poniedziałek, 16 czerwca 2008

Lekka zazdrość, powiedziałem przed chwilą, nie było to nic wię­cej. Wystarczyła przecież tylko jedna przelotna zapachowa próba, żeby do końca życia mieć szkoły po dziurki w nosie. Czy wąchali­ście państwo kiedyś źle spłukane, obszarpane gąbki i szmatki do tych łupkowych tabliczek w złuszczonej żółtej oprawce, które w najtań­szej skórze szkolnych tornistrów przechowują wyziewy wszelkiej kaligrafii, woń dużej i małej tabliczki mnożenia, pot skrzypiącego, utykającego, obsuwającego się, zwilżanego śliną rysika? Co jakiś czas, gdy uczniowie wracając ze szkoły zdejmowali w pobliżu mnie tornistry, żeby zagrać w piłkę nożną albo w palanta, pochylałem się nad wysychającymi w słońcu gąbkami i wyobrażałem sobie, że dia­beł, który być może istnieje, chowa pod pachami tego rodzaju kłęby kwaśnych zapachów.

Szkoła łupkowych tabliczek nie była więc w moim guście. Oskar nie chce jednak twierdzić, że owa Gretchen Scheffler, która nieba­wem zajęła się jego edukacją, ucieleśniała odpowiadający mu gust.

Całe urządzenie piekarskiego mieszkania Schefflerów na Kuźniczkach raziło mnie. Te ozdobne serwetki, poduszki wyszywane w herby, lalki czające się w rogach kanapy, szmaciane zwierzęta, gdziekolwiek się człowiek nie ruszył, porcelana, która wołała o sło­nia, pamiątki z podróży w każdym kącie, rozpoczęte robótki szydeł­kiem, na drutach, wyszywanki, plecionki, supełki, koronki i lamówki w ząbki. Dla tego śliczniutkiego, zachwycająco przytulnego, dławiące małego, zimą przegrzanego, latem zatrutego kwiatami miesz­kania przychodzi mi do głowy tylko jedno wytłumaczenie: Gretchen Scheffler nie miała dzieci, tak bardzo by chciała mieć dzieciaczki, żeby im robić na drutach - czy to była wina Schefflera, czy jej - jakże chętnie obszywałaby dzidziusia, zasypywałaby haftami, lamówkami, krzyżykowymi całuskami.

Przyszedłem tutaj, żeby nauczyć się dużego i małego abecadła. Miałem się na baczności, żeby ani porcelana, ani pamiątki z podróży nie doznały uszczerbku. Swój głos uśmiercający szkło zostawiłem, że tak powiem, w domu, przymykałem oczy, gdy Gretchen uznawa­ła, że dość już było bębnienia, i uśmiechając się złotymi i końskimi zębami zabierała mi bębenek z kolan i kładła między misie.

Brak komentarzy: