środa, 11 czerwca 2008

Nic nie wyszło z tych dyletanckich pomiarów prócz maleńkich, a jednak dokuczliwych dziurek, które wyryłem ostrzem cyrkla w najważniejszych miejscach tego drogocennego zdjęcia. Cóż jest nad­zwyczajnego w tej odbitce? Co popychało mnie do szukania, a na­wet, jeśli komuś tak się podoba, znajdywania w tym czworoboku matematycznych i, dosyć to śmieszne, kosmicznych związków? Tro­je ludzi: siedząca kobieta, dwaj stojący mężczyźni. Ona ciemnowło­sa z wodną ondulacją, kędzierzawa blond czupryna Matzeratha, za­czesane do tyłu kasztanowate włosy Jana. Wszyscy troje uśmiechają się: Matzerath szerzej niż Jan Broński, obaj razem odsłaniając górne zęby pięciokrotnie szerzej niż mama, która tylko w kącikach ust ma ślad uśmiechu, w oczach nic. Matzerath trzyma lewą dłoń na pra­wym ramieniu mamy; Jan poprzestaje na przelotnym praworęcznym obciążeniu oparcia krzesła. Ona, kolanami zwrócona w prawo, od bioder w górę siedząca frontalnie, trzyma na podołku zeszyt, który przez długi czas brałem za jeden z albumów ze znaczkami Brońskiego, potem za żurnal, wreszcie za kolekcje podobizn sławnych akto­rów filmowych dołączanych do pudełek z papierosami. Dłonie mamy sprawiają wrażenie, jakby chciały przewracać kartki, gdy tylko kli­sza się naświetli, gdy tylko zdjęcie zostanie zrobione. Wszyscy troje wydają się szczęśliwi, pogodzeni ze sobą, uodpornieni na tego ro­dzaju niespodzianki, do jakich dochodzi tylko wtedy, kiedy jeden z partnerów trójprzymierza zaczyna mieć sekrety albo od początku coś ukrywa. Stanowiąc całość zależni są od czwartej osoby, miano­wicie żony Jana, Jadwigi Brońskiej z domu Lemke, która być może już wtedy chodziła w ciąży z narodzonym później Stefanem, jedynie o tyle, że musi ona skierować aparat fotograficzny na tych troje i na szczęście tych trojga, aby to potrójne szczęście utrwaliło się przynaj­mniej na fotografii.

Wyrwałem z albumu inne czworoboki i porównywałem z tym właśnie. Zdjęcia, na których widać było albo mamę z Matzerathem, albo mamę z Janem Brońskim. Na żadnym z tych zdjęć nieuniknio­ne, ostateczne rozwiązanie nie ujawnia się tak wyraziście jak w sce­nie balkonowej. Jan i mama na jednej kliszy: pachnie tu tragizmem, poszukiwaniem złota i przesadą, która staje się przesytem, przesy­tem, który towarzyszy przesadzie. Matzerath u boku mamy: sączy tu się weekendowa potencja, smażą się sznycle po wiedeńsku, zrzędzi się tu trochę przed i ziewa po obiedzie, przed pójściem spać opowia­da się kawały albo straszy wymiarem podatków, żeby małżeństwo miało duchowe zaplecze. Wolę jednak tę sfotografowaną nudę od gorszącej migawki z lat późniejszych, która ukazuje mamę na kola­nach Jana Brońskiego na tle Lasów Oliwskich nie opodal Doliny Radości. Owo plugastwo - ręka Jana znika pod sukienką mamy - chwyta tylko zaślepioną namiętność nieszczęśliwej, od pierwszego dnia małżeństwa mamy z Matzerathem wiarołomnej pary, której tu­taj, jak przypuszczam, Matzerath posłużył za zobojętniałego foto­grafa. Nie ma tu ani śladu tego oponowania, powściągliwie świado­mych gestów sceny balkonowej, które prawdopodobnie tylko wtedy były możliwe, gdy obaj mężczyźni stawali za plecami mamy bądź obok niej, albo leżeli u jej stóp, jak w morskim piasku na plaży w Stogach; patrz zdjęcie.

Jest tu jeszcze jeden czworobok, który ukazuje w trójkącie trzy najważniejsze osoby moich pierwszych lat. Choć nie jest tak zgęszczony jak scena balkonowa, promieniuje jednak tym samym pełnym napięcia pokojem, jaki zawrzeć i ewentualnie podpisać można chyba tylko między trojgiem ludzi. Można wyrzekać, ile się chce, na ulu­bioną przez teatr tematykę trójkąta; ale co mają robić dwie osoby same na scenie, jeśli nie zagadać się na śmierć albo nie tęsknić skry­cie za trzecią. Na moim obrazku są we troje. Grają w skata. To zna­czy trzymają karty jak harmonijnie ułożone wachlarze, nie patrzą jed­nak, chcąc dokończyć licytacji, na swoje atuty, lecz w aparat. Dłoń Jana spoczywa płasko, prócz uniesionego palca wskazującego, koło bilonu, Matzerath wbija paznokcie w obrus, mama pozwala sobie na mały i, jak myślę, udany żarcik; wyciągnęła jedną kartę, pokazuje ją soczewce aparatu, ale nie partnerom. Jakże łatwo jednym gestem, samym pokazaniem przy skacie sercowej damy, można stworzyć nie narzucający się wprost symbol; bo któż nie uwierzy sercowej damie!

Brak komentarzy: