sobota, 7 czerwca 2008

Koljaiczek wytrwale, jakby pokonując jakiś opór, potrząsał gło­wą, udało mu się przy tym zgromadzić tyle smutku i znużenia w oczach, że Dückerhoff pod tym spojrzeniem poniechał dalszych pytań.

Gdy pod Modlinem, gdzie Bug wpada do Wisły i gdzie skręciła „Radunia”, Koljaiczek, jak wszyscy flisacy, przechylony przez reling splunął trzy razy, obok stanął Dückerhoff z cygarem i poprosił o ogień. Na to słówko, jak i na drugie: „zapałki”, ciarki przeszły Koljaiczka.

- Człowieku, czemu się czerwienicie, kiedy proszę o ogień? Nie jesteście przecież dziewczyną!

Mieli już Modlin za sobą, gdy Koljaiczek pozbył się wreszcie owego rumieńca, który nie był rumieńcem wstydu, lecz zapóźnionym odblaskiem podpalonych przez niego tartaków.

Między Modlinem a Kijowem, a więc w górę Bugu, przez Kanał, który łączy Bug i Prypeć, aż „Radunia” podążając Prypecią znalazła Dniepr, nie zdarzyło się nic, co można by przytoczyć jako wymianę słów między Koljaiczkiem-Wranką a Dückerhoffem. Na holowniku między flisakami, między palaczami a flisakami, między sternikiem, palaczami i kapitanem, między kapitanem a zmieniającymi się stale pilotami, jak to bywa podobno, a może i naprawdę, między mężczy­znami, oczywiście musiało zdarzyć się niejedno. Mógłbym sobie wyobrazić zatargi między kaszubskimi flisakami a urodzonym w Szczecinie sternikiem, może poryw buntu: zbiórka na baku, cią­gnięcie losów, rzucanie haseł, ostrzenie noży.

Dajmy temu spokój. Nie doszło ani do politycznych starć, niemiecko-polskich rozpraw nożowych, ani do środowiskowej sensacji w postaci potężnego, zrodzonego z krzywdy społecznej buntu. Pra­cowicie pożerając węgiel „Radunia” pokonywała swoją trasę, raz - było to, zdaje się, tuż za Płockiem - wpadła na mieliznę, ale wydo­stała się o własnych siłach. Krótka, ostra wymiana słów między ka­pitanem Barbuschem z Nowego Portu a ukraińskim pilotem, to było wszystko i w dzienniku pokładowym nie znalazłoby się niczego wię­cej.

Gdybym musiał i chciał prowadzić dziennik pokładowy myśli Koljaiczka albo nawet pamiętnik Dückerhoffowego, majstrowego życia wewnętrznego, miałbym o czym pisać: pod dostatkiem byłoby wahań i przygód, podejrzeń i potwierdzeń, nieufności i niemal rów­noczesnego, pośpiesznego jej uspokajania. Obaj mieli stracha. Dückerhoff bał się bardziej niż Koljaiczek; znajdowali się przecież w Rosji. Dückerhoff mógłby, jak niegdyś biedny Wranka, wypaść za burtę, mógłby - a jesteśmy już teraz w Kijowie - w składnicach drze­wa, które są tak rozległe i pełne zakamarków, że łatwo zgubić swoje­go anioła stróża w takim drzewnym labiryncie, mógłby więc wpaść pod stertę obluzowanych nagle, nie dających się już niczym zatrzy­mać dłużyc - ale mógłby też zostać ocalony. Ocalony przez niejakie­go Koljaiczka, który najpierw wyłowiłby majstra z Prypeci czy Bugu, a potem w pozbawionej aniołów stróżów składnicy drzewa w Kijo­wie w ostatniej chwili chwycił Dückerhoffa i wyrwał spod lawiny dłużyc. Jakżeby to było pięknie, gdybym teraz miał sposobność opi­sać, jak to wyratowany z topieli albo niemal zmiażdżony Dückerhoff jeszcze dysząc ciężko i mając w oczach widmo śmierci szepce na ucho rzekomemu Wrance: „Dziękuję wam, Koljaiczek, dziękuję! - A później po niezbędnej pauzie: - Jesteśmy teraz skwitowani, zapo­mnijmy o wszystkim!”.

Brak komentarzy: