sobota, 21 czerwca 2008

Oskar zsunął się z krzesełka, przykucnął chwilę koło pieca, żeby odejście nie rzuciło się zbytnio w oczy, potem, zajęty wyłącznie swoim bębenkiem, wśliznął się przez próg do sypialni.
Aby uniknąć wszelkich hałasów, drzwi sypialni zostawiłem pół­otwarte i stwierdziłem z satysfakcją, że nikt mnie nie przywołał z powrotem. Zastanawiałem się jeszcze, czy Oskar ma schować się pod łóżko, czy w szafie. Wolałem szafę, bo pod łóżkiem wybrudziłbym swoje delikatne granatowe marynarskie ubranie. Zdołałem do­sięgnąć klucza od szafy, przekręciłem go raz, otworzyłem lustrzane drzwi i pałeczkami przesunąłem w bok nanizane na pręcie wieszaki z płaszczami i zimowym ubraniem. Żeby dostać się do ciężkich ma­teriałów i poruszyć je, musiałem stanąć na bębenku. W końcu luka powstała w środku szafy była wprawdzie nieduża, ale wystarczająco obszerna, żeby pomieścić wchodzącego, kucającego Oskara. Udało mi się nawet z pewnym trudem przyciągnąć lustrzane drzwi i szalem, który znalazłem na dnie szafy, tak je zaklinować przy listwie przylgi, że szpara szeroka na palec umożliwiała w razie potrzeby widok i pewien dopływ powietrza. Bębenek położyłem na kolanach, nie bęb­niłem jednak, choćby najciszej, lecz bezwolnie pogrążyłem się w wy­ziewach zimowych płaszczy.
Jak dobrze, że była to szafa i że ciężkie, prawie nie oddychające tkaniny pozwalały mi zebrać niemal wszystkie myśli, związać i ofia­rować pewnemu marzeniu; było ono wystarczająco bogate, by przy­jąć ów dar z dostojną, ledwie dostrzegalną radością. Jak zawsze, gdy udawało mi się skupić i żyć wedle swoich możliwości, przenosiłem się do gabinetu doktora Hollatza przy Brunshöfera i rozkoszowałem się ową cząstką cotygodniowych środowych wizyt, na której mi za­leżało. Moje myśli krążyły więc nie tyle wokół lekarza, który badał mnie coraz nieporadniej, ile wokół siostry Ingi, jego asystentki. Jej wolno było mnie rozbierać i ubierać, tylko jej wolno było mnie mie­rzyć, ważyć, poddawać próbom; krótko mówiąc eksperymenty, jakie doktor Hollatz przeprowadzał na mnie, wykonywała sumiennie, lecz trochę ponuro siostra Inga i za każdym razem meldowała z ironią o niepowodzeniach, które Hollatz nazywał częściowymi powodze­niami. Rzadko patrzyłem na twarz siostry Ingi. Na czysto wykrochmalonej bieli jej pielęgniarskiego stroju, na leciutkiej opasce, którą nosiła zamiast czepka, na prostej, ozdobionej czerwonym krzyżem broszce wypoczywał mój wzrok i moje niejednokrotnie wzburzone serce bębnisty. Jak przyjemnie było śledzić coraz nowy układ fałd jej służbowego ubioru. Czy pod materiałem miała jakieś ciało? Jej sta­rzejąca się coraz bardziej twarz i mimo wszelkiej pielęgnacji grubokościste dłonie pozwalały domyślać się, że siostra Inga była jednak kobietą. Zapachów wprawdzie, które miałyby podobnie cielesną wła­ściwość jak u mojej mamy, gdy Jan albo i Matzerath dobierali się do niej na moich oczach, tego wyziewu u siostry Ingi się nie czuło. Pach­niała mydłem i lekarstwami, od których wiało zmęczeniem. Jakże często zdarzało się, że morzył mnie sen, gdy ona osłuchiwała moje małe i, jak mówiono, chore ciało: lekki sen zrodzony z układu fałd białej materii, sen otulony karbolem, sen bez marzeń sennych; chyba to we śnie jej broszka ogromniejąc w oddali zamieniała się w... czyja wiem: morze sztandarów, żarzenie Alp, łan polnych maków, gotów do buntu, przeciw komu, czyja wiem: przeciwko Indianom, wiśniom, krwotokom z nosa, przeciwko grzebieniom kogutów, masie czerwo­nych ciałek krwi, aż czerwień wypełniająca pole widzenia stawała się tłem dla namiętności, która wówczas, jak i dzisiaj, jest dla mnie co prawda oczywista, lecz niemożliwa do określenia, bo słówko „czer­wony” nie mówi nic, krwotok z nosa tak samo, a materia sztandaru płowieje, i jeśli mimo to mówię tylko „czerwony”, czerwień nie chce mnie, wywraca swój płaszcz na nice; czarno, przychodzi kucharka, czarna, straszy mnie żółto, mami niebiesko, niebieskosci nie wierzę, ona mnie nie okłamie, nie zazieleni mi się: zielona jest trumna, w której skubię trawę, zieleń przykrywa mnie, w zieleni jestem dla siebie biały: to chrzci mnie czarno, czerń straszy mnie żółto, żółtość mami niebiesko, w niebieskosci nie wierzę zieleni, zieleń rozkwita we mnie czerwono, czerwona była broszka siostry Ingi, siostra Inga nosiła czerwony krzyż, ściśle mówiąc, przy kołnierzu swojego pielę­gniarskiego stroju; rzadko jednak, i tak też było w szafie, to najbar­dziej jednobarwne z wszystkich wyobrażeń utrzymywało się dłużej.

Brak komentarzy: