Nic nie wyszło z tych dyletanckich pomiarów prócz maleńkich, a jednak dokuczliwych dziurek, które wyryłem ostrzem cyrkla w najważniejszych miejscach tego drogocennego zdjęcia. Cóż jest nadzwyczajnego w tej odbitce? Co popychało mnie do szukania, a nawet, jeśli komuś tak się podoba, znajdywania w tym czworoboku matematycznych i, dosyć to śmieszne, kosmicznych związków? Troje ludzi: siedząca kobieta, dwaj stojący mężczyźni. Ona ciemnowłosa z wodną ondulacją, kędzierzawa blond czupryna Matzeratha, zaczesane do tyłu kasztanowate włosy Jana. Wszyscy troje uśmiechają się: Matzerath szerzej niż Jan Broński, obaj razem odsłaniając górne zęby pięciokrotnie szerzej niż mama, która tylko w kącikach ust ma ślad uśmiechu, w oczach nic. Matzerath trzyma lewą dłoń na prawym ramieniu mamy; Jan poprzestaje na przelotnym praworęcznym obciążeniu oparcia krzesła. Ona, kolanami zwrócona w prawo, od bioder w górę siedząca frontalnie, trzyma na podołku zeszyt, który przez długi czas brałem za jeden z albumów ze znaczkami Brońskiego, potem za żurnal, wreszcie za kolekcje podobizn sławnych aktorów filmowych dołączanych do pudełek z papierosami. Dłonie mamy sprawiają wrażenie, jakby chciały przewracać kartki, gdy tylko klisza się naświetli, gdy tylko zdjęcie zostanie zrobione. Wszyscy troje wydają się szczęśliwi, pogodzeni ze sobą, uodpornieni na tego rodzaju niespodzianki, do jakich dochodzi tylko wtedy, kiedy jeden z partnerów trójprzymierza zaczyna mieć sekrety albo od początku coś ukrywa. Stanowiąc całość zależni są od czwartej osoby, mianowicie żony Jana, Jadwigi Brońskiej z domu Lemke, która być może już wtedy chodziła w ciąży z narodzonym później Stefanem, jedynie o tyle, że musi ona skierować aparat fotograficzny na tych troje i na szczęście tych trojga, aby to potrójne szczęście utrwaliło się przynajmniej na fotografii.
Wyrwałem z albumu inne czworoboki i porównywałem z tym właśnie. Zdjęcia, na których widać było albo mamę z Matzerathem, albo mamę z Janem Brońskim. Na żadnym z tych zdjęć nieuniknione, ostateczne rozwiązanie nie ujawnia się tak wyraziście jak w scenie balkonowej. Jan i mama na jednej kliszy: pachnie tu tragizmem, poszukiwaniem złota i przesadą, która staje się przesytem, przesytem, który towarzyszy przesadzie. Matzerath u boku mamy: sączy tu się weekendowa potencja, smażą się sznycle po wiedeńsku, zrzędzi się tu trochę przed i ziewa po obiedzie, przed pójściem spać opowiada się kawały albo straszy wymiarem podatków, żeby małżeństwo miało duchowe zaplecze. Wolę jednak tę sfotografowaną nudę od gorszącej migawki z lat późniejszych, która ukazuje mamę na kolanach Jana Brońskiego na tle Lasów Oliwskich nie opodal Doliny Radości. Owo plugastwo - ręka Jana znika pod sukienką mamy - chwyta tylko zaślepioną namiętność nieszczęśliwej, od pierwszego dnia małżeństwa mamy z Matzerathem wiarołomnej pary, której tutaj, jak przypuszczam, Matzerath posłużył za zobojętniałego fotografa. Nie ma tu ani śladu tego oponowania, powściągliwie świadomych gestów sceny balkonowej, które prawdopodobnie tylko wtedy były możliwe, gdy obaj mężczyźni stawali za plecami mamy bądź obok niej, albo leżeli u jej stóp, jak w morskim piasku na plaży w Stogach; patrz zdjęcie.
Jest tu jeszcze jeden czworobok, który ukazuje w trójkącie trzy najważniejsze osoby moich pierwszych lat. Choć nie jest tak zgęszczony jak scena balkonowa, promieniuje jednak tym samym pełnym napięcia pokojem, jaki zawrzeć i ewentualnie podpisać można chyba tylko między trojgiem ludzi. Można wyrzekać, ile się chce, na ulubioną przez teatr tematykę trójkąta; ale co mają robić dwie osoby same na scenie, jeśli nie zagadać się na śmierć albo nie tęsknić skrycie za trzecią. Na moim obrazku są we troje. Grają w skata. To znaczy trzymają karty jak harmonijnie ułożone wachlarze, nie patrzą jednak, chcąc dokończyć licytacji, na swoje atuty, lecz w aparat. Dłoń Jana spoczywa płasko, prócz uniesionego palca wskazującego, koło bilonu, Matzerath wbija paznokcie w obrus, mama pozwala sobie na mały i, jak myślę, udany żarcik; wyciągnęła jedną kartę, pokazuje ją soczewce aparatu, ale nie partnerom. Jakże łatwo jednym gestem, samym pokazaniem przy skacie sercowej damy, można stworzyć nie narzucający się wprost symbol; bo któż nie uwierzy sercowej damie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz