Skat - należy wiedzieć, że można do niego zasiąść tylko w trójkę - był dla mamy i obu mężczyzn nie tylko najbardziej stosowną grą; był ich ucieczką, portem, w którym chronili się zawsze, ilekroć życie chciało ich, egzystujących w tym czy innym układzie we dwoje, nakłonić do głupich gier jak sześćdziesiąt sześć czy młynek.
A teraz koniec z tą trójką, która wydała mnie na świat, chociaż nic jej nie brakowało. Zanim przejdę do siebie, jeszcze słówko o Gretchen Scheffler, przyjaciółce mamy, i jej piekarzu, a zarazem mężu, Aleksandrze Schefflerze. On łysy, ona śmiejąca się końskimi zębami, z których połowa przynajmniej była złota. On krótkonogi i gdy siedział na krześle, nie dosięgający nigdy dywanu, ona w szydełkowanych sukienkach własnej roboty, które miały coraz to inne desenie. Później fotografie obojga Schefflerów na leżakach albo przy łodziach ratunkowych statku KdF1 „Wilhelm Gustloff”, a także na pokładzie spacerowym „Tannenbergu” z Żeglugi Prus Wschodnich. Co roku odbywali podróże i z Piławy, Norwegii, Wysp Azorskich, Włoch przywozili pamiątki do domu na Kuźniczkach, gdzie on wypiekał bułeczki, a ona ozdabiała poszewki szydełkowanymi ząbkami. Kiedy Aleksander Scheffler milczał, końcem języka bezustannie zwilżał górną wargę, co przyjaciel Matzeratha, mieszkający naprzeciwko handlarz warzyw Greff, brał mu za złe jako nieprzyzwoity brak kultury.
Chociaż Greff miał żonę, bardziej był przywódcą skautów niż mężem. Fotografia ukazuje barczystego, muskularnego, zdrowego mężczyznę w krótkich spodenkach, w bluzie ze sznurami drużynowego i w skautowskim kapeluszu. Obok niego w takim samym mundurze stoi jasnowłosy, trochę zbyt wielkooki, może trzynastoletni chłopak, którego Greff obejmuje lewym ramieniem i z widoczną sympatią przyciska do siebie. Chłopaka nie znałem, ale Greffa miałem później przez jego żonę Linę poznać i zrozumieć.
Błądzę wśród migawek z wycieczek KdF i świadectw delikatnej skautowskiej erotyki. Chcę szybko przerzucić kilka stron i dotrzeć do siebie i do mojej pierwszej fotograficznej podobizny.
Byłem pięknym dzieckiem. Zdjęcie zrobiono na Zielone Świątki w dziewięćset dwudziestym piątym. Miałem osiem miesięcy i byłem o dwa miesiące młodszy od Stefana Brońskiego, który na następnej stronie sfotografowany w tym samym formacie tchnie nieopisaną pospolitością. Pocztówka ma faliste, kunsztownie poszarpane brzegi, a na odwrocie linie do adresowania, prawdopodobnie została odbita w większej ilości i przeznaczona na użytek rodziny. Fotograficzny wycinek ukazuje w wydłużonym prostokącie kształt zbyt symetrycznego jajka. Symbolizując żółtko leżę goły na brzuchu na białej skórze, którą jakiś polarny niedźwiedź musiał ofiarować specjalizującemu się w dziecięcych zdjęciach wschodnioeuropejskiemu zawodowemu fotografowi. Jak dla wielu fotografii z tamtych czasów, tak i dla mojego pierwszego wizerunku wybrano ów brązowawe ciepły odcień, który chciałbym nazwać ludzkim w przeciwieństwie do nieludzko gładkiej czarno-białej fotografii naszych dni. Matowo zamglone, prawdopodobnie namalowane listowie tworzy ciemne, niewielu plamami światła złagodzone tło. Choć moje gładkie, zdrowe ciało z niezmąconym spokojem spoczywa ukosem na skórze i poddaje się działaniu polarnej ojczyzny białego niedźwiedzia, to jednak okrągłą dziecięcą głowę trzymam wysoko i na każdego, kto ogląda moją nagość, patrzę błyszczącymi oczami.
Można by rzec - zdjęcie dziecka jak tysiące innych. Proszę przyjrzeć się dłoniom: będziecie państwo musieli przyznać, że mój najwcześniejszy wizerunek uderzająco odbiega od niezliczonych, demonstrujących tę samą rozkoszną egzystencję okazów z rozmaitych albumów. Widać mnie z zaciśniętymi pięściami. Żadnych kiełbaskowatych palców, które nieświadomie, posłuszne jeszcze ciemnemu łapczywemu instynktowi, bawią się kudłami niedźwiedziej skóry. Poważnie zaciśnięte unoszą się małe piąstki po bokach głowy, zawsze gotowe opaść, podać ton. Jaki ton? Ton bębenka!
Nie ma tu jeszcze tego instrumentu, który z okazji mojego przyjścia na świat obiecano mi na trzecie urodziny; lecz dla zręcznego fotomontażysty byłoby zupełną drobnostką wstawić odpowiednią, a więc zmniejszoną kliszę dziecięcego bębenka, bez jakichkolwiek retuszów w położeniu mojego ciała. Trzeba by tylko usunąć głupie, zlekceważone przeze mnie szmaciane zwierzę. Jest to obce ciało w tej udanej poza tym kompozycji, która ma za temat ów bystry, roztropny wiek, kiedy wyrzynają się pierwsze ząbki.
Później nie kładli mnie już na niedźwiedziej skórze. Miałem chyba z półtora roku, kiedy w wózku na wysokich kołach postawili mnie pod płotem z desek, którego ostre wierzchołki i wiązania poprzeczne tak wyraźnie przebijają spod warstwy śniegu, iż narzuca mi się przypuszczenie, że zdjęcie powstało w styczniu dziewięćset dwudziestego szóstego. Toporna, zalatująca smołowanym drewnem konstrukcja płotu kojarzy mi się przy dłuższym oglądaniu z przedmieściem Strzyża Górna, którego obszerne koszary służyły dawniej za kwaterę huzarom Mackensena, a za moich czasów policji Wolnego Miasta. Ponieważ jednak nie mogę sobie przypomnieć nikogo, kto by mieszkał na przedmieściu o tej nazwie, zdjęcie zrobiono widocznie przy okazji jednorazowej wizyty rodziców u ludzi, których później nie widziało się nigdy, a jeśli już, to tylko przelotnie.
Mama i Matzerath, którzy wzięli wózek między siebie, mimo chłodnej pory roku nie włożyli zimowych płaszczy. Przeciwnie, mama ma na sobie bluzkę rosyjskiego kroju, z drugimi rękawami, której wyszywane ornamenty harmonizują z zimową scenerią budząc wrażenie: w głębi Rosji robi się zdjęcie rodziny cara, Rasputin trzyma aparat, ja jestem carewiczem, a za płotem siedzą mieńszewicy i bolszewicy, majstrując bomby postanawiają zgładzić moją samowładną rodzinę. Nienaganne, środkowoeuropejskie, jak można się przekonać, zwrócone w przyszłość drobnomieszczaństwo Matzeratha odbiera drzemiącej w fotografii krwawej scenie gwałtowną ostrość. Było się na spokojnej Strzyży Górnej, na chwilę, nie wkładając zimowych łaszczy, wyszło się z mieszkania gospodarzy, pozowało się panu domu do zdjęcia z małym Oskarem w środku, patrzącym pociesznie obiektyw, zgodnie z życzeniem fotografa, aby po chwili przy kawie z ciastem i bitą śmietaną było znów ciepło, słodko i wesoło.
Jest jeszcze z tuzin migawkowych zdjęć leżącego, siedzącego, raczkującego, biegającego, jednorocznego, dwuletniego, dwu- i pół-letniego Oskara. Zdjęcia są lepsze i gorsze, stanowią wszystkie jedynie przygotowanie do owego obejmującego całą postać portretu, jaki zrobiono mi na trzecie urodziny.
Tutaj mam już bębenek. Tutaj, nowy, w biało-czerwone ząbki, wisi mi na wysokości brzucha. Tutaj pewny siebie, z poważną, zdecydowaną miną krzyżuję drewniane pałeczki na blaszanym instrumencie. Tutaj mam sweter w paski. Tutaj jestem w błyszczących lakierkach. Tutaj włosy sterczą mi na głowie jak szczotka spragniona szorowania, tutaj w każdym z moich niebieskich oczu odbija się pragnienie władzy, która miała obyć się bez zwolenników. Tutaj udało mi się wtedy przyjąć postawę, której nie miałem powodu porzucać. Tutaj powiedziałem, tutaj zdecydowałem, tutaj postanowiłem, że w żadnym wypadku nie zostanę politykiem, a tym bardziej kupcem kolonialnym, raczej powiem „stop”, zostanę taki jaki jestem - i zostałem taki, zachowałem ten wzrost, tę posturę na wiele lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz