czwartek, 19 czerwca 2008

Towarzystwa ubezpieczeniowe musiały tej zimy ubezpieczonym najczęściej od kradzieży sklepom naszego przedmieścia wypłacić znaczne odszkodowania. Choć nigdy nie dopuszczałem do wielkich kradzieży i umyślnie wymierzałem wycięcia w szybach tak, że za każdym razem można było wyjąć z wystawy tylko jeden lub dwa przedmioty, wypadki określone mianem włamań mnożyły się do tego stopnia, że policja kryminalna nie miała prawie ani chwili wytchnie­nia, a w prasie wymyślano jej za nieudolność. Od listopada dzie­więćset trzydziestego szóstego do marca dziewięćset trzydziestego siódmego, kiedy pułkownik Koc tworzył w Warszawie Obóz Zjed­noczenia Narodowego, naliczono sześćdziesiąt cztery umiłowane i dwadzieścia osiem dokonanych włamań tego samego rodzaju. Co prawda części tych starszych kobiet, subiektów, służących i emery­towanych nauczycieli gimnazjalnych, którzy przecież nie byli wcale zamiłowanymi złodziejami, funkcjonariusze policji zdołali odebrać łup, albo też niefachowym szczurom wystawowym nazajutrz, gdy przedmiot ich pragnień zgotował im bezsenną noc, wpadało na myśl, żeby pójść na policję i powiedzieć: „Och, proszę wybaczyć, więcej to się nie powtórzy. Nagle zobaczyłem dziurę w szybie, a kiedy jako tako ochłonąłem z przerażenia i otwarta wystawa była już za mną o trzy przecznice, zauważyłem, że w lewej kieszeni płaszcza prze­chowuję nielegalnie parę cudownych, na pewno drogich, jeśli nie bezcennych, delikatnych męskich skórkowych rękawiczek”.
Ponieważ policja nie wierzy w cuda, wszyscy, których przyłapa­no, wszyscy, którzy sami zgłosili się na policję, musieli odcierpieć kary aresztu od czterech tygodni do dwóch miesięcy.
Ja sam co jakiś czas przebywałem w areszcie domowym, bo mama, choć przezornie nie przyznawała się do tego ani przed sobą, ani przed policją, domyślała się oczywiście, że mój głos górujący nad szkłem współdziałał w występnej zabawie.
Matzerathowi, który chciał uchodzić za człowieka nieskazitel­nego i zabierał się do przesłuchiwań, odmawiałem wszelkich zeznań i z coraz większą zręcznością kryłem się za swój blaszany bębenek i nieodmienny wzrost zapóźnionego trzylatka. Mama po takich prze­słuchaniach wołała stale: - Wszystkiemu winien ten liliput, co poca­łował Oskarka w czoło, od razu pomyślałam, że to musi coś znaczyć, bo przedtem Oskar był zupełnie inny.
Przyznaję, że pan Bebra wywarł na mnie lekki i długotrwały wpływ. Bo nawet areszty domowe nie mogły mnie powstrzymać od tego, że przy pewnym szczęściu i oczywiście bez pozwolenia wymy­kałem się na godzinny urlop, który mi wystarczał, by w szybie wy­stawowej galanterii wyśpiewać osławiony okrągły otwór i rokujące­go nadzieje młodego człowieka, któremu podobały się wystawione przedmioty, uczynić właścicielem krawata bordo z prawdziwego je­dwabiu.

Brak komentarzy: