poniedziałek, 2 czerwca 2008

Obsuwający się margiel, piasek, świecące bagno, zarośla karłowatej sosny, uciekające grupy drzew, stawy, granaty ręczne, karasie, chmury ponad brzozami, partyzanci w janowcu, jałowce, jałowce, stary, poczciwy Lóns - pochodził z tych stron - i kino w Tucholi - wszystko to pozostało za mną zabrałem ze sobą tylko swoją walizkę z imitacji skóry i bukiecik zeschłego wrzosu. Ale już podczas podróży, kiedy za Kartuzami wyrzuciłem wrzos pomiędzy tory, na wszystkich podmiejskich dworcach, potem na głównym dworcu, przed okienkami, w tłumie urlopowanych, przy wyjściu i w tramwaju do Langfuhr zacząłem bez sensu, ale uparcie poszukiwać Joachima Mahlkego. Wydawałem się sobie śmieszny i obnażony w zbyt ciasnym ubraniu cywilnym, mundurku szkol­nym - nie pojechałem do domu, co mnie tam mogło oczekiwać? - i wysiadłem w pobliżu naszego gimnazjum, na przystanku koło hali sportowej.

Oddałem walizkę u pedela, nie pytałem go jednak o nic, wiedziałem przecież, gdzie i co, i popędziłem na górę szerokimi granitowymi schodami, przeskakując po trzy stopnie na raz. Nie dlatego, żebym oczekiwał, że złapię go w auli - drzwi były otwarte, ale tylko sprzątaczki ustawiały ławki do góry nogami i szorowały podłogę chyba na specjalną okazję. Skręciłem w lewo: przysadziste kolumny granitowe, ochłoda dla gorących czół. Marmurowa tablica pamiątkowa z nazwiskami poległych w obu wojnach, jeszcze sporo pustego miejsca. Lessing w niszy: Wszędzie od­bywała się nauka, bo w korytarzach wzdłuż drzwi do klas nie było nikogo. Raz tylko mignął chłopaczek z kwarty na cienkich nóż­kach, niosący zwiniętą mapę przez zaduch, który wypełniał wszystkie kąty. 3-a, 3-b, sala rysunkowa, 5-a, oszklona gablotka na wypchane ssaki, co w niej teraz było? Oczywiście kot. A gdzie gorączkowała się mysz? Minąłem salę konferencyjną. Tam gdzie korytarz mówił amen, pomiędzy sekretariatem a gabinetem dyrektora, na tle jasnego frontowego okna, stał Wielki Mahlke bez myszy: bo miał na szyi ów szczególny wisiorek, to coś, magnes, przeciwieństwo cebuli, galwanizowany czterolistek, produkt stare­go, poczciwego Schinkla, ten przedmiot, lizak, tę rzecz, rzecz, rzecz-której-nie-nazwę.

A mysz? Spała, spała zimowym snem w czerwcu. Drzemała pod grubą pokrywą, bo Mahlke utył. Nie znaczy to, że ktoś, los albo autor, ją wytępił czy wymazał, tak jak Racine skreślił ze swego herbu szczura i pozostawił tylko łabędzia. Myszka była wciąż jeszcze zwierzęciem herbowym i poruszała się nawet przez sen, kiedy Mahlke przełykał; bo od czasu do czasu, mimo wysokiego odznaczenia, Wielki Mahlke musiał jednak przełykać ślinę.

Jak wyglądał? Mówiłem już, że utyłeś w czasie działań wojen­nych, tylko odrobinę, o grubość dwóch bibuł. Stałeś na wpół oparty o parapet okna, na wpół siedziałeś na biało lakierowanej desce. Jak wszyscy, którzy służyli w oddziałach pancernych, miałeś na sobie fantazyjny mundur, po rozbójnicku upstrzony czarnymi i szarozielonymi plamami, wyrzucone nogawki spodni przykrywały cholewy na wysoki połysk wyglansowanych butów. Czarna, szyko­wna kurtka czołgisty, trochę za ciasna i marszcząca się pod pachami - bo twoje ręce odstawały jak ucha dzbana - nadawała, pomimo paru przybranych funtów, szczupłość twojej sylwetce. Na kurtce nie było orderu. A miałeś przecież oba krzyże i jeszcze coś tam, z wyjątkiem odznaczenia za rany: dzięki pomocy Marii Panny kule się ciebie nie imały. Właściwie to zrozumiałe, że na piersi nie było nic, co by mogło odciągać wzrok do tego nowego nabytku. Popękany, niedbale wyczyszczony pas opinał tylko wąski skrawek materiału: tak krótkie były kurtki czołgistów, zwane też małpimi kurteczkami. Podczas gdy pas z pistoletem, wiszącym daleko w tyle, prawie na siedzeniu, nadawał twojej sztywnej, wymuszonej postawie odrobinę niedbałej zawadiackości, szara czapka polowa tkwiła na twojej głowie bardzo prosto, bez ulubionego, zarówno wówczas, jak i dzisiaj, przekrzywienia w prawo, i przypominała swoją podłużną fałdą twoje upodobanie do symetrii, twój prze­działek na środku głowy z lat nauki szkolnej i nurkowania, kiedy twierdziłeś, że chcesz zostać klownem. Przy tym, zanim kawałkiem metalu wyleczono twoje chroniczne dolegliwości szyi, a także potem, nie nosiłeś już włosów ä la Zbawiciel. Ową szczotkę długości zapałki, która wówczas zdobiła głowy rekrutów, dziś natomiast nadaje palącym fajki intelektualistom wyraz nowoczes­nej ascezy, przycięto ci, albo ty sam ją sobie przyciąłeś. Pomimo to mina Zbawiciela: orzeł na czapce, siedzącej na głowie jak przylutowana, rozpinał skrzydła nad twoim czołem niby Duch Święty w postaci gołębicy. I ta twoja cienka, wrażliwa na słońce skóra. Wągry na mięsistym nosie. Górne powieki, przetkane czerwona­wymi żyłkami, miałeś lekko opuszczone. A kiedy stanąłem przed tobą zdyszany, mając za plecami wypchanego kota w szklanej gablotce, twoje spojrzenie nie wyraziło zdziwienia. Pierwsza próba zażartowania:

- Dzień dobry, podoficerze Mahlke! - Próba nie udała się.

- Czekam tu na Klohsego. Ma gdzieś matematykę.

- No, to się ucieszy!

- Chcę z nim pomówić na temat prelekcji.

- Byłeś już w auli?

- Mam już prelekcję przygotowaną słowo po słowie.

- A widziałeś sprzątaczki? Szorują już ławki.

- Zajrzę tam potem z Klohsem i omówię sposób ustawienia krzeseł na podium.

- Ale się ucieszy!

- Zażądam, żeby prelekcja odbyła się tylko dla uczniów od niższej tercji wzwyż.

- Czy Klohse wie, że czekasz tutaj na niego?

- Panna Hersching z sekretariatu zameldowała mu o tym.

- No, ale się ucieszy!

- Wygłoszę prelekcję bardzo krótką, ale treściwą.

- No, chłopie, opowiedzże, jakeś to zrobił, i to w tak krótkim czasie?

- Mój drogi Pilenz, trochę cierpliwości: w mojej prelekcji zostaną poruszone i omówione niemal wszystkie problemy związane z tym odznaczeniem.

- No, ale się Klohse ucieszy!

- Poproszę, żeby mnie nie wprowadzał, ani nie przedstawiał.

- To może Mallenbrandt, co?

- Nie, po prostu pedel zapowie prelekcję i basta.

- No, ale się...

Głos dzwonka skakał z piętra na piętro i zakończył lekcje we wszystkich klasach gimnazjum. Dopiero teraz Mahlke zupełnie otworzył oczy obramowane krótkimi, rzadkimi rzęsami. Jego postawa miała się wydawać niedbała - ale stał gotowy do skoku. Jakby zagrożony od tyłu, na wpół odwróciłem się od szklanej gablotki: to już nie był szary kot, lecz raczej czarny, który skradał się w naszym kierunku na białych łapkach i pokazywał swój biały śliniaczek. Wypchane koty umieją czaić się prawdziwiej niż żywe. Na umieszczonej w gablotce tekturowej karteczce widniał pięknie wykaligrafowany napis: kot domowy. Ponieważ po dzwonku zrobiło się za cicho, ponieważ mysz się obudziła, a kot nabierał coraz większego znaczenia, powiedziałem w kierunku okna coś żartobliwego i jeszcze coś, coś o jego matce i ciotce, mówiłem, żeby mu dodać sił, o jego ojcu, o parowozie ojca, o śmierci ojca koło Tczewa i przyznanym mu pośmiertnie odznaczeniu za odwagę:

- No, twój ojciec, gdyby jeszcze żył, ucieszyłby się na pewno.

Zanim jednak zdołałem przywołać zaklęciem ojca i wyper­swadować myszy kota, pomiędzy nami stanął dyrektor Waldemar Klohse i odezwał się wysokim, czystym głosem. Klohse nie gratulo­wał, nie mówił „panie kapralu, odznaczony tak i tak”, ani nawet „panie Mahlke, ogromnie się cieszę”, tylko podkreśliwszy swoje żywe zainteresowanie dla mojej służby w Arbeitsdienst i dla piękna krajobrazu Borów Tucholskich - Lóns tam się wychował - wypo­wiedział jakby mimochodem kilka starannie uporządkowanych słów ponad czapkę Mahlkego:

- Widzi pan, Mahlke, jednak pan swego dokonał. Był pan już w gimnazjum Horsta Wessela? Mój szanowny kolega, dyrektor doktor Wendt, ucieszy się. Na pewno nie omieszka pan wygłosić małej prelekcji dla swoich dawnych kolegów, która umocni w nich wiarę w nasz oręż. Czy mogę prosić pana na minutę do mego gabinetu?

Wielki Mahlke, z rękami wygiętymi jak ucha dzbana, poszedł za dyrektorem Klohsem do jego gabinetu i w drzwiach zmiótł polową czapkę z krótko ostrzyżonej głowy: jego guzowata potylica! Oto umundurowany gimnazjalista w drodze na poważną rozmówkę; nie czekałem na jej wynik, mimo że byłem ciekaw, co też zupełnie już rozbudzona i bardzo przedsiębiorcza mysz powie po tej rozmowie do kota, który był wprawdzie wypchany, ale wciąż czaił się do skoku.

Drobny, złośliwy triumf: znowu ja byłem górą. No, poczekaj! Ale on nie będzie mógł ustąpić, nie będzie mógł chcieć ustąpić.

Pomogę mu. Muszę porozmawiać z Klohsem. Poszukam słów, które trafiają do serca. Szkoda, że wywieźli papę Bruniesa do Stutthofu. Ten byłby go chwycił pod ramię, ze starym, poczciwym Eichendorffem w kieszeni.

Ale Mahlkemu nikt nie mógł pomóc. Może, gdybym był porozmawiał z Klohsem... Ale ja z nim przecież rozmawiałem, przez pół godziny dmuchał mi w twarz zaprawione miętą słowa, na które odpowiadałem pokornie i chytrze:

- Według zwykłej ludzkiej miary ma pan zapewne rację, panie dyrektorze. Ale czy nie można by, biorąc pod uwagę, mam na myśli, w tym szczególnym wypadku. Z jednej strony doskonale pana rozumiem. Zasady, na których opiera się zakład, to rzecz nienaruszalna. To, co było, nie może stać się niebyłym, ależ drugiej strony i ponieważ tak wcześnie stracił ojca...

Rozmawiałem też z księdzem Guzewskim i z Tullą Pokriefke, żeby ona z kolei porozmawiała ze Störtebekerem i jego kompanią. Poszedłem do mego dawnego jungbannführera. Miał drewnianą nogę, pamiątkę z Krety, siedział za biurkiem w kierownictwie okręgu na Winterplatz, był zachwycony moim projektem i wymyślał na belfrów.

- Jasne, oczywiście, zrobi się. Niech tu przyjdzie ten Mahlke. Przypominam go sobie mgliście. Czy nie było z nim jakiejś historii? Mniejsza z tym. Strąbię, kogo się da. Nawet Bund Deutscher Mädel i organizację kobiet. Zdobędę salę naprzeciwko, w głównej dyrek­cji poczty, trzysta pięćdziesiąt miejsc...

A ksiądz Guzewski podjął się zgromadzić w zakrystii swoje starsze panie i kilkunastu katolickich robotników, ponieważ nie rozporządzał salą parafialną.

- Może pański przyjaciel mógłby na początku powiedzieć coś o świętym Jerzym, a przy końcu wskazać na znaczenie i moc modlitwy w wielkiej potrzebie i w niebezpieczeństwie, żeby nadać wykładowi ramy odpowiednie dla kościoła - zaproponował ksiądz Guzewski i obiecywał sobie wiele po prelekcji.

Na marginesie wspomnę jeszcze o owej piwnicy, którą wyrostki spod znaku Störtebekera i Tulli Pokriefke chciały mu oddać do dyspozycji. Niejaki Rennwand, którego znałem z widzenia - był ministrantem w kościele Serca Jezusowego - a teraz został mi przedstawiony przez Tullę, napomknął coś tajemniczo o liście żelaznym dla Mahlkego, tyle tylko, że będzie musiał oddać pistolet.

- Oczywiście zawiążemy mu oczy, kiedy będzie szedł do nas. Musi także podpisać krótkie oświadczenie w miejsce przysięgi, że będzie milczał i tak dalej, czysta formalność. Ma się rozumieć, że zapłacimy mu przyzwoicie. Albo w gotówce, albo zegarkami. My także nic nie robimy za darmo.

Ale Mahlke nie chciał ani tego, ani tamtego, ani też honorarium. Szturchnąłem go:

- Czego ty właściwie chcesz? Nic a nie dogadza. No, to pojedź do oddziału Tuchola-Północ. Tam jest teraz nowy rocznik. Szef kuchni i magazynier pamiętają cię jeszcze z tamtych czasów i na pewno będą się cieszyli, kiedy się u nich zjawisz i palniesz mówkę.

Mahlke spokojnie wysłuchał wszelkich propozycji, chwilami uśmiechał się, kiwał głową, zadawał rzeczowe pytania dotyczące organizacji planowanej imprezy, a kiedy już nic jej nie stało na przeszkodzie, odrzucał krótko i mrukliwie wszystko, nawet za­proszenie od władz okręgowych; bo dla niego istniał od początku tylko jeden cel: aula naszej szkoły. Chciał stanąć w przesyconym kurzem świetle, sączącym się przez neogotyckie, ostrołukowe okna. Chciał mówić w smrodzie trzystu głośno lub cicho pierdzących gimnazjalistów. Chciał mieć poczucie, że koło niego i za nim zgromadzone są wyłysiałe głowy jego dawnych nauczycieli. Chciał mieć jako swoje vis-à-vis w końcu sali ów olejny obraz, przedstawiający fundatora szkoły, barona von Conradi, serowato bladego i nieśmiertelnego pod grubą warstwą połyskującego pokostu. Chciał wejść do auli przez stare brązowe drzwi i po krótkim, możliwie udanym przemówieniu wyjść przez drugie drzwi; ale Klohse, w pumpach w drobną kratkę, zastawił mu jednocześnie oba przejścia.

- Jako żołnierz powinien pan to rozumieć, Mahlke. Nie, tamte sprzątaczki szorowały ławki bez specjalnego powodu, nie dla pana, nie w związku z pańskim przemówieniem. Pański plan może być nie wiem jak dobrze obmyślony, pomimo to nie doczeka się realizacji: wielu ludzi - proszę pozwolić to sobie powiedzieć - przez całe życie kocha się w kosztownych dywanach, a pomimo to umiera na gołych deskach. Niech pan się nauczy rezygnować, Mahlke.

W końcu Klohse na tyle zmiękł, że zwołał konferencję, na której jednak, w porozumieniu z dyrektorem gimnazjum im. Horsta Wessela, postanowiono: „Dobro zakładu wymaga...”

Klohse postarał się o potwierdzenie ze strony rady pedagogicz­nej, że były uczeń, którego przeszłość, nawet jeżeli... nie przywią­zując przesadnie wielkiego znaczenia do tamtego incydentu, zwłaszcza że wydarzył się dawno temu... jednak właśnie w obliczu ciężkich i poważnych czasów... z uwagi na to, że wypadek ten był bez precedensu... kolegia obu zakładów doszły zgodnie do wnios­ku, że...

Potem Klohse napisał list, zupełnie prywatny. Mahlke dowiedział się z niego, że Klohse nie może postąpić tak, jak dyktuje mu serce. Niestety, czasy i okoliczności są tego rodzaju, że doświadczony i obarczony brzemieniem odpowiedzialności pedagog nie może kierować się po prostu i po ojcowsku głosem serca; prosi więc o męskie zrozumienie dla swego stanowiska w duchu zasad starego zakładu; chętnie wysłucha prelekcji, którą Mahlke, miejmy nadzieję, chyba wkrótce i to bez gorzkich myśli, wygłosi w gimnaz­jum im. Horsta Wessela; albo też, jak to z dawien dawna przystoi bohaterom, niechaj wybierze raczej rzecz lepszą od mowy - mil­czenie.

Ale Wielki Mahlke znajdował się w alei podobnej do tamtej, zrośniętej u góry jak tunel, ciernistej i pozbawionej ptaków, alei parku w Oliwie, która nie miała odgałęzień, a jednak była labiryntem: w dzień spał, grał z ciotką w młynka albo znużony zdawał się bezczynnie czekać na koniec urlopu, w nocy zaś włóczył się ze mną, ja zawsze za nim, nigdy przed nim, rzadko koło niego, po ulicach Langfuhr. Nie snuliśmy się bez celu: wędrowaliś­my wzdłuż cichej, eleganckiej, ściśle trzymającej się przepisów obrony przeciwlotniczej Baumbachallee, w której kląskały słowiki, przy której mieszkał dyrektor Klohse. Wszeptywałem zmęczony w jego plecy, okryte suknem munduru:

- Nie rób głupstw. Widzisz przecież, że głową muru nie przebijesz. Co ci tak na tym zależy? Te kilka dni urlopu, jakie ci jeszcze pozostały. Kiedy się właściwie kończy twój urlop? Człowie­ku, tylko nie zrób jakiegoś głupstwa...

Ale w odstających uszach Wielkiego Mahlkego brzmiała inna melodia niż moja monotonnie napominająca litania. Aż do drugiej w nocy oblegaliśmy Baumbachallee i jej dwa słowiki. Dwukrotnie musieliśmy go przepuścić, ponieważ szedł w towarzystwie. Kiedy jednak po czterech nocach czatowania, około jedenastej wieczo­rem, dyrektor Klohse, wysoki i szczupły, w pumpach, ale bez kapelusza i bez płaszcza - powietrze było łagodne - skręcił z Schwarzer Weg w Baumbachallee, Wielki Mahlke wyciągnął lewą rękę i chwycił go za kołnierz z cywilnym krawatem. Przydusił belfra do kutych żelaznych sztachet, za którymi kwitły róże, pachnące szczególnie mocno i głośniej, niż śpiewały słowiki - bo było tak ciemno. Mahlke wziął dosłownie listowną poradę Klohsego, wybrał rzecz lepszą do mowy, bohaterskie milczenie, i bez słowa walił na odlew, z lewa, z prawa, grzbietem i powierzchnią dłoni, w ogoloną twarz dyrektora. Obaj sztywni i w należytej postawie. Tylko klaskanie uderzeń, żywe i wymowne; bo Klohse także nie otwierał swoich małych ust i nie chciał mieszać zapachu mięty z wonią róż. Stało się to w czwartek i nie trwało nawet minuty. Zostawiliśmy Klohsego przy żelaznych sztachetach. To znaczy, Mahlke pierwszy odszedł, kroczył wysokimi butami po chodniku wysypanym żwi­rem, pod czerwonym klonem, który jednak wszystko od góry osłaniał czernią. Próbowałem jakby przeprosić Klohsego za Mahlkego i za siebie. Zbity skinął ręką, nie wyglądał już wcale na zbitego; wspierany przez kwiaty na klombach i z rzadka od­zywające się ptaki, stał wyprostowany, a jego czarne kontury uosabiały zakład, szkołę, fundację Conradiego, ducha Conradiego, Conradinum - tak nazywało się nasze gimnazjum.


Stamtąd, od tamtej chwili, biegliśmy przez puste ulice przed­mieścia i nie poświęciliśmy Klohsemu już ani słóweczka. Mahlke z przesadną rzeczowością mówił o problemach, które jego i częś­ciowo także mnie mogły interesować w tym wieku. Na przykład: czy istnieje życie po śmierci? Albo: czy ty wierzysz w wędrówkę dusz? Mahlke opowiadał:

- Ostatnio czytam dość dużo Kierkegaarda. Powinieneś kiedyś koniecznie przeczytać Dostojewskiego, zwłaszcza jeżeli będziesz w Rosji. Wtedy masę rzeczy zrozumiesz, mentalność i tak dalej.

Wielokrotnie stawaliśmy na mostach przerzuconych przez Striessbach, strumień pełen pijawek. Przyjemnie było zwisnąć na poręczy i czekać na szczury. Na każdym moście rozmowa przechodziła z rzeczy banalnych, na przykład od powtarzania uczniowskich wiadomości o okrętach wojennych, ich uzbrojeniu, grubości opancerzenia i prędkości w węzłach, na religię i tak zwane sprawy ostateczne. Na Neuschottlandbrücke wpatrywaliśmy się najpierw długo w czerwcowe wygwieżdżone niebo, potem gapiliśmy się - każdy z osobna - w strumień. Podczas gdy pod nami płytki odpływ ze stawu załamywał się na puszkach od konserw, unosząc ze sobą zapach drożdży z browaru towarzystwa akcyj­nego, Mahlke mówił półgłosem:

- Oczywiście nie wierzę w Boga. To zwykłe oszustwo, żeby ogłupiać lud. Wierzę jedynie w Marię Pannę. Dlatego też nie ożenię się.

To było zdanko dostatecznie lakoniczne i zawiłe, żeby je wypowiedzieć na moście. Ale utkwiło mi w pamięci. Kiedy tylko widzę jakiś most, przerzucony nad rzeczką czy kanałem, w którym woda bulgocze i załamuje się na odpadkach wrzuconych przez nieporządnych ludzi, jacy wszędzie się trafiają, stoi koło mnie Mahlke w wysokich butach, w wypuszczonych na cholewy spod­niach i w małpiej kurteczce czołgisty, i przechylony przez poręcz, tak że wielki wisiorek zwisa mu z szyi pionowo w dół, triumfuje z powagą lub z miną klowna nad kotem i myszą, pełen głębokiej wiary: „Oczywiście nie w Boga. Oszustwo, żeby ogłupiać lud. Jedynie w Marię. Nie ożenię się.”

Wypowiedział jeszcze wiele słów, które spadały do wody. Okrążyliśmy chyba z dziesięć razy plac Maxa Halbego, przebiegliś­my ze dwanaście razy Heeresanger tarn i z powrotem. Staliśmy niezdecydowani na końcowym przystanku piątki. Nie bez zazdro­ści, bo byliśmy głodni, patrzyliśmy, jak konduktorzy i konduktorki z trwałą ondulacją siedzieli w zaciemnionym na niebiesko wagonie przyczepnym, jedli chleb i popijali go herbatą z termosów.

... a w pewnej chwili nadjechał tramwaj - albo mógł nadjechać tramwaj, w którym by siedziała Tulla Pokriefke w przekrzywionym kepi na głowie, jako konduktorka, ponieważ od kilku tygodni pełniła wojenną służbę pomocniczą. Odezwalibyśmy się do niej i ja na pewno umówiłbym się z nią, gdyby miała służbę na linii numer pięć. Ale zobaczyliśmy tylko jej delikatny profil za mętną niebieską szybą i nie byliśmy pewni, czy to ona.

Powiedziałem:

- Z tą mógłbyś kiedyś spróbować.

Mahlke z udręką w głosie:

- Słyszałeś przecież, że się nie ożenię.

Ja:

- To by cię naprowadziło na inne myśli.

On:

- A co mnie potem naprowadzi znów na inne myśli?

Próbowałem zażartować:

- Maria Panna, oczywiście.

Mahlke miał wątpliwości:

- A jeżeli Ona będzie się czuła obrażona?

Znalazłem wyjście:

- Jeśli chcesz, będę jutro rano służył do mszy u księdza Guzewskiego.

Nadspodziewanie szybko rzucił: - Dobra! - i już szedł w kierun­ku wagonu przyczepnego, który wciąż jeszcze obiecywał, że majaczący za szybą profil konduktorki jest profilem Tulli Pokriefke. Zanim wsiadł, zawołałem:

- Jak długo masz jeszcze urlop?

Wtedy Wielki Mahlke powiedział stojąc w drzwiach wagonu:

- Mój pociąg odjechał przed czterema i pół godzinami i jeżeli nic nie zaszło, powinien być teraz niedaleko Modlina.

Brak komentarzy: