sobota, 7 czerwca 2008

z cierpką przyjaźnią, uśmiechając się z zakłopotaniem i niemal przez łzy popatrzyliby sobie po męsku w oczy, wymieniliby nieśmia­ły, lecz twardy uścisk dłoni.

Znamy tę scenę z urzekająco dobrze kręconych filmów, kiedy reżyserom wpadnie na myśl, żeby z dwójki wspaniale grających powaśnionych braci zrobić parę kamratów, co odtąd pójdą razem w ogień i wodę, wyjdą zwycięsko jeszcze z tysiąca przygód.

Koljaiczek nie znalazł jednak sposobności ani utopienia Ducker­hoffa, ani wyrwania go ze szponów toczącej się dłużycowej śmierci. Uważny i dbały o dobro firmy, Dückerhoff zakupił w Kijowie drze­wo, dopilnował jeszcze sformowania dziewięciu tratw, wypłacił flisakom w rosyjskiej walucie, jak zwykle, spory zadatek na spływ, po czym wsiadł w pociąg i przez Warszawę, Modlin, Iławę, Malbork i Tczew dojechał do swojej firmy, której tartak znajdował się w por­cie drzewnym między stoczniami Klawittera i Schichaua.

Zanim pozwolę flisakom po tygodniach najcięższej pracy dopły­nąć z Kijowa rzekami i Kanałem do Wisły, zastanawiam się, czy Dückerhoff był pewien, że rozpoznał we Wrance podpalacza Koljaiczka. Sądzę raczej, że póki majster płynął jednym i tym samym stat­kiem z nieszkodliwym, dobrodusznym, mimo ograniczoności ogól­nie lubianym Wranka, miał nadzieję, że jego towarzysz podróży nie jest gotowym do każdej zbrodni Koljaiczkiem. Porzucił tę nadzieję dopiero na miękkim siedzeniu przedziału kolejowego. A gdy pociąg osiągnął cel, wtoczył się - teraz to wyjawię - na Dworzec Główny w Gdańsku, Dückerhoff powziął Dückerhoffową decyzję, kazał umie­ścić walizkę w dorożce i odwieźć do domu, a sam poszedł dziarsko, bo bez bagażu, do pobliskiego prezydium policji przy Okopowej, wbiegł po schodach przed głównym wejściem, po krótkim, bystrym poszukiwaniu odnalazł ów pokój, który był urządzony wystarczająco rzeczowo, aby wydobyć z Dückerhoffa zwięzłą, obejmującą tylko fak­ty relację. Nie znaczy to, że majster złożył doniesienie. Prosił jedynie, żeby zbadać sprawę Koljaiczka-Wranki, co mu w policji obiecano.

W ciągu następnych tygodni, gdy drzewo unosząc trzcinowe sza­łasy i flisaków spływało wolno w dół rzeki, w licznych urzędach zapisano mnóstwo papieru. Były tam akta wojskowe Józefa Koljaiczka, prostego kanoniera z takiego a takiego zachodniopruskiego pułku artylerii polowej. Dwa razy po trzy dni ścisłego aresztu musiał odsiedzieć niesforny kanonier za wykrzykiwanie po pijanemu na całe gardło, po polsku i po niemiecku, anarchistycznych haseł. Były to plamy na honorze, których w papierach starszego huzara Wranki, służącego w drugim pułku huzarów we Wrzeszczu, niepodobna było znaleźć. Chlubnie odznaczył się ów Wranka, na manewrach jako łącz­nik batalionu wpadł w oko następcy tronu, od niego, co zawsze nosił talary w kieszeni, dostał w prezencie książęcego talara. O tym talarze milczały jednak akta starszego huzara Wranki, to raczej moja babka Anna opowiedziała o nim lamentując głośno, gdy przesłuchiwano ją razem z bratem, Wincentym.

Nie tylko przy pomocy owego talara zwalczała słówko „podpa­lacz”. Mogła przedstawić dokumenty, które kilkakrotnie stwierdza­ły, że Józef Wranka już w dziewięćset czwartym wstąpił do ochotni­czej straży pożarnej na Dolnym Mieście w Gdańsku i podczas zimowych miesięcy, kiedy wszyscy flisacy odpoczywali, zmierzył

się jako strażak z niejednym dużym i małym pożarem. Istniał rów­nież dokument, który głosił, że w czasie wielkiego pożaru w zakła­dach kolejowych na Przeróbce, w dziewięćset dziewiątym, strażak Wranka nie tylko gasił ogień, lecz ponadto uratował życie dwóm uczniom ślusarskim. Podobnie wypowiedział się wezwany na świadka kapitan straży pożarnej Hecht. Zeznał on do protokołu: „Jakże ma być podpalaczem ten, który gasi! Czy nie mam go jeszcze przed oczy­ma, jak uwija się na drabinie, gdy płonął kościół w Stogach? Feniks, co wynurza się z popiołów i płomieni, co gasi nie tylko ogień, lecz pożar tego świata i pragnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa! Za­prawdę powiadam wam: Kto owego człowieka w strażackim hełmie, który ma pierwszeństwo przejazdu, którego miłują ubezpieczenia, który zawsze, czy to jako symbol, czy to z racji zawodu, nosi w kie­szeni szczyptę popiołu, kto chce tego wspaniałego Feniksa nazwać czerwonym kurem, ten zasługuje, aby mu kamień młyński uwiązać u szyi...” Chyba już państwo zauważyli, że kapitan Hecht z ochotni­czej straży pożarnej był złotoustym proboszczem, który co niedziela wychodził na ambonę w kościele Św. Barbary na Długich Ogrodach i póki trwały dochodzenia przeciwko Koljaiczkowi-Wrance, nie omieszkał w podobnych słowach wbijać swoim wiernym do głowy przypowieści o niebieskim strażaku i piekielnym podpalaczu.

Ponieważ jednak funkcjonariusze policji kryminalnej nie chodzi­li do Św. Barbary, a i w słówku „Feniks” prędzej doszukaliby się obrazy majestatu niż usprawiedliwienia Wranki, działalność Wranki w ochotniczej straży pożarnej stała się okolicznością obciążającą.

Zebrano świadectwa różnych tartaków, zasięgnięto opinii w ro­dzinnych gminach: Wranka przyszedł na świat w Tucholi: Koljaiczek był z urodzenia toruńczykiem. Drobne nieścisłości w zeznaniach star­szych flisaków i dalekich krewnych. Długo dzban nosił wodę, cóż więc dziwnego, że ucho się urwało? Gdy przesłuchania doszły do tego momentu, wielka tratwa wpłynęła właśnie na terytorium Rzeszy i poczynając od Torunia poddana była niepostrzeżonej kontroli i ob­serwacji na postojach.

Mój dziadek dopiero za Tczewem spostrzegł swoich aniołów stró­żów. Spodziewał się ich. Przejściowa bierność, granicząca z melan­cholią, przeszkodziła mu widać w tym, by pod wsią Leszkowy albo koło Kieżmarku spróbować ucieczki, co w tak dobrze znanej okolicy i z pomocą paru życzliwych mu flisaków byłoby jeszcze możliwe. Od Przegaliny, gdy tratwy pomału, wpadając jedna na drugą, wpły­nęły w Martwą Wisłę, towarzyszył im niby to niepostrzeżenie kuter rybacki, który miał na pokładzie o wiele za liczną załogę. Tuż za

Płonią z nadbrzeżnych trzcin wyprysnęły dwie motorówki policji portowej i pędząc nieustannie to wzdłuż, to wszerz rzeki przecinały coraz bardziej słone, zwiastujące port wody Martwej Wisły. Za mo­stem na Stogi zaczął się kordon „niebieskich”. Składy drzewa na­przeciw stoczni Klawittera, drobniejsze warsztaty szkutnicze, coraz szerszy, wdzierający się w Motławę port drzewny, przystanie róż­nych tartaków, przystań własnej firmy z oczekującymi flisaków ro­dzinami i wszędzie „niebiescy”, nie było ich tylko po tamtej stronie u Schichaua, tam wszystko przystrojone flagami, tam działo się coś innego, tam chyba jakiś statek miał spłynąć na wodę, tam zebrał się wielki tłum, który denerwował mewy, tam odbywała się uroczystość - uroczystość na cześć mojego dziadka?

Dopiero gdy dziadek zobaczył port drzewny pełen niebieskich mundurów, gdy motorówki krążyły coraz bardziej złowieszczo i za­lewały tratwy falami, gdy zrozumiał cały ten kosztowny wysiłek, któ­rego on był przyczyną, dopiero wtedy zbudziło się w nim stare Koljaiczkowe serce podpalacza i wypluł Wrankę, wymknął się członkowi ochotniczej straży pożarnej Wrance, na cały głos i bez zająknięcia wyrzekł się jąkały Wranki i rzucił się do ucieczki, uciekał po tra­twach, po rozległych chybotliwych płaszczyznach, uciekał boso po nie heblowanym parkiecie, z dłużycy na dłużycę, ku stoczni Schi­chaua, gdzie flagi łopotały wesoło na wietrze, biegł naprzód po drew­nianych balach, gdzie spoczywało coś na pochylni - w wodzie są jednak belki - gdzie wygłaszali piękne przemówienia, gdzie nikt nie krzyczał „Wranka” czy zgoła „Koljaiczek”, gdzie mówiono: „Chrzczę cię imieniem SMS «Columbus»”, Ameryka, przeszło czterdzieści tysięcy ton wyporności, trzydzieści tysięcy koni mechanicznych, sta­tek jego cesarskiej mości, palarnia pierwszej klasy, na bakburcie kuch­nia drugiej klasy, sala gimnastyczna z marmuru, biblioteka, Amery­ka, statek jego cesarskiej mości, tunel wału napędowego, pokład spacerowy, Chwała ci w wieńcu zwycięzcy, proporzec portu macie­rzystego, książę Heinrich stoi przy kole sterowym, a mój dziadek Koljaiczek boso, ledwie dotykając krągłych bali, pędzi ku dętej or­kiestrze, naród, który ma takich książąt, z tratwy na tratwę, tłum mu wiwatuje, Chwała ci w wieńcu zwycięzcy, wszystkie syreny stoczni, syreny statków stojących w porcie, holowników i parowców wyciecz­kowych, „Columbus”, Ameryka, wolność i obok dwie motorówki oszalałe z radości, z tratwy na tratwę, po tratwach jego cesarskiej mości, i przecinają mu drogę, psują zabawę, więc musi się zatrzy­mać, a już tak pięknie pędził, i stoi samotnie na tratwie, i widzi już Amerykę, motorówki zbliżają się z boku, więc musi skoczyć - i widziano, jak mój dziadek płynął, jak podpłynął do tratwy, która ześli­znęła się na Motławę. I musiał nurkować z powodu motorówek, i zostać pod wodą, a tratwa przesuwała się nad nim i nie miała końca, rodziła wciąż nową tratwę: tratwa z tratwy twojej, na wieki wieków: tratwa.

Zamilkły silniki motorówek. Nieubłagane pary oczu przeszuki­wały powierzchnię wody. Ale Koljaiczek pożegnał się na zawsze, pod nie kończącym się drzewem umknął przed dętą orkiestrą, syre­nami, dzwonami okrętowymi i statkiem jego cesarskiej mości, przed mową księcia Heinricha i oszalałymi mewami jego cesarskiej mości, przed Chwała ci w wieńcu zwycięzcy i szarym mydłem jego cesar­skiej mości, przed Ameryką i „Columbusem”, przed wszystkimi do­chodzeniami policji.

Ciała mojego dziadka nie znaleziono. Ja, który wierzę mocno, że znalazł śmierć pod tratwą, muszę tu jednak gwoli prawdzie zdecydo­wać się na przytoczenie wszystkich wersji cudownego ocalenia.

Opowiadano, że pod tratwą znalazł jakąś szparę między balami od spodu dostatecznie szeroką, by utrzymać nad wodą usta i nos. U góry szpara podobno tak się zwężała, że nie spostrzegli jej poli­cjanci, którzy aż do nocy przeszukiwali tratwy, a nawet trzcinowe szałasy. Potem, pod osłoną ciemności - tak opowiadano dalej - dzia­dek puścił się z prądem, zmęczony co prawda, ale z niejakim szczę­ściem dotarł na drugi brzeg Motławy i na teren stoczni Schichaua, ukrył się tam w składzie złomu, a później, prawdopodobnie z pomo­cą greckich marynarzy, dostał się na jeden z tych brudnych tankow­ców, które podobno przyjęły już niejednego zbiega.

Inni twierdzili, że Koljaiczek, który był dobrym pływakiem i miał jeszcze lepsze płuca, przepłynął nie tylko pod tratwą, również i znacz­ną część pozostałej szerokości Motławy pokonał pod wodą, wydo­stał się na brzeg na terenie stoczni Schichaua, wmieszał się, nie ścią­gaj ąc niczyjej uwagi, między robotników stoczni, a wreszcie w rozentuzjazmowany tłum, śpiewał z tłumem Chwała ci w wieńcu zwycięzcy, wysłuchał jeszcze, nie szczędząc oklasków, przemówie­nia księcia Heinricha na cześć statku jego cesarskiej mości „Columbus”, po pomyślnym wodowaniu, w na pół wyschniętej odzieży znikł w tłumie i nazajutrz - w tym miejscu pierwsza wersja ocalenia po­krywa się z drugą - podróżował już na gapę jednym z osławionych greckich tankowców.

Dla całości obrazu należy tu jeszcze wspomnieć trzecią niedo­rzeczną bajkę, wedle której dziadek, niczym dryfujące drzewo, wypłynął na pełne morze, gdzie natychmiast wyłowili go rybacy z Sobieszewa i poza strefą trzech mil przesadzili na szwedzki kuter peł­nomorski. Tam, u Szwedów, jak chce bajeczka, pomału i cudownie odzyskał siły, dotarł do Malmö - i tak dalej, i tak dalej.

Wszystko to bujda i rybackie gadanie. Nie dałbym też złamanego szeląga za to, co opowiadają owi we wszystkich miastach portowych jednakowo niewiarygodni naoczni świadkowie, którzy zaraz po pierw­szej wojnie światowej rzekomo widzieli dziadka w Buffalo, USA. Miał się nazywać Joe Colchic i prowadził handel drzewem z Kana­dą. Akcjonariusz firm zapałczanych. Założyciel ubezpieczeń od ognia. Opisywano mojego dziadka jako człowieka niezwykle bogatego i samotnego: siedział za olbrzymim biurkiem w drapaczu chmur, na każdym palcu miał pierścień z płonącym kamieniem i przeprowa­dzał ćwiczenia ze swoją gwardią przyboczną, która nosiła strażackie mundury, znała polskie piosenki i nazywała się gwardią Feniksa.

Brak komentarzy: