze. Miałem chy­ba z półtora roku, kiedy w wózku na wysokich kołach postawili mnie pod płotem z desek, którego ostre wierzchołki i wiązania poprzeczne tak wyraźnie przebijają spod warstwy śniegu, iż narzuca mi się przy­puszczenie, że zdjęcie powstało w styczniu dziewięćset dwudzieste­go szóstego. Toporna, zalatująca smołowanym drewnem konstruk­cja płotu kojarzy mi się przy dłuższym oglądaniu z przedmieściem Strzyża Górna, którego obszerne koszary służyły dawniej za kwaterę huzarom Mackensena, a za moich czasów policji Wolnego Miasta. Ponieważ jednak nie mogę sobie przypomnieć nikogo, kto by miesz­kał na przedmieściu o tej nazwie, zdjęcie zrobiono widocznie przy okazji jednorazowej wizyty rodziców u ludzi, których później nie widziało się nigdy, a jeśli już, to tylko przelotnie.

Mama i Matzerath, którzy wzięli wózek między siebie, mimo chłodnej pory roku nie włożyli zimowych płaszczy. Przeciwnie, mama ma na sobie bluzkę rosyjskiego kroju, z drugimi rękawami, której wyszywane ornamenty harmonizują z zimową scenerią budząc wra­żenie: w głębi Rosji robi się zdjęcie rodziny cara, Rasputin trzyma aparat, ja jestem carewiczem, a za płotem siedzą mieńszewicy i bol­szewicy, majstrując bomby postanawiają zgładzić moją samowładną rodzinę. Nienaganne, środkowoeuropejskie, jak można się przeko­nać, zwrócone w przyszłość drobnomieszczaństwo Matzeratha od­biera drzemiącej w fotografii krwawej scenie gwałtowną ostrość. Było się na spokojnej Strzyży Górnej, na chwilę, nie wkładając zimowych łaszczy, wyszło się z mieszkania gospodarzy, pozowało się panu domu do zdjęcia z małym Oskarem w środku, patrzącym pociesznie obiektyw, zgodnie z życzeniem fotografa, aby po chwili przy ka­wie z ciastem i bitą śmietaną było znów ciepło, słodko i wesoło.

Jest jeszcze z tuzin migawkowych zdjęć leżącego, siedzącego, raczkującego, biegającego, jednorocznego, dwuletniego, dwu- i pół-letniego Oskara. Zdjęcia są lepsze i gorsze, stanowią wszystkie jedy­nie przygotowanie do owego obejmującego całą postać portretu, jaki zrobiono mi na trzecie urodziny.

Tutaj mam już bębenek. Tutaj, nowy, w biało-czerwone ząbki, wisi mi na wysokości brzucha. Tutaj pewny siebie, z poważną, zde­cydowaną miną krzyżuję drewniane pałeczki na blaszanym instru­mencie. Tutaj mam sweter w paski. Tutaj jestem w błyszczących la­kierkach. Tutaj włosy sterczą mi na głowie jak szczotka spragniona szorowania, tutaj w każdym z moich niebieskich oczu odbija się pra­gnienie władzy, która miała obyć się bez zwolenników. Tutaj udało mi się wtedy przyjąć postawę, której nie miałem powodu porzucać. Tutaj powiedziałem, tutaj zdecydowałem, tutaj postanowiłem, że w żadnym wypadku nie zostanę politykiem, a tym bardziej kupcem kolonialnym, raczej powiem „stop”, zostanę taki jaki jestem - i zo­stałem taki, zachowałem ten wzrost, tę posturę na wiele lat.


Brak komentarzy: