czwartek, 12 czerwca 2008

Pierwszy uwieńczony sukcesem występ tego rodzaju dałem wkrót­ce po moich trzecich urodzinach. Miałem wtedy bębenek chyba do­bre cztery tygodnie i przez ten czas, przy swojej pilności, rozbiłem go doszczętnie. Wprawdzie oprawa w biało-czerwone płomyki trzy­mała jeszcze wierzch i dno bębenka, ale nie można już było nie dostrzec dziury pośrodku nadającej ton strony; ponieważ dnem gardziłem, dziura stale się powiększała, postrzępiła się, miała ząbkowane, ostre brzegi, odpryski zbębnionej do cienka blachy wpadły do wnę­trza bębenka, grzechotały z niezadowoleniem przy każdym uderze­niu a wszędzie na dywanie w bawialni i na czerwonobrązowych de­skach podłogi w sypialni połyskiwały białe drobinki lakieru, które nie mogły już wytrzymać na zmaltretowanej blasze bębenka.

Obawiano się, że pokaleczę się o niebezpiecznie ostre brzegi. Zwłaszcza Matzerath, który po moim upadku ze schodów piwnicz­nych przesadzał w ostrożności, przestrzegał mnie, żebym uważał przy bębnieniu. Ponieważ moje tętnice zawsze, i to w gwałtownym ruchu, znajdowały się blisko poszarpanych brzegów krateru, muszę przy­znać, że obawy Matzeratha, choć przesadzone, nie były całkiem bez­podstawne. Można było uwolnić mnie od wszystkich niebezpie­czeństw dając mi nowy bębenek; oni jednak wcale nie myśleli o nowym bębenku, chcieli mi odebrać starą, poczciwą blachę, która ze mną spadła ze schodów, poszła do szpitala i równocześnie ze mną została wypisana, która pędziła ze mną po schodach w górę i w dół, która chodziła ze mną po bruku i po chodnikach, przedzierała się przez „Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy”, „Czarną Kucharkę” i „Sta­rego niedźwiedzia” - tę blachę chcieli mi zabrać nic w zamian nie dając, chcieli mnie wziąć na lep głupią czekoladą. Mama trzymała ją składając usta w ciup. Matzerath z udawaną surowością chwycił mój kaleki bębenek. Ja uczepiłem się wraku. On ciągnął. Opuszczały mnie już siły obliczone w sam raz na bębnienie. Powoli wyślizgiwał mi się jeden czerwony płomyk po drugim, już miał mi się wymknąć krąg oprawy, gdy Oskarowi, który do tego dnia uchodził za spokojne, nie­mal zbyt grzeczne dziecko, udał się ów pierwszy niszczycielski i sku­teczny krzyk: okrągła szlifowana szyba, która chroniła miodowożółtą tarczę naszego stojącego zegara od kurzu i zdychających much, pękła, runęła, częściowo jeszcze raz się rozbijając, na brązowo-czerwone deski - bo dywan nie dochodził do podstawy zegara. Wnętrze cennego mechanizmu nie doznało jednak uszkodzeń: wahadło kon­tynuowało - jeśli można tak powiedzieć o wahadle - swoją drogę, podobnie wskazówki. Nawet urządzenie do wydzwaniania godzin, które zwykle tak czule, niemal histerycznie reagowało na najlżejszy wstrząs, na przejeżdżające ulicą wozy z piwem, ani drgnęło na mój krzyk; tylko szyba pękła, ale za to w drobny mak.

- Już po zegarze! - krzyknął Matzerath i wypuścił bębenek. Je­den rzut oka przekonał mnie, że właściwemu zegarowi mój krzyk nie wyrządził żadnej krzywdy, tylko szkło poszło w diabły. Matzerathowi jednak, także mamie i wujowi Janowi, który w tamto niedzielne popołudnie przyszedł z wizytą, zdawało się, że zniszczeniu uległo coś więcej niż szkło osłaniające tarczę. Pobledli, bezradnie wytrzesz­czając oczy patrzyli na siebie, szukali po omacku kaflowego pieca, opierali się o fortepian i kredens, nie śmieli ruszyć się z miejsca, a Jan Broński, wznosząc błagalnie wzrok ku górze, poruszał suchy­mi wargami i dziś jeszcze myślę, że wysiłki wuja odnosiły się do tekstu jakiejś modlitwy wołającej o pomoc i zmiłowanie: „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami”, i te słowa powtórzone trzy razy, a potem jeszcze: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale rzeknij tylko słowo...”

Oczywiście Pan nie rzekł ani słowa. Przecież to nie zegar uległ zniszczeniu, tylko szkło. Jednakże dorośli mają do swoich zegarów stosunek nader osobliwy i dziecinny w tym znaczeniu, w jakim ja nigdy nie byłem dzieckiem. A przy tym zegar jest może najwspanial­szym osiągnięciem dorosłych. Ale tak to już jest: o ile dorośli mogą być i - dzięki pracowitości, ambicji i pewnej dozie szczęścia - rze­czywiście są twórcami, o tyle zaraz po stworzeniu stają się tworami swoich własnych epokowych wynalazków.

Brak komentarzy: