środa, 18 czerwca 2008

Co się wydarzyło, opowiem w paru słowach: Ciepły letni wie­czór, Opera Leśna pełna i całkiem cudzoziemska. Jeszcze zanim się zaczęło, pokazały się komary. Ale dopiero gdy ostatni komar, który zawsze zjawia się trochę za późno, bo uważa, że tak jest elegancko, brzęcząc krwiożerczo oznajmił swoje przybycie, wtedy naprawdę i równocześnie się zaczęło. Wystawiali Latającego Holendra. Jakiś statek, raczej kłusowniczy niż korsarski, wysunął się z owego lasu, który nadał nazwę Operze Leśnej. Marynarze śpiewali zwracając się do drzew, ja spałem na miękkim Tuschelowym fotelu, a gdy się obu­dziłem, marynarze śpiewali nadal, a może znowu: „Sternik wachtę trzyma...” ale Oskar ponownie zasnął, cieszył się w tym śnie, że jego marna tak mocno przeżywa Holendra, prześlizguje się jakby po fa­lach i po wagnerowski! oddycha. Nie zauważyła, że Matzerath i jej Jan zasłaniając twarz rękami chrapali, aż się drzewa trzęsły, że i ja raz po raz wymykałem się Wagnerowi z rąk, a gdy Oskar obudził się wreszcie na dobre, w lesie stała samotnie krzycząca kobieta. Była żółto włosa i krzyczała, bo jakiś oświetlacz, prawdopodobnie młod­szy Formella, oślepiał ją i dokuczał reflektorem. „Nie! - krzyczała. - Biada mi! - i - Któż mi to uczynił?” - Ale Formella, który jej to uczynił, nie zgasił reflektora i krzyk samotnej kobiety, którą mama nazwała później solistką, przechodził co jakiś czas w pieniące się srebrzyste kwilenie; owo kwilenie, choć liście drzew w lesie sopoc­kim więdły od niego przedwcześnie, nie dosięgło i nie unieszkodli­wiło reflektora Formelli. Jej głos, aczkolwiek silny, zawiódł. Oskar musiał wkroczyć, odnaleźć natrętne źródło światła i jednym daleko­siężnym krzykiem, prześcigając jeszcze cichą natarczywość koma­rów, uśmiercić ów reflektor.
Nie miałem zamiaru spowodować zwarcia, ciemności, snopu iskier i pożaru lasu, który choć stłumiony szybko, wywołał panikę, zgubi­łem przecież w ciżbie nie tylko mamę i obu brutalnie przebudzonych panów; w zamieszaniu przepadł też mój bębenek.
Mamie, która po wieczorze w Operze Leśnej wprowadziła Wa­gnera, nieco stonowanego, do swojego fortepianowego repertuaru, to moje trzecie spotkanie z teatrem podsunęło myśl, żeby wiosną dziewięćset trzydziestego czwartego zaznajomić mnie z atmosferą cyrku.
Oskar nie chce tutaj rozwodzić się o srebrzystych paniach na tra­pezie, o tygrysach cyrku Buscha, o zmyślnych fokach. Nikt nie spadł spod kopuły cyrku. Pogromcom niczego nie odgryziono. Również foki robiły to, czego się wyuczyły: żonglowały piłkami, a w nagrodę rzucano im żywe śledzie. Cyrkowi zawdzięczam wesołe dziecinne przedstawienia i tę tak dla mnie ważną znajomość z Bebrą, klownem muzycznym, który grał na butelkach melodię Jimmy the Tiger i kie­rował grupą liliputów.
Spotkaliśmy się w menażerii. Mama i jej dwaj panowie pozwalali się znieważać przed klatką małp. Jadwiga Brońska, która wyjątkowo wybrała się razem z nami, pokazywała dzieciom kucyki. Skoro lew rozdziawił na mnie paszczę, lekkomyślnie zadałem się z sową. Pró­bowałem przetrzymać ptaka wzrokiem, ale to on mnie przetrzymał: i Oskar, dotknięty, z rozpalonymi uszami, do głębi urażony, wymknął się stamtąd, zaszył między niebiesko-białe wozy mieszkalne, bo tam Prócz kilku uwiązanych karłowatych kóz nie było innych zwierząt.
On przechodził koło mnie w szelkach i bamboszach, z wiadrem wody w ręku. Tylko przelotnie skrzyżowały się spojrzenia. A jednak rozpoznaliśmy się natychmiast. Odstawił wiadro, przechylił wielką głowę, podszedł do mnie i oszacowałem, że jest o jakieś dziewięć centymetrów wyższy ode mnie.
- Patrzcie, patrzcie! - zaskrzeczał zazdrośnie. - W dzisiejszych czasach trzylatki nie chcą więcej rosnąć. - Ponieważ nie odpowie­działem, jeszcze raz natarł na mnie: - Nazywam się Bebra, pochodzę w prostej linii od księcia Eugeniusza, którego ojcem był Ludwik XIV, a nie, jak mówią, jakiś tam Sabaudczyk. - Gdy nadal milczałem, podjął następny atak: - Przestałem rosnąć w dziesiątym roku życia. Trochę późno, ale zawsze coś!
Ponieważ mówił tak otwarcie, przedstawiłem się i ja, nie wymy­śliłem jednak żadnego drzewa genealogicznego, nazwałem się po prostu Oskarem.
- Proszę mi powiedzieć, drogi Oskarze, ma pan teraz chyba czter­naście, piętnaście, może nawet szesnaście lat. Niemożliwe, co pan mówi, dopiero dziewięć i pół?
Teraz ja miałem ocenić jego wiek i umyślnie wytypowałem za nisko.
- Pan jest pochlebcą, młody przyjacielu. Trzydzieści pięć lat to dawne czasy. W sierpniu kończę pięćdziesiąt trzy, mógłbym być pań­skim dziadkiem!
Oskar powiedział parę miłych słów o akrobatycznych wyczynach klowna, nazwał go niesłychanie muzykalnym i ulegając ambicjonal­nej pokusie, zademonstrował swoją sztuczkę. Trzy żarówki z oświe­tlenia placu cyrkowego padły ofiarą, a pan Bebra zawołał: bravo, bravissimo, i chciał Oskara z miejsca zaangażować.

Brak komentarzy: