Wystawa jubilera Bansemera nie była przeładowana. Kilka doskonałych zegarków, szwajcarski wyrób najwyższej jakości, zestaw obrączek na jasnoniebieskim aksamicie, a pośrodku ekspozycji sześć albo raczej siedem najwyśmienitszych klejnotów: trzykroć skręcony, wykonany z różnobarwnego złota wąż, którego kunsztownie stylizowany łeb zdobiły nadając wartość całości: topaz, dwa diamenty i jako oczy dwa szafiry. Zazwyczaj nie lubię czarnego aksamitu, ale wąż jubilera Bansemera pasował do tego tła, podobnie jak szary aksamit, który pod olśniewająco prostymi, rzucającymi się w oczy harmonijną formą kutymi wyrobami ze srebra rozsiewał łaskoczący spokój. Pierścionek, który miał tak pełną wdzięku gemmę, iż widać po nim było, że będzie niszczył dłonie podobnie pełnych wdzięku kobiet, sam nabierając coraz więcej wdzięku i osiągając ów stopień nieśmiertelności, jaki zastrzeżony jest chyba tylko dla klejnotów. Łańcuszki, których nie wkładało się bezkarnie, łańcuchy, które męczyły, a wreszcie na żółtawo-białej aksamitnej poduszce, imitującej z grubsza kształt szyi, kolia najlżejszego rodzaju. Delikatnie rozczłonkowana, cieniusieńka oprawa, raz po raz ażurowa pajęczyna, jakiż pająk zechciał wydzielić tu złoto, ażeby w sieć wpadło mu sześć małych i jeden większy rubin? I gdzie siedział ów pająk, na co czekał? Z pewnością nie na dalsze rubiny, raczej na kogoś, komu pochwycone w sieć rubiny połyskiwały niczym krople krwi i przykuwały wzrok - inaczej mówiąc: komu miałem - po mojej myśli albo po myśli wytwarzającego złoto pajączka - podarować tę kolię?
Osiemnastego stycznia dziewięćset trzydziestego siódmego, na skrzypiącym, udeptanym śniegu, nocą, która pachniała mnóstwem śniegu, takim mnóstwem, jakiego może pragnąć tylko ktoś, kto chciałby wszystko pozostawić śniegowi, zobaczyłem Jana Brońskiego, jak z prawej, powyżej mojego stanowiska, przeszedł przez ulicę, nie unosząc wzroku minął sklep jubilerski, potem zawahał się albo raczej zatrzymał jakby na wezwanie; odwrócił się albo coś go odwróciło - i oto stanął Jan przed wystawą między ośnieżonymi, cichymi klonami.
Delikatny, zawsze trochę zalękniony, w pracy uniżony, w miłości ambitny, zarazem głupi i łasy na piękno Jan Broński, Jan, który żył ciałem mojej mamy, który mnie, w co dziś jeszcze wierzę i wątpię, spłodził w imieniu Matzeratha, stał w swoim eleganckim, jakby uszytym przez warszawskiego krawca zimowym płaszczu, zamienił się we własny pomnik, taki skamieniały, symboliczny stał mi przed wystawą, ze spojrzeniem Parsifala, stojącego w śniegu i zapatrzonego w krew na śniegu, przykuty do rubinów złotej kolii.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz