Ledwie uspokoiły się spódnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej, który po gwałtownym rzuceniu się na kolana tego niedużego, lecz krępego, po zmianie miejsca i po przegarnięciu ognia zagubił kierunek, znów pełzając żółto po polach zwrócił się z wiatrem na południowy zachód, a już z wąwozu wypadli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za niedużym, lecz krępym, przebywającym teraz pod spódnicami mężczyzną, i okazało się, że obaj ubrani byli z racji służby w mundury polowej żandarmerii.
Przemknęli obok babki, nieomal jej nie spostrzegając. Czyż jeden nawet nie przeskoczył ogniska? Naraz jednak coś ich tknęło, zatrzymali się, zawrócili, pomaszerowali, stanęli w mundurach i wojskowych butach w gęstym dymie, pokasłując i pociągając dym za sobą otrząsali mundury z dymu, wciąż jeszcze pokasłując zagadnęli moją babkę, spytali, czy nie widziała Koljaiczka, bo musiała go widzieć, skoro siedzi tu przy wąwozie, a on, Koljaiczek, właśnie wąwozem uciekał.
Babka nie widziała żadnego Koljaiczka, bo żadnego Koljaiczka nie znała. Czy to ktoś z cegielni, zapytała, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogoś, kto z cegielnią nie manie wspólnego, kto jest raczej nieduży, krępy. Babka przypomniała sobie, że widziała, jak ktoś taki biegł, parującym ziemniakiem na czubku ostro zakończonej gałęzi wskazała, oznaczając cel, w stronę Bysewa, które podług ziemniaka musiało leżeć między szóstym a siódmym słupem telegraficznym, licząc w prawo od komina cegielni. Czy jednak ów biegacz to był Koljaiczek, tego babka nie wiedziała, a swoją niewiedzę usprawiedliwiała ogniskiem, które tliło się przed podeszwami jej trzewików; ma z nim masę kramu, ogień nie chce się palić, więc ona nie może zajmować się innymi ludźmi, którzy przebiegają tędy albo stoją w dymie, w ogóle nic ją nie obchodzą ludzie, których nie zna, wie tylko, jacy są w Bysewie, Rębiechowie, Firodze i w cegielni - ci jej w zupełności wystarczą.
Powiedziawszy to babka westchnęła lekko, ale wystarczająco wyraźnie, by mundurowi zainteresowali się, czemu wzdycha. Kiwnęła głową w stronę ogniska, co miało oznaczać, że westchnęła z powodu kiepskiego ognia, a trochę i z powodu różnych ludzi, co kręcą się w dymie, potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryzła pół ziemniaka, zajęła się wyłącznie przeżuwaniem i zwróciła oczy w lewo, ku górze.
Ci w żandarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrzenia mojej babki zaczerpnąć otuchy, nie wiedzieli, czy mają za słupami telegraficznymi szukać Bysewa, i dlatego na razie kłuli bagnetami pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegając nagłemu podszeptowi wywrócili jednocześnie obydwa prawie pełne kosze, które babka miała koło siebie, i długo nie mogli zrozumieć, czemu z plecionki potoczyły się im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Koljaiczek. Nieufnie okrążali kopiec ziemniaków, jakby Koljaiczek w tak krótkim czasie zdążył się zakopcować, kłuli też miarowo i czekali daremnie na krzyk ukłutego. Ich podejrzenie zwracało się ku każdej zmarniałej kępie zarośli, każdej mysiej dziurze, każdemu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, która siedziała jak wrośnięta, wydawała westchnienia, kryła źrenice pod powiekami, ukazując jednak białka, wymieniała kaszubskie imiona wszystkich świętych - co wobec marnie płonącego ogieńka i dwóch wywróconych koszy z ziemniakami brzmiało przesadnie smutno i głośno.
Mundurowi pozostali dobre pół godziny. Czasem odchodzili daleko, to znów stawali przy ognisku, przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli też zająć Bysewo, odkładali natarcie i trzymali nad ogniem sinoczerwone dłonie, aż babka nie przerywając westchnień podsunęła każdemu z nich popękanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, przeżuwając w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odległość rzutu kamieniem, pobiegli wzdłuż janowca nad wąwozem i wypłoszyli zająca, który jednak nie nazywał się Koljaiczek. Przy ogniu znowu znaleźli mączaste, pachnące gorącem bulwy i postanowili ugodowo, a i trochę znużeni, pozbierać surowe ziemniaki do owych koszy, które przedtem obowiązek kazał im wywrócić. Dopiero gdy wieczór wycisnął z październikowego nieba drobny, ukośny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali jeszcze pospiesznie i niechętnie daleki ciemniejący kamień polny, a potem, kiedy się już z nim załatwili, dali wreszcie za wygraną. Jeszcze chwila na rozprostowanie nóg i trzymanie dłoni, jak w błogosławiącym geście, nad zamokłym, smużącym się szeroką i długą wstęgą ogniskiem, jeszcze raz kaszel w zielonym dymie, załzawione oczy w żółtym dymie, potem pokasłujący, załzawiony marsz na Bysewo. Jeśli Koljaiczka nie ma tutaj, musi być w Bysewie. Żandarmi polowi znają zawsze tylko dwie możliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz