niedziela, 24 sierpnia 2008

Rośniecie w wagonie towarowym
Jeszcze dziś mnie to boli. Dopiero co rzuciło mi głowę na po­duszki. Stawy skokowe i przeguby rąk nabrzmiewają, a ja staję się zgrzytaczem - co ma oznaczać, że Oskar musi zgrzytać zębami, żeby nie słyszeć trzeszczenia swoich własnych kości w torebkach stawo­wych. Oglądam dziesięć swoich palców i muszę sobie powiedzieć, że są opuchnięte. Ostatnia próba na moim bębenku dowodzi, że pal­ce Oskara są nie tylko trochę opuchnięte, ale chwilowo nie nadają się do tego zawodu; wypadają z nich pałeczki.
Także wieczne pióro nie chce już podporządkować się mojemu kierownictwu. Będę musiał poprosić o zimne okłady. Potem, z dłoń­mi, stopami i kolanami owiniętymi czymś chłodnym, z ręcznikiem na czole wyposażę mojego pielęgniarza w papier i ołówek; bo wiecz­nego pióra nie lubię pożyczać. Czy Bruno zechce i potrafi uważnie mnie wysłuchać? Czyjego opowiadanie własnymi słowami odda ową podróż w wagonie towarowym, która zaczęła się 12 czerwca dzie­więćset czterdziestego piątego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwa­relą z zawilcami. Teraz odwraca głowę, ukazuje mi tę stronę, która nazywa się twarzą, i patrzy oczyma baśniowego zwierzęcia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przykłada ołówek do cienkich warg, można by pomyśleć, że czeka. Ale przyjmijmy, że istotnie czeka na moje słowo, na znak, by rozpocząć opowiadanie własnymi słowami - jego myśli krążą wokół węźlastych stworów. Będzie supłał sznur­ki, podczas gdy do Oskara należy rozwikłanie potokiem słów mojej zawikłanej przeszłości. Bruno pisze teraz:
«Ja, Bruno Münsterberg z Alteny w Sauerlandzie, nieżonaty i bez­dzietny, jestem pielęgniarzem na oddziale prywatnym tutejszego za­kładu dla nerwowo chorych. Pan Matzerath, który przebywa tu od przeszło roku, jest moim pacjentem. Mam jeszcze innych pacjentów, o których nie będę tutaj mówić. Pan Matzerath jest moim najspokoj­niejszym pacjentem. Nigdy nie wpada w taką wściekłość, żebym musiał wołać innych pielęgniarzy. Pisze i bębni trochę za dużo. Żeby oszczędzić swoje przemęczone palce, prosił mnie dziś, abym za nie­go pisał i nie wyplatał węźlastych stworów. Ja jednak wsadziłem sznu­rek do kieszeni i gdy on będzie opowiadał, zacznę końcami palców figurę, którą, stosownie do opowiadania pana Matzeratha, nazwę «Uchodźcą ze wschodu». Nie będzie to pierwsza figura, którą za­czerpnąłem z opowieści mojego pacjenta. Dotychczas splotłem jego babkę, którą nazwałem «Jabłkiem w czterech szlafrokach»; odtworzyłem w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwałem go trochę ryzy­kownie «Columbus»; dzięki mojemu sznurkowi jego biedna mama stała się «Piękną amatorką ryb»; z jego obu ojców, Matzeratha i Jana Brońskiego, uplotłem grupę, która nazywa się «Dwaj skaciarze»; utrwaliłem w sznurku również usiane bliznami plecy jego przyjacie­la Herberta Truczinskiego, nazwałem płaskorzeźbę «Wyboistym szla­kiem»; także poszczególne budowle, jak Pocztę Polską, Wieżę Wię­zienną, Teatr Miejski, pasaż Zbrojowni, Muzeum Żeglugi, piwnicę Greffa, szkolę Pestalozziego, kąpielisko w Brzeźnie, kościół Serca Jezusowego, kawiarnię «Cztery Pory Roku», fabrykę czekolady Baltic, kilka bunkrów na Wale Atlantyckim, wieżę Eiffla w Paryżu, Dworzec Szczeciński w Berlinie, katedrę w Reims, a wreszcie ka­mienicę, w której pan Matzerath przyszedł na świat, odtworzyłem węzeł po węźle, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Brętowie ofiarowały mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwyciłem w su­pły nurt Wisły i Sekwany, fale Bałtyku, bałwany Oceanu Atlantyc­kiego rozbijające się o wybrzeże ze sznurka, zamieniłem sznurek w kaszubskie kartofliska i łąki Normandii, zaludniłem powstały w ten sposób krajobraz, który nazywam po prostu «Europą», grupa­mi figur jak: Obrońcy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybuną. Pierwszoklasiści z torbami pełnymi łakoci. Wy­mierający dozorcy muzeum. Młodociani przestępcy na próbie jase­łek. Polska kawaleria przed zorzą wieczorną. Mrówki tworzą histo­rię. Teatr frontowy gra dla podoficerów i szeregowych. Stojący ludzie, którzy dezynfekują leżących ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figurę uchodźcy ze wschodu, który najprawdopodobniej zamieni się w grupę uchodźców ze wschodu.
Pan Matzerath wyjechał z Gdańska, który w tym momencie nosił już polską nazwę, dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego piątego, mniej więcej o jedenastej przed południem. Towarzyszyła mu wdowa Maria Matzerath, którą mój pacjent nazywa swoją dawną ukochaną, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym miały się znajdować jeszcze trzydzieści dwie inne osoby, między nimi cztery franciszkanki w habitach i młoda dziewczyna w chustce na głowie, w której pan Oskar Matzerath roz­poznał jakoby niejaką pannę Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony mój pacjent przyznał jednak, że owa dziewczyna na­zywała się Regina Raeck, ale nadal mówi o bezimiennej trójkątnej lisiej twarzy, którą potem znów raz po raz nazywa po imieniu, woła­jąc na nią Luzie; co mi nie przeszkadza wpisać tutaj ową dziewczynę jako pannę Reginę. Regina Raeck podróżowała z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, który prócz swojej rodziny wiózł na zachód raka żołądka, dużo mówił i zaraz po odjeździe podał się za starego socjaldemokratę.
O ile mój pacjent pamięta, jazda do Gdyni, która przez cztery i pół roku nazywała się Gotenhafen, przebiegła spokojnie. Dwie ko­biety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza płakali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zajęły się modlitwą.
W Gdyni pociąg miał pięć godzin postoju. Do wagonu wprowa­dzono jeszcze dwie kobiety z sześciorgiem dzieci. Socjaldemokrata miał przeciwko temu protestować, bo był chory i jako socjaldemo­krata sprzed wojny domagał się specjalnego traktowania. Ale polski oficer, który prowadził transport, spoliczkował go, gdy nie chciał zrobić miejsca, i oświadczył płynną niemczyzną, że nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musiał przebywać w róż­nych miejscowościach Niemiec, ale takiego słówka nigdy nie sły­szał. Chory na żołądek socjaldemokrata nie zdążył już objaśnić pol­skiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, ponieważ oficer opuścił wagon, zasunął drzwi i zaryglował od zewnątrz.
Zapomniałem napisać, że wszyscy ludzie siedzieli albo leżeli na słomie. Gdy późnym popołudniem pociąg ruszył, parę kobiet zawo­łało: - Jedziemy z powrotem do Gdańska. - Ale to była pomyłka. Pociąg został tylko przetoczony na inny tor i pojechał potem na za­chód w kierunku Słupska. Podróż do Słupska trwała podobno cztery dni, bo pociąg raz po raz przystawał w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzantów i zgraje polskich wyrostków. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do środka trochę świeżego powietrza i wraz ze zużytym powietrzem zabierali z wago­nu część podróżnego bagażu. Zawsze ilekroć opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosiły się cztery zakonnice i trzymały w górze swoje krzyże zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robiły na chłopakach wielkie wrażenie. Żegnali się znakiem krzyża, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podróżnych.
Gdy socjaldemokrata podsunął chłopakom papier, na którym wła­dze polskie w Gdańsku potwierdzały, że od dziewięćset trzydzieste­go pierwszego do dziewięćset trzydziestego siódmego był opłacają­cym składki członkiem partii socjaldemokratycznej, oni się nie przeżegnali, lecz wyrwali mu papier z ręki, chwycili jego dwie wa­lizki i plecak jego żony: także ów piękny płaszcz zimowy w dużą kratę, na którym leżał socjaldemokrata, wyniesiono na świeże po­morskie powietrze.
Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, że chłopcy zrobili na nim korzystne wrażenie dzięki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wpływowi ich przywódcy, który mimo młodego wieku był już po­dobno w siedemnastym roku życia indywidualnością, przypomina­jącą panu Matzerathowi w sposób zarazem bolesny i przyjemny przy­wódcę bandy Wyciskaczy, owego Störtebekera.
Gdy ów tak podobny do Störtebekera młody człowiek chciał wyrwać i wyrwał w końcu plecak z rąk pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyciągnął z plecaka leżący szczęśliwie na wierzchu album rodzinny. Z początku szef bandy już miał się roz­gniewać. Ale gdy mój pacjent otworzył album i pokazał chłopakowi fotografię swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypuścił z rąk plecak pani Marii, pomyślawszy pewnie o swojej własnej babce, zasaluto­wał przykładając dwa palce do czapki, powiedział w stronę rodziny Matzerathów po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerathów zabierając walizkę innych podróżnych, opuścił ze swoimi ludźmi wagon.
W plecaku, który dzięki albumowi pozostał w posiadaniu rodzi­ny, prócz paru sztuk bielizny znajdowały się księgi handlowe i po­kwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, książeczki oszczędno­ściowe i rubinowy naszyjnik, który należał kiedyś do matki pana Matzeratha, a który mój pacjent ukrył w paczce ze środkami dezyn­fekcyjnymi; podróż na zachód odbywała także owa księga mądrości, która składała się w połowie z fragmentów Rasputina, a w połowie z pism Goethego.
Mój pacjent twierdzi, że przez całą drogę trzymał na kolanach przeważnie albumy z fotografiami, a niekiedy i księgę mądrości, prze­wracał kartki - i obie księgi, mimo gwałtownych bólów w kościach, dały mu wiele radosnych, ale i pełnych zadumy chwil.
Dalej mój pacjent chciałby powiedzieć: Wstrząsy i szarpnięcia, przejeżdżanie zwrotnic i mijanek, leżenie w wyciągniętej pozycji na wibrującej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przyśpie­szyły jego rośniecie. Nie rozrastał się już wszerz, jak dotąd, tylko zyskiwał na długości. Obrzmiałe, lecz nie objęte zapaleniem stawy mogły się rozluźnić. Nawet jego uszy, nos i narząd płciowy miały, jak słyszę, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn świad­czyć o rośnięciu. Póki transport miał wolną drogę, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwał żadnych bólów. Tylko kiedy pociąg przystawał, bo znów chcieli złożyć wizytę partyzanci albo młodocia­ni rabusie, chwytał go kłujący, rwący ból, który on, jak powiedziano, uśmierzał albumem z fotografiami.
Prócz polskiego Störtebekera fotografiami rodzinnymi miało się zainteresować podobno jeszcze kilku innych młodocianych szabrowników, a także starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dys­tynkcji usiadł sobie nawet, zapalił papierosa, uważnie przekartkował album, nie opuszczając żadnego czworoboku, zaczął od portretu dziadka Koljaiczka, śledził bogato ilustrowany rozwój rodziny aż po owe migawkowe zdjęcia, które pokazują panią Marię Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy- i czteroletnim synem Kurtem. Mój pa­cjent widział nawet, jak uśmiechał się oglądając niektóre sielanki. Zgorszył się tylko paru zbyt wyraźnie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmarłego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, który był ortsbauernführerem w Rębiechowie i ożenił się z wdową po obrońcy Poczty, Janie Brońskim. Na oczach krytyczne­go obserwatora i ku jego zadowoleniu mój pacjent wyskrobał koń­cem śniadaniowego noża sfotografowane odznaki partyjne.
Oskara i bagaż - wolno nam było zabrać pięćdziesiąt funtów na osobę - załadowano na dwukołową przyczepę, która chodziła na gumach. Pan Fajngold pchał rower. Maria prowadziła Kurtusia za rękę i na rogu ulicy Elzy, gdy skręcaliśmy w lewo, jeszcze raz się odwróciła. Ja nie mogłem już odwrócić się w stronę Labesa, bo odwracanie się sprawiało mi ból. Głowa Oskara pozostała więc spokojnie między ramionami. Tylko oczyma, które zachowały swoją ruchliwość, pozdrawiałem ulicę Marii, potok Strzyże, park na Kuźniczkach, pod­ziemne przejście do Dworcowej, w którym po staremu kapało obrzy­dliwie, mój nie zniszczony kościół Serca Jezusowego i dworzec pod­miejski we Wrzeszczu, który nosił teraz tę niemożliwą do wymówienia nazwę.
Musieliśmy czekać. Gdy potem podstawiono pociąg, był to po­ciąg towarowy. Tłum ludzi, mnóstwo dzieci. Bagaż kontrolowano i ważono. Żołnierze wrzucali do każdego wagonu wiązkę słomy. Nie było orkiestry. Ale deszcz też nie padał. Było zachmurzenie niewiel­kie lub umiarkowane i wiał wschodni wiatr.
Wsiedliśmy do czwartego wagonu od końca. Pan Fajngold z rzad­kimi, rozwianymi rudawymi włosami, stał pod nami na szynach, pod­szedł bliżej, gdy wstrząs obwieścił przybycie lokomotywy, podał Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i płacz zapowiedziały odjazd, do prowiantu na drogę dodał jeszcze paczkę ze środkami dezynfekcyjnymi - lizol jest ważniejszy niż życie - i pojechaliśmy, zostawiliśmy za sobą pana Fajngolda, który też właściwie i przepisowo, jak się należy przy od­jeździe pociągu, z rozwianymi rudawymi włosami malał coraz bar­dziej, składał się już tylko z machania, aż całkiem zniknął.
W początku czerwca pierwsze transporty odjechały na zachód. Maria nic nie mówiła, ale zauważyłem, że i ona żegna się z meblami, ze sklepem, z kamienicą, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pagórkami na cmentarzu na Zaspie.
Zanim schodziła z Kurtusiem do piwnicy, siadała nieraz wieczo­rem opodal mojego łóżka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej ręce trzymała organki, a prawą próbowała sobie jednym pal­cem akompaniować.
Pan Fajngold nie mógł słuchać tej muzyki, prosił Marię, żeby przestała, a gdy tylko odjęła organki od ust i chciała zamknąć wieko fortepianu, prosił, żeby jednak trochę jeszcze pograła.
Potem oświadczył się. Oskar czuł, że to nastąpi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywoływał swoją żonę Lube, a gdy któregoś letnie­go wieczoru pełnego much i brzęczenia przekonał się o jej nieobec­ności, oświadczył się Marii. Chciał ją wziąć z dwojgiem dzieci, także z chorym Oskarem. Ofiarował jej mieszkanie i udział w sklepie.
Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Jej początkowa, jesz­cze jakby zdana na przypadek uroda utrwaliła się, jeśli nie stward­niała. Ostatnie miesiące wojny i pierwsze po wojnie pozbawiły ją owej trwałej ondulacji, za którą jeszcze zapłacił Matzerath. Choć nie nosiła warkoczy, jak za moich czasów, to jednak długie włosy opada­ły jej na ramiona, pozwalały widzieć w niej zbyt poważną, może na­wet zgorzkniałą dziewczynę - i ta dziewczyna powiedziała: nie, od­rzuciła oświadczyny pana Fajngolda. Maria stała na dawnym naszym dywanie, lewą ręką trzymała Kurtusia, kciukiem prawej wskazywała w stronę kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar słyszeli jej słowa:
- To niemożliwe. Tutaj wszystko przepadło. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamężna za jednym starszym kelnerem z branży hotelowej. Jej mąż nazywa się Köster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.
Nazajutrz złożyła wnioski o wyjazd. W trzy dni później mieliśmy już swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywał się więcej, zamknął sklep, siedział, gdy Maria się pakowała, w ciemnym sklepie na kon­tuarze i nie miał nawet ochoty na sztuczny miód. Dopiero gdy Maria chciała się z nim pożegnać, zsunął się ze swojego siedzenia, przypro­wadził rower z przyczepą i zaproponował, że odprowadzi nas na dworzec.
Wincenty gębę roz­tworzył i nagadał się, jak jeszcze nigdy. I teraz Jadwiga jest z Marga u nas i pomaga w polu. Ale Wincentemu tak to gadanie siły odjęło, że długo już chyba nie pociągnie. A z babcią też dobrze nie jest, serduszko ją boli i wszystko, a najgorzej głowa, odkąd taki jeden mądrala uderzył ją, bo myślał, że tak potrzeba.
Tak skarżyła się Anna Koljaiczkowa, trzymała się za głowę, głas­kała mnie po rosnącej głowie i wygłosiła przy tym parę gorzkich myśli: - Tak to już jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostają po głowie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zachód wyjedziecie, tam lepiej wam będzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszubów nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokładnie chcą wiedzieć, co jest co!
Moja babka zaśmiała się głośno, schowała butelki z naftą, miód sztuczny i środki dezynfekcyjne pod owe cztery spódnice, które mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wy­darzeń nie straciły swojej ziemniaczanej barwy.
Gdy miała już iść i pan Fajngold prosił ją o chwilę cierpliwości, bo chciał jej jeszcze przedstawić swoją żonę Lube i resztę rodziny,
Anna Koljaiczkowa powiedziała, kiedy pani Luba nie przyszła:
- Widzi pan, ja też wołam ciągle: Agnieszko, córko moja, przyjdźże i pomóż starej matce wyżąć bieliznę. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chciała przyjść pańska Luba. A Wincenty, znaczy się mój brat, mimo choroby wychodzi w ciemną noc na przyzbę i wyrywa sąsiadów ze snu, bo przyzywa głośno syna swojego Jana, który na Poczcie był i zabity został.
Stała już w drzwiach i zakładała chustkę, gdy ją zawołałem po polsku z łóżka: - Babka, babka! - A ona odwróciła się, uniosła już lekko spódnice, jakby chciała mnie tam wpuścić i zabrać ze sobą, potem prawdopodobnie przypomniała sobie o butelkach z naftą, sztucznym miodzie i środkach dezynfekcyjnych, które już zajmowa­ły owo miejsce - wyszła, wyszła beze mnie, wyszła bez Oskara.
Pan Fajngold zaś pocieszał Marię, opowiadał jej o ludziach, któ­rych znał, a którzy mimo garbu i wodogłowia do czegoś doszli. Mó­wił o jakimś Romanie Frydrychu, co wyemigrował ze swoim garbem do Argentyny i tam otworzył sklep z maszynami do szycia, a później ten sklep rozrósł się w wielką i znaną firmę.
Opowieść o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszyła co prawda Marii, natchnęła jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, że postanowił nadać naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W połowie maja, wkrótce po zakończeniu wojny, w sklepie pokazały się nowe artykuły. Pojawiły się pierwsze maszy­ny do szycia i części zamienne, ale artykuły żywnościowe jeszcze przez jakiś czas pozostały i pomogły przetrwać okres przejściowy. To były rajskie czasy! Nie płaciło się już gotówką. Wymieniało się metodą łańcuszkową: miód sztuczny, płatki owsiane, także ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, mąka i mar­garyna zamieniały się w rowery, rowery i części rowerowe w motor­ki elektryczne, te w narzędzia, narzędzia w futra, a futra pan Fajn­gold zaczarowywał w maszyny do szycia. Kurtuś pomagał w tych zamiennych igraszkach, przyprowadzał klientów, pośredniczył w transakcjach, wciągnął się o wiele szybciej niż Maria w nową bran­żę. Było niemal tak jak za czasów Matzeratha. Maria stała za ladą, obsługiwała ową część dawnej klienteli, która jeszcze nie wyjechała, i starała się mozolną polszczyzną poznać życzenia nowo przybyłych klientów. Kurtuś miał dar do języków, był wszędzie. Pan Fajngold mógł na nim polegać. Kurtuś mimo swoich niespełna pięciu lat wy­specjalizował się i spośród stu kiepskich lub średnich modeli, jakie ukazywały się na czarnym rynku przy Dworcowej, wyławiał od razu doskonałe maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafił docenić 'umiejętności malca. Gdy w końcu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przyszła na piechotę z Bysewa przez Brętowo do Wrzeszcza, odwiedziła nas i ciężko dysząc rzuciła się na kozetkę, pan Fajngold I bardzo chwalił Kurtusia, a i dla Marii znalazł słowa uznania. Opowiadając babce długo i szeroko historię mojej choroby, a przy okazji i podkreślając raz po raz użyteczność swoich środków dezynfekcyj­nych, uznał, że i Oskara należy pochwalić, bo taki byłem spokojny i dzielny, przez całą chorobę nigdy nie krzyczałem.
Moja babka przyszła po naftę, bo w Bysewie nie było już światła. Fajngold opowiedział jej o swoich doświadczeniach z naftą w obo­zie w Treblince, a także o swoich różnorodnych zadaniach obozowe­go dezynfektora, kazał Marii napełnić naftą dwie litrowe butelki, dodał do tego paczkę sztucznego miodu i cały asortyment środków dezyn­fekcyjnych i kiwając głową, a jednocześnie myślami przebywając gdzie indziej, słuchał, jak babka opowiadała ze szczegółami o wszyst­kim, co w czasie działań wojennych spaliło się w Bysewie i Bysewie-Wybudowaniach. Mogła też coś powiedzieć na temat zniszczeń w Firodze, która odzyskała dawną polską nazwę. A i Bysewo powró­ciło do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, który przecież był w Rębiechowie ortsbauernführerem i bardzo się udzielał, który oże­nił się z żoną syna jej brata, znaczy się: Jadwigą po Janie, co zginął na Poczcie, otóż tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowało, a powiesiliby też Jadwigę, bo jako żona polskiego bohatera wzięła sobie ortsbauemführera, bo Stefan dosłużył się podporucznika w niemieckiej armii, a Marga była prze­cież w Związku Dziewcząt Niemieckich.
Zaczęło się to jeszcze od wszy i weszło potem w zwyczaj. Wszy znalazł najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzyczał, gdy znalazł wszy! Wołał swoją żonę i dzieci, po­dejrzewał całą swoją rodzinę o robactwo, w zamian za miód sztuczny i płatki owsiane zdobył masę najróżniejszych środków dezynfekcyjnych i zaczął codziennie dezynfekować siebie, całą swoją rodzinę, Kurtusia, Marię i mnie, a także moje łóżko. Nacierał nas, spryskiwał i posypywał. A gdy spryskiwał, posypywał i nacierał, kwitła moja gorączka, płynął potok jego wymowy i dowiadywałem się o wago­nach towarowych pełnych karbolu, chloru i lizolu, które on rozprys­kiwał, rozsypywał i rozlewał, gdy był jeszcze dezynfektorem w obo­zie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po południu spryskiwał roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, łaźnie, piece krematoryjne, zawiniątka z ubraniem, czekają­cych, którzy nie byli jeszcze pod prysznicem, leżących, którzy już byli pod prysznicem, wszystko, co wychodziło z pieców, wszystko, co miało wejść do pieców. I wyliczał mi nazwiska, bo znał wszystkie nazwiska: opowiadał o Bilauerze, który jednego z najbardziej upal­nych dni sierpnia poradził dezynfektorowi, żeby spryskał obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz naftą. Pan Fajngold tak zrobił. A ten Bilauer miał zapałki. A stary Lew Kurland z ŻOB ode­brał od wszystkich przysięgę. A inżynier Galewski wyłamał drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzelił pana hauptsturmführera Kutnera. A Sztulbach i Waryński rzucili się na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przecięli druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharführer Schöpke, który zawsze dowcipkował prowa­dząc ludzi pod prysznic, stał w bramie obozu i strzelał. Nic to mu jednak nie pomogło, bo inni rzucili się na niego: Adek Kawę, Motel Lewit i Henoch Lerer, także Hersz Rotblat i Letek Żagiel, i Tozjasz Baran ze swoją Deborą. A Lolek Bebelmann krzyknął: „Fajngold też niech idzie, zanim samoloty przylecą”. Ale pan Fajngold czekał jesz­cze na swoją żonę Lube. Lecz ona już wtedy nie przychodziła, kiedy ją wołał. Złapali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim biegł mały doktor Atlas, który już w obozie w Treblince, a później w lasach pod Wilnem zalecał jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, który twierdził, że lizol jest ważniejszy niż życie. A pan Fajngold mógł tylko to potwierdzić; bo przecież miał do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jaką mam podać liczbę, powiem, że tych trupów, które on spryskał lizolem, było co niemiara. I sypał nazwiskami, aż to zrobiło się nudne, aż dla mnie, który pławiłem się w lizolu, pytanie o życie i śmierć stu tysięcy nazwisk mniej było ważne niż pytanie, czy życie, a jeśli nie życie, to śmierć też zdezynfekowano w porę i wystarczają­co środkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda.
Potem jednak gorączka mi spadła i zrobił się kwiecień. Potem gorączka znów podskoczyła, karuzela wirowała, a pan Fajngold po­lewał lizolem martwych i żywych. Potem gorączka znów spadła i skończył się kwiecień. W początku maja szyja mi się zrobiła krótsza, klatka piersiowa poszerzyła się, podjechała w górę, tak że nie pochylając głowy mogłem potrzeć brodą obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszło trochę gorączki i trochę lizolu. Słyszałem też szept pła­wiących się w lizolu słów Marii: - Żeby tylko go nie pokręciło! Żeby tylko nie dostał garbu! Żeby tylko nie zrobiło się z tego wodogłowie!
Podobała mi się ta oszczędna w słowach lekarka, która nie wie­działa, co mi jest i nie bała się do tego przyznać. W ciągu następnych tygodni Maria i pan Fajngold zrobili mi kilkanaście zimnych okła­dów, które przynosiły mi ulgę, ale nie zapobiegały temu, że przegu­by rąk, stawy kolanowe i barkowe, a także głowa w dalszym ciągu puchły i bolały. Marię i pana Fajngolda przede wszystkim przeraziła moja rozrastająca się wszerz głowa. Ona dawała mi owe tabletki, które zbyt szybko się skończyły. On z linijką i ołówkiem w ręku za­czął szkicować wykresy gorączki, wdał się przy tym w eksperymen­ty, w śmiało zaprojektowane konstrukcje wpisywał moją gorączkę, którą mierzył pięć razy dziennie wymienionym na czarnym rynku za sztuczny miód termometrem, co potem w tabelach pana Fajngolda wyglądało jak okropnie popękane pasmo górskie - wyobrażałem sobie Alpy, łańcuch śnieżnych Andów - a tymczasem moja temperatura była o połowę mniej ekstrawagancka: rano miałem przeważnie trzy­dzieści osiem i jeden; pod wieczór dochodziłem do trzydziestu dzie­więciu; trzydzieści dziewięć i cztery to najwyższa temperatura w okresie mojego rośnięcia. W gorączce widziałem i słyszałem roz­maite rzeczy, siedziałem na karuzeli, chciałem wysiąść, ale nie mo­głem. Siedziałem z mnóstwem małych dzieci w wozach strażackich, wydrążonych łabędziach, na psach, kotach, świniach i jeleniach, je­chałem, jechałem, jechałem, jechałem, chciałem wysiąść, ale nie mogłem. Wszystkie maluchy płakały, nie chciały już jeździć na karuzeli, chciały zaraz wyjść z wozów strażackich, wydrążonych łabędzi, zsiąść z kotów, psów, jeleni i świń, ale nie mogły. Obok właściciela karuzeli stał bowiem Ojciec Niebieski i wciąż opłacał za nas jeszcze jedno okrążenie. A my modliliśmy się: „Ojcze nasz, wiemy, że masz dużo drobnych, że lubisz, jak jeździmy na karuzeli, że bawi cię pokazywanie nam okrągłości świata. Prosimy cię, schowaj portmonetkę, powiedz: stop, dość już, koniec, basta, wysiadać, szlus, stój - w głowie nam się kręci, biednym dzieciaczkom, jest nas cztery tysiące, przywieźli nas do Kieżmarku nad Wisłą, ale nie przedostaliśmy się na drugi brzeg, bo Twoja karuzela, Twoja karuzela...”
Ale Pan Bóg, Ojciec nasz, właściciel karuzeli, uśmiechał się, jakby nigdy nic, ponownie wytrząsał monetę z portmonetki, żeby cztery tysiące maluchów, wśród nich Oskar, kręciło się w kółko w wozach strażackich i wydrążonych łabędziach, na kotach, psach, świniach li jeleniach, a za każdym razem, kiedy mój jeleń - jeszcze dziś wydaje mi się, że siedziałem na jeleniu - przemykał koło Ojca naszego i właściciela karuzeli, miał on inną twarz: był to Rasputin, który śmiejąc się próbował swoimi zębami szamana monetę na następne okrążenie; był to książę poetów Goethe, który z pięknie haftowanej sakiewki wysypywał monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odciśnięty był profil Ojca naszego, i znów odurzony Rasputin, potem zrównoważony pan von Goethe. Trochę szaleństwa z Rasputinem, potem ze względów rozumowych Goethe. Ekstremiści wokół Rasputina, siły porządku wokół Goethego. Tłum, wrzenie I wokół Rasputina, kalendarzowe sentencje według Goethego... a wreszcie pochylił się - nie dlatego, że gorączka ustąpiła, lecz dlatego, że zawsze ktoś łagodząc pochyla się nad gorączką - pochylił się pan Fajngold i zatrzymał karuzelę. Usunął straż pożarną, łabędzie i jelenie, zdewaluował monety Rasputina, wysłał Goethego do ma­jtek, wyprawił cztery tysiące oszołomionych maluchów przez Kiezmark i Wisłę do Królestwa Niebieskiego - i uniósł Oskara z łoża boleści, posadził go na chmurze lizolu, co ma oznaczać, że mnie zdezynfekował.
Wróciwszy z cmentarza na Zaspie, zastaliśmy w mieszkaniu mat­ki Truczinskiej nowych lokatorów. Ośmioosobowa rodzina polska zaludniła kuchnię i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyjąć, póki nie znajdziemy czegoś innego, ale pan Fajngold sprzeciwił się takiemu zagęszczeniu, chciał nam oddać z powrotem sypialnię i sa­memu zadowolić się bawialnią. Na to jednak nie chciała się zgodzić Maria. Uważała, że jej świeżemu wdowieństwu nie wypada miesz­kać pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, który chwila­mi nie zdawał sobie sprawy, że nie było przy nim żadnej pani Luby i żadnej rodziny, który dość często czuł za plecami obecność ener­gicznej małżonki, zrozumiał powody Marii. Ze względu na przyzwo­itość i panią Lube nie uchodziło mieszkać razem, więc odstąpił nam piwnicę. Pomógł nam nawet urządzić się tam, nie pozwolił jednak, żebym i ja przeniósł się do piwnicy. Ponieważ byłem chory, strasznie chory, położyli mnie na prowizorycznym łóżku w bawialni koło for­tepianu mojej biednej mamy.
Ciężko było o lekarza. Większość lekarzy zawczasu opuściła mia­sto z transportami wojskowymi, bo już w styczniu zachodniopruską Kasę Chorych przeniesiono na zachód i wskutek tego pojęcie pa­cjenta stało się dla wielu lekarzy nierealne. Po długim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie leżeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazł lekarkę z Elbląga, która przeprowadzała tam amputacje. Obiecała wpaść i przyszła też po czterech dniach, usiadła przy moim łóżku, badając mnie wypaliła jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnęła nad czwar­tym.
Pan Fajngold nie odważył się jej zbudzić. Maria trąciła ją nie­śmiało. Ale lekarka oprzytomniała dopiero wtedy, gdy dopalającym się papierosem osmaliła sobie palec wskazujący lewej ręki. Natych­miast wstała, rozdeptała niedopałek na dywanie i powiedziała krót­ko, z rozdrażnieniem: - Musicie wybaczyć. Przez ostatnie trzy tygo­dnie nie zmrużyłam oka. Byłam w Kieżmarku na promie z transportem maluchów z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechały. Tylko wojsko. Było ich ze cztery tysiące. Wszystkie pojechały do lali. - Potem tak samo krótko, jak opowiadała o dzieciach, które pojechały do lali, pogłaskała mnie po rosnącym dziecięcym policzku, wetknęła w usta nowego papierosa, podwinęła lewy rękaw, wyciągnęła z tecz­ki ampułkę i robiąc sobie zastrzyk pobudzający powiedziała do Ma­rii: - Pojęcia nie mam, co jest z tym chłopcem. Trzeba by go do kli­niki. Ale nie tutaj. Niech pani stara się wyjechać, na zachód. Przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe są opuchnięte. Z głową pewnie za­czyna się to samo. Niech pani robi zimne okłady. Zostawiam parę tabletek, gdyby miał bóle i nie mógł spać.
A więc Oskar tyle ma wzrostu! Jak na karła, gnoma, liliputa nie­mal za dużo. Jak wysoko moja Roswita Raguna nosiła czubek gło­wy? Jaki wzrost potrafił zachować mistrz Bebra, który był potom­kiem księcia Eugeniusza? Nawet na Kitty i Feliksa mógłbym dzisiaj patrzeć z góry. A przecież wszyscy, których tu wymieniam, zazdroś­nie i przyjaźnie patrzyli kiedyś z góry na Oskara; który do dwudzie­stego pierwszego roku życia miał dziewięćdziesiąt cztery centyme­try.
Dopiero gdy w czasie pogrzebu Matzeratha na Zaspie kamień uderzył mnie w tył głowy, zacząłem rosnąć.
Oskar mówi: kamień. Decyduję się więc na uzupełnienie relacji o wydarzeniach na cmentarzu.
Skoro tylko po siódmym rzucie zorientowałem się, że nie ma już dla mnie pytania: „powinienem czy nie powinienem?”, lecz jest tyl­ko jedno stwierdzenie: „powinienem, muszę, chcę!” - zdjąłem bębe­nek z szyi, rzuciłem go razem z pałeczkami go grobu Matzeratha, zdecydowałem się na rośniecie i poczułem od razu narastający szum w uszach, a dopiero potem dostałem w tył głowy kamieniem wielko­ści włoskiego orzecha, który mój syn Kurt cisnął z cztero- i półletnią siłą. Chociaż to uderzenie nie zaskoczyło mnie - domyślałem się prze­cież, że mój syn miał wobec mnie jakieś zamiary - to jednak w ślad za swoim bębenkiem wpadłem do grobu Matzeratha. Stary Heilandt wyciągnął mnie suchym, starczym chwytem, bębenek i pałeczki zo­stawił jednak w dole, położył mnie, ponieważ krew leciała mi z nosa, karkiem na żelazie kilofa. Krwawienie, jak wiemy, szybko ustało, natomiast rośniecie robiło postępy, które co prawda były tak mini­malne, że tylko Leo Hyś zauważył je i obwieścił krzycząc głośno, trzepocząc i unosząc się jak ptak.
Tyle tego uzupełnienia, które w gruncie rzeczy jest zbyteczne; bo wzrost zaczął się, jeszcze zanim trafił mnie kamień i zanim wpadłem do grobu Matzeratha. Dla Marii i pana Fajngolda jednak od samego początku istniała tylko jedna przyczyna mojego rośnięcia, które na­zywali chorobą: kamień w tył głowy, upadek do dołu. Maria sprała Kurtusia jeszcze na cmentarzu. Było mi go żal, bo przecież nie moż­na wykluczyć, że przeznaczył kamień dla mnie, aby mi pomóc, aby przyśpieszyć mój wzrost. Może chciał mieć wreszcie prawdziwego, dorosłego ojca, a może tylko zastępcę Matzeratha; bo ojca nigdy we mnie nie uznał i nie uszanował.
W trakcie mojego trwającego blisko rok rośnięcia sporo było le­karzy i lekarek, którzy potwierdzali, że winien jest kamień, nieszczęś­liwy upadek, którzy zatem mówili i wpisywali do historii mojej cho­roby: Oskar Matzerath jest ułomnym Oskarem, ponieważ dostał kamieniem w tył głowy - i tak dalej, i tak dalej.
Tutaj powinniście państwo przypomnieć sobie moje trzecie uro­dziny. Cóż potrafili dorośli powiedzieć o początku mojej właściwej historii: W wieku trzech lat Oskar Matzerath spadł ze schodów piw­nicznych na betonową posadzkę. Przez ten upadek został zahamo­wany wzrost, i tak dalej, i tak dalej...
Można w tych wyjaśnieniach dostrzec zrozumiałe pragnienie czło­wieka, który chciałby każdy cud racjonalnie wytłumaczyć. Oskar musi przyznać, że i on jak najdokładniej bada każde dziwo, zanim odrzuci je jako niewiarygodną bujdę.
Środki dezynfekcyjne

Ostatniej nocy nawiedziły mnie prędko zmieniające się sny. Działo się podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodzą przyjaciele. Jedne sny ustępowały miejsca drugim, gdy tylko opowiedziały mi to, co sny uważają za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pełne powtórzeń, monologi, których niestety nie sposób ignorować, bo wypowiadane są dość natarczywie z gestykulacją kiepskich aktorów. Gdy przy śniadaniu próbowałem opowiedzieć te historyjki mojemu pielęgniarzowi, nic z tego nie wyszło, bo wszystko zapomniałem; Oskar nie ma talentu do snów.
Podczas gdy Bruno sprzątał ze stołu, spytałem mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja właściwie mam wzrostu?
Bruno postawił talerzyk z marmoladą na filiżance po kawie i za­troskał się: - Ależ, panie Matzerath, znów pan nie ruszył marmolady.
Ano, znam ten zarzut. Zawsze go słyszę po śniadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi każdego ranka tę kupkę poziomkowej marmola­dy, a ja od razu przykrywam ją papierem, gazetą, którą zginam w daszek. Nie znoszę ani widoku, ani smaku marmolady, toteż na zarzut Bruna odparłem spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co myślę o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu.
Bruno ma oczy wymarłego dinozaura. Ilekroć musi się zastano­wić, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, mówi naj­częściej w tym kierunku, więc i dziś rano powiedział do sufitu: - Ale to przecież poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po dłuższej pau­zie - bo moje milczenie podtrzymywało pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wróciło z sufitu i uczepiło się prętów w kracie moje­go łóżka, usłyszałem, że mam metr dwadzieścia jeden wzrostu.
- Nie chciałbyś, drogi Bruno, dla porządku zmierzyć mnie jesz­cze raz?
Spoglądając nieruchomo, Bruno z kieszeni na tyłku wyciągnął calówkę, niemal brutalnie zdarł ze mnie kołdrę, obciągnął mi zadartą koszulę i okrył moją nagość, rozłożył jaskrawożółtą miarkę ułamaną na sto siedemdziesiątym ósmym centymetrze, przyłożył do mojego ciała, przesuwał, sprawdzał, rękami robił to gruntownie, oczyma na­tomiast przebywał w epoce jaszczurów, i w końcu, udając, że odczy­tuje rezultat, zastygł z calówką w bezruchu: - Nadal metr dwadzie­ścia jeden.
Dlaczego składając calówkę, zbierając naczynia po śniadaniu musiał tak hałasować? Nie podoba mu się moja miara?
Gdy Bruno opuścił pokój z tacą śniadaniową, z jaskrawożółtą calówką obok oburzająco naturalnej w kolorze poziomkowej marmo­lady, na korytarzu jeszcze raz przywarł okiem do judasza w drzwiach - czułem, jak pod jego spojrzeniem przenoszę się w czasy prehisto­ryczne, zanim wreszcie zostawił mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami.
Z piachu na asfaltową szosę. Na wraku czołgu siedział Leon Hyś. Wysoko w górze samoloty wracające z Helu, lecące na Hel. Leo uważał, żeby nie pobrudzić rękawiczek o wypalony T 34. Słońce, które już całkiem wessało swoje chmurki, padało na Bocianie Gniaz­do pod Sopotem. Leo zsunął się z czołgu i wyprostował.
Starego Heilandta widok Hysia rozweselił: - Kto by pomyślał! Świat się kończy, tylko na Leo Hysia siły nie ma. - Dobrodusznie poklepał wolną ręką czarny surdut i objaśnił pana Fajngolda: - To jest nasz Leo Hyś. Chce nam wyrazić współczucie i uścisnąć prawicę.
I tak też było. Leo zatrzepotał rękawiczkami, śliniąc się po swo­jemu złożył kondolencje wszystkim obecnym i zapytał: - Widzieli­ście Pana, widzieliście Pana? - Nikt go nie widział. Maria, nie wiem czemu, podarowała Hysiowi klatkę z papużką.
Gdy Leo podszedł do Oskara, którego stary Heilandt położył na ręcznym wózku, zmienił się na twarzy, podmuchy wiatru wzdęły mu ubranie, nogi zerwały się do tańca. - Pan, Pan! - krzyczał i potrząsał papużką w klatce. - Patrzcie na Pana, jak rośnie. Patrzcie tylko, jak rośnie!
Nagle rzuciło go wraz z klatką w powietrze, i biegł, leciał, tań­czył, zataczał się, przewracał, wzlatywał ze skrzeczącym ptakiem, sam ptak, nareszcie opierzony, pofrunął na przełaj ku nawadnianym polom. I poprzez głosy obu pistoletów maszynowych słychać było, jak krzyczał: - On rośnie, rośnie! - I gdy obaj młodzi Rosjanie mu­sieli załadować ponownie, on wciąż krzyczał: - On rośnie! - i nawet gdy pistolety maszynowe znów się odezwały, gdy Oskar spadał już ze schodów bez stopni w rosnące, wszystko przyjmujące omdlenie, słyszałem jeszcze ptaka, głos kruka - Leo oznajmiał: - On rośnie, rośnie, rośnie...
Maria płakała i nadal modliła się prawdziwie i po katolicku. Pan Fajngold przebywał w Galicji albo rozwiązywał zawiłe rachunki. Kurtuś zmęczył się, ale niestrudzenie wywijał łopatą. Na cmentar­nym murze siedzieli gawędząc młodzi Rosjanie. Stary Heilandt z ponurą regularnością przysypywał piaskiem cmentarza na Zaspie deski ze skrzynki po margarynie. Oskar mógł jeszcze odczytać trzy litery słowa Vitello, gdy zdjął blachę z szyi, nie mówił już: „powinienem czy nie powinienem?”, powiedział: „tak musi być!” i rzucił bę­benek tam, gdzie na trumnie dość już było piasku, żeby nie narobić hałasu. Do tego dodałem też pałeczki. Utkwiły w piasku. Był to mój bębenek z czasów Wyciskaczy. Pochodził z zapasów teatru fronto­wego. Bebra podarował mi blachy. Jak mistrz oceniłby moje postę­powanie? Jezus bębnił na tej blasze i zwalisty, dziobaty Rosjanin. Niewiele była już warta. Ale gdy na jej powierzchnię rzucono trochę piasku, blacha zadźwięczała, i przy drugim rzucie zadźwięczała tro­chę. A przy trzecim już nie zadźwięczała, ukazywała już tylko trochę białego lakieru, aż piasek i to wyrównał z innym piaskiem, z coraz większą ilością piasku, pomnażał się piasek na moim bębenku, pię­trzył się, rósł - a i ja zacząłem rosnąć, czego zapowiedzią było gwał­towne krwawienie z nosa.
Kurtuś pierwszy spostrzegł krew. - On krwawi, krwawi! - krzyk­nął i odwołał pana Fajngolda z Galicji, wyrwał Marię z modlitwy, zmusił nawet obu młodych Rosjan, którzy w dalszym ciągu siedzieli na murze i gawędzili zwróceni w stronę Brzeźna, do krótkiego, lękli­wego podniesienia wzroku.
Stary Heilandt zostawił łopatę w piasku, wziął kilof i wsunął mi pod kark niebieskoczarne żelazo. Chłód poskutkował. Krwawienie z nosa trochę osłabło. Stary Heilandt znów chwycił za łopatę i miał już niewiele piasku obok grobu, gdy krwawienie całkiem ustało, ale pozostało rośniecie i objawiało się wewnętrznym skrzypieniem, szumem i trzaskaniem.
Gdy stary Heilandt uporał się z grobem, wyciągnął z innego grobu zmurszały drewniany krzyż bez napisu i wetknął w świeży pagó­rek mniej więcej pomiędzy głową Matzeratha a moim pogrzebanym bębenkiem. - Gotowe! - powiedział i wziął Oskara, który nie mógł iść, na ręce, niósł go, pociągnął za sobą innych, także młodych Ro­sjan z pistoletami maszynowymi, z cmentarza, przez zburzony mur, po śladach czołgów do ręcznego wózka na szynach tramwajowych, gdzie w poprzek ustawił się czołg. Popatrzyłem przez ramię w tył, w stronę cmentarza na Zaspie. Maria niosła klatkę z papużką, pan Fajngold niósł narzędzia, Kurtuś nie niósł nic. Obaj Rosjanie w za małych furażerkach nieśli za duże pistolety maszynowe, sosny nad­morskie wyginały się.
Dręczyła mnie ta niepewność. To przecież mój syn zdecydował się na coś albo przeciw czemuś. Czy zdecydował się w końcu uznać we mnie i pokochać jedynie prawdziwego ojca? Czy teraz, kiedy było już za późno, zdecydował się na blaszany bębenek? A może jego decyzja brzmiała: śmierć mojemu domniemanemu ojcu Oska­rowi, który mojego domniemanego ojca Matzeratha tylko dlatego zabił odznaką partyjną, że miał już dość ojców? Czy i on tej dziecię­cej sympatii, tak pożądanej między ojcami a synami, nie mógł wyra­zić inaczej, jak tylko zabijając?
Podczas gdy stary Heilandt zrzucił raczej niż spuścił do grobu skrzynię z Matzerathem i odznaką partyjną w tchawicy Matzeratha, a amunicją rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przy­znał się przed sobą samym, że umyślnie zabił Matzeratha, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa był to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabił go jeszcze dlatego, że sprzykrzyło mu się przez całe życie wlec za sobą ojca.
To nieprawda, że szpilka odznaki partyjnej była już otwarta, kie­dy zgarnąłem karmelek z betonowej posadzki. Otworzyła się dopie­ro w mojej zaciśniętej dłoni. Oddałem Matzerathowi lepki karmelek, ostry i kłujący, żeby znaleźli przy nim odznakę, żeby położył sobie partię na języku, żeby się udusił - partią, mną, swoim synem; bo trzeba było z tym skończyć!
Stary Heilandt zaczął zgarniać ziemię. Kurtuś pomagał mu nie­zdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kochałem Matzeratha. Czasem go lubiłem. Dbał o mnie bardziej jak kucharz niż jak ojciec. Był dobrym kucharzem. Jeśli dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zrazów królewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwią i ze śmietaną, takich jego potraw jak zupa węgorzowa z zieleniną, żeberka po kasselsku z kiszoną kapustą i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, których smak wciąż jeszcze mam na języku i w zębach. Uczucia swoje wyrażał w zupach, a zapomnia­no mu włożyć chochli do trumny. Zapomniano mu włożyć do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotował, niż grał w skata. Mimo to grał lepiej niż Jan Broński i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To była siła, to był jego tragizm. Marii nigdy nie mogłem mu wybaczyć, chociaż traktował ją dobrze, nie uderzył ani razu i najczę­ściej ustępował, gdy wszczynała kłótnię. Nie wydał mnie też Mini­sterstwu Zdrowia i podpisał dokument dopiero wtedy, gdy już nie roznoszono poczty. W chwilę po moim urodzeniu pod żarówkami przeznaczył mnie do objęcia sklepu. Żeby nie mieć nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemnaście lat miał do czynienia z blisko setką biało-czerwono lakierowanych blaszanych bębenków. Teraz Matzerath leżał już w trumnie. Stary Heilandt zakopywał go w ziemi i palił przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien był teraz objąć sklep. Ale tymczasem sklep objął pan Fajngold ze swoją liczną niewidzialną rodziną. Reszta przypadła mnie: Maria, Kurtuś i odpowiedzialność za tych dwoje.
Wykopali dół mniej więcej na metr głęboki, a Oskar stał bez­czynnie i bezradnie między starym granitem, między kalekimi so­snami, między wdową po Matzeracie a Kurtusiem, który rzucał ka­mieniami do papużki.
Powinienem czy nie powinienem? Masz dwudziesty pierwszy rok życia, Oskarze. Powinieneś czy nie powinieneś? Jesteś sierotą. Po­winieneś wreszcie. Odkąd nie ma już twojej biednej mamy, jesteś półsierotą. Już wtedy powinieneś był się zdecydować. Potem zako­pali tuż pod ziemią twojego domniemanego ojca Jana Brońskiego. Byłeś domniemanym sierotą, stałeś tutaj, na tym piachu, który nazy­wa się Zaspa, i trzymałeś lekko oksydowaną łuskę naboju. Padał deszcz i Ju 52 podchodził do lądowania. Czy już wtedy, jeśli nie w szumie deszczu, to w huczeniu lądującej maszyny transportowej, nie usłyszałeś wyraźnie tego „powinienem, nie powinienem”? Po­wiedziałeś sobie, że to deszcz, że to huk motorów; tego rodzaju mo­notonii można przypisać każdy tekst. Chciałeś usłyszeć to jeszcze wyraźniej, nie tylko domniemywać.
Powinienem czy nie powinienem? Kopią teraz dół dla Matzera­tha, twojego drugiego domniemanego ojca. Więcej domniemanych ojców, o ile wiesz, nie ma. Dlaczego mimo to żonglujesz dwiema zielonymi butelkami: powinienem, nie powinienem? Kogo chcesz jeszcze zapytać? Kalekich sosen, które są niepewne samych siebie?
Wtedy spostrzegłem ubogi żeliwny krzyż z kruchymi esami-floresami i zaskorupiałymi literami: Mathilde Kunkel - albo Runkel. Wtedy spostrzegłem - powinienem czy nie powinienem - w piasku wśród mikołajków nadmorskich i piaskownic zwyczajnych - powi­nienem - trzy albo cztery - nie powinienem - przeżarte rdzą metalo­we wieńce wielkości talerza, które dawniej - powinienem - przed­stawiały pewnie liście dębu albo wawrzynu - chyba nie powinienem - zważyłem je w dłoni - chyba jednak powinienem – wycelowałem - powinienem - w wystający wierzchołek krzyża - albo nie - miał może cztery centymetry średnicy - nie powinienem - wyznaczyłem sobie odległość dwóch metrów - powinienem - i rzuciłem - nie po­winienem - chybiając celu - powinienem - jeszcze raz? - zbyt krzy­wo stał żelazny krzyż - powinienem - Mathilde Kunkel, a może Runkel - powinienem: Runkel, powinienem: Kunkel - to był szósty rzut, a przyznałem sobie siedem rzutów, sześć razy wyszło, że nie powinienem, i rzuciłem siódmy raz - powinienem - zarzuciłem wie­niec - powinienem - uwieńczyłem Mathilde - powinienem - waw­rzyn dla panny Kunkel - czy powinienem? pytałem młodą panią Runkel - tak, powiedziała Mathilde; umarła bardzo młodo, w dwu­dziestym siódmym roku życia, a urodziła się w osiemset sześćdzie­siątym ósmym. Ja natomiast miałem dwudziesty pierwszy rok życia, gdy za siódmym razem wyszedł mi rzut, gdy owo „powinienem, nie powinienem” uprościłem i zamieniłem w dowiedzione, uwieńczone, wycelowane, zwycięskie „powinienem!”.
I gdy Oskar z tym nowym „powinienem!” na końcu języka i w sercu podążał do grabarzy, nagle zaskrzeczała papużka, bo Kurtuś ją trafił i straciła trochę niebiesko-żółtych piór. Zastanawiałem się, jakie to pytanie skłoniło mojego syna, żeby tak długo rzucać kamykami do papużki, aż ostatni celny rzut przyniósł mu odpowiedź.
Tamci przysunęli skrzynię do grobu, który był chyba na metr dwadzieścia głęboki. Staremu Heilandtowi bardzo się śpieszyło, musiał jednak czekać, bo Maria modliła się po katolicku, bo pan Fajngold trzymał cylinder na piersi i oczyma przebywał w Galicji. Toteż także Kurtuś podszedł teraz bliżej. Prawdopodobnie po swoim cel­nym rzucie podjął jakąś decyzję i z tych czy innych powodów, ale równie zdecydowany jak Oskar, zbliżył się do grobu.
Pogoda i warkot samolotów nastroiły mnie smutno. Nie ma nic nudniejszego, nic bardziej odpychającego niż bezchmurne marcowe niebo pełne samolotów, których warkot to wzmaga się, to cichnie. W dodatku obaj młodzi Rosjanie przez całą drogę na próżno starali się utrzymać równy krok.
Może w czasie jazdy po kocich łbach, potem po usianym wyboja­mi asfalcie obluzowało się parę desek w skleconej naprędce skrzyni, poza tym jechaliśmy pod wiatr; w każdym razie cuchnęło nieżywym Matzerathem i Oskar był rad, gdy dotarliśmy do cmentarza na Za­spie.
Nie mogliśmy podjechać na wysokość kutej kraty, bo przed sa­mym cmentarzem zablokował jezdnię stojący w poprzek, wypalony T 34. Inne czołgi w marszu na Nowy Port musiały nadłożyć drogi, pozostawiły ślady na piasku z lewej strony szosy i zburzyły kawał cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosił starego Heilandta, żeby szedł z tyłu. Nieśli trumnę, która na środku wygięła się lekko, po śladach czołgów, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem sił kawałek między zrujnowanymi lub bliskimi ruiny na­grobkami. Stary Heilandt łapczywie ssał papierosa i wydmuchiwał dym na koniec trumny. Ja niosłem klatkę z papużką na drążku. Maria ciągnęła za sobą dwie łopaty. Kurtuś niósł kilof, to znaczy wymachi­wał nim dokoła siebie, a na cmentarzu, narażając się na niebezpie­czeństwo, walił w szary granit, aż Maria odebrała mu kilof, żeby - była przecież silna - pomóc obu mężczyznom w kopaniu.
Jak to dobrze, że ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarznięta, stwierdziłem i wybrałem się za północny mur, żeby odszukać grób Jana Brońskiego. Mógł być tu albo tam. Nic bliższego nie dało się ustalić, bo za sprawą zmieniających się pór roku dawne zdradziecko świeże pobielenie stało się szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie.
Wróciłem przez tylną okratowaną furtkę, popatrzyłem w górę nad kalekimi sosnami i żeby nie myśleć o czymś bez znaczenia, pomy­ślałem: teraz chowają i Matzeratha. Szukałem też i częściowo znala­złem pewien sens w okoliczności, że tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli leżeć, choć bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Broński i Matzerath.
Pogrzeby przypominają zawsze o innych pogrzebach!
Piaszczysta ziemia stawiała opór, wymagała chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobiła pauzę, dysząc ciężko oparła się o kilof i znów zaczęła płakać, gdy zobaczyła Kurtusia, jak z daleka rzucał kamieniami do papużki w klatce. Nie trafiał, rzucał za daleko, Maria płakała głośno i prawdziwie, bo straciła Matzeratha, bo wi­działa w Matzeracie coś, czym moim zdaniem nigdy nie był, a co dla niej miało odtąd pozostać oczywiste i godne miłości. Spiesząc ze słowami pociechy pan Fajngold skorzystał z okazji, żeby odsapnąć, gdyż kopanie dało mu się we znaki. Można by pomyśleć, że stary Heilandt szukał złota, tak bowiem równomiernie wywijał łopatą, rzu­cał za siebie wykopaną ziemię, a i dym papierosa wydmuchiwał w regularnych odstępach. Obaj młodzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gawędzili pod wiatr. Poza tym samoloty i słońce, które coraz bardziej dojrzewało.
Stary Heilandt nie chciał ciągnąć wózka na cmentarz miejski. Powiedział, że ma jeszcze kamasze do podzelowania i musi szybko się uwinąć. Z placu Maksa Halbego, którego ruiny wciąż jeszcze dymiły, skręcił na lewo w Brzeźnieńską i domyśliłem się, że jedzie­my na Zaspę. Rosjanie siedzieli przed domami w nikłym lutowym słońcu, sortowali zegarki naręczne i kieszonkowe, czyścili piaskiem srebrne łyżki, używali biustonoszy jako nauszników, ćwiczyli jazdę figurową na rowerach, urządzali sobie tor przeszkód z obrazów olej­nych, zegarów stojących, wanien, aparatów radiowych i stojaków na ubrania, demonstrowali wśród tych rupieci ósemki, ślimaki, spirale, wymijali przytomnie różne przedmioty, jak wózki dziecięce i wiszą­ce lampy, które rzucano z okien, i za swoją zręczność byli nagradza­ni oklaskami. Gdziekolwiek przejeżdżaliśmy, zabawa na parę chwil ustawała. Kilku w damskiej bieliźnie wciągniętej na mundury pomo­gło nam pchać, chciało się też dobrać do Marii, ale pan Fajngold, który mówił po rosyjsku i miał legitymację, przywołał ich do porząd­ku. Jakiś żołnierz w damskim kapeluszu podarował nam klatkę z żywą papużką na drążku, Kurtuś podskakujący obok wózka chciał od razu powyrywać jej kolorowe piórka. Maria, która nie śmiała odmówić przyjęcia prezentu, podała mi klatkę na wózek, gdzie Kurtuś nie mógł już sięgnąć. Dla Oskara papużka była zbyt kolorowa, postawił więc klatkę z ptakiem na powiększoną skrzynkę margaryny z Matzerathem w środku. Siedziałem z tyłu, zwiesiłem nogi i przyglądałem się twarzy pana Fajngolda - pomarszczona, zamyślona i markotna, spra­wiała wrażenie, jakby ów pan sprawdzał w myślach jakiś skompliko­wany rachunek, który nie chciał się zgodzić.
Postukałem trochę w moją blachę, wybrałem coś wesołego, chcia­łem rozproszyć ponure myśli pana Fajngolda. Ale on marszczył się nadal i przebywał wzrokiem nie wiadomo gdzie, może w dalekiej Galicji; tylko mojego bębenka nie widział. Wtedy Oskar zrezygno­wał, dopuszczając do głosu koła ręcznego wózka i płacz Marii.
Jaka łagodna zima, pomyślałem, gdy zostawiliśmy za sobą ostat­nie domy Wrzeszcza, przyglądałem się też chwilę papużce, która na widok owego popołudniowego słońca stojącego nad lotniskiem na­stroszyła pióra.
Lotnisko było obstawione wojskiem, a szosa do Brzeźna zamknię­ta. Jakiś oficer gadał z panem Fajngoldem, który w trakcie rozmowy trzymał cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywał rzadkie roz­wiane włosy. Opukując krótko, jakby dla sprawdzenia, skrzynię z Matzerathem, drażniąc palcem papużkę, oficer kazał nas przepu­ścić, dał nam jednak dwóch najwyżej szesnastoletnich chłopaków w za małych furażerkach i z za dużymi pistoletami maszynowymi jako straż czy eskortę.
Stary Heilandt ciągnął, ani razu nie oglądając się za siebie. Umiał też w ruchu, nie zatrzymując wózka, jedną ręką zapalić papierosa. W powietrzu wisiały samoloty. Motory słyszało się wyraźnie, bo to był koniec lutego, początek marca. Tylko wokół słońca zebrało się parę chmurek, które coraz bardziej blakły. Bombowce leciały na Hel albo wracały z Helu, bo tam walczyły jeszcze resztki drugiej armii.
Dziwnym sposobem tym razem po Rosjanach nie przyszli Prusa­cy, Szwedzi, Sasowie czy Francuzi; przyszli Polacy.
Z całym dobytkiem przyszli Polacy z Wilna, Białegostoku i Lwo­wa i szukali sobie mieszkań. Do nas przyszedł pan, który nazywał się Fajngold, był samotny, ale stale zachowywał się tak, jakby otaczała go liczna rodzina, której musiał wydawać polecenia. Pan Fajngold od razu objął sklep kolonialny, pokazywał swojej żonie Lubię, która jednak w dalszym ciągu pozostawała niewidzialna i nie udzielała odpowiedzi, wagę dziesiętną, bak na naftę, mosiężny drąg na kiełba­sy, pustą kasę i, wielce ucieszony, zapasy w piwnicy. Maria, którą przyjął natychmiast na ekspedientkę i potokiem słów przedstawił swojej nierealnej żonie, pokazała panu Fajngoldowi naszego Matzeratha, który już od trzech dni leżał pod plandeką w piwnicy, bo ze względu na wielu Rosjan, którzy wszędzie na ulicach wypróbowywali rowery, maszyny do szycia i kobiety, nie mogliśmy go pocho­wać.
Gdy pan Fajngold zobaczył zwłoki, które przekręciliśmy na ple­cy, załamał ręce w taki sam ekspresyjny sposób, jaki Oskar zaobser­wował przed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Całą swoją rodzinę, nie tylko panią Lube, zawołał do piwnicy i z pewno­ścią zobaczył, że przyszli wszyscy, bo nazywał ich po imieniu, mó­wił: Luba, Lew, Jakub, Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyjaśnił we­zwanym, kto tu leży, a następnie wyjaśnił nam, że wszyscy, których dopiero co zawołał, też tak leżeli, zanim poszli do pieców w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierka i szwagier szwagierki, który miał pięcioro dzieciaków, i wszyscy leżeli, tylko on, pan Fajn­gold, nie leżał, bo musiał rozsypywać chlor.
Potem pomógł nam wnieść Matzeratha po schodkach do sklepu, znów miał wokół siebie całą rodzinę, prosił swoją żonę Lube, żeby pomogła Marii umyć zwłoki. Ona jednak nie pomogła, na co pan Fajngold już nie zwrócił uwagi, bo przenosił zapasy z piwnicy do sklepu. Także Greffowa, która przecież umyła matkę Truczinską, tym razem nie przyszła pomóc, bo w mieszkaniu miała pełno Rosjan; sły­chać było, jak śpiewała.
Stary Heilandt, który już w pierwszych dniach po zajęciu Gdań­ska miał pełno roboty żelując rosyjskie buty zdarte w zwycięskim marszu, nie chciał z początku zgodzić się na trumniarza. Lecz gdy pan Fajngold ubił z nim interes i za motorek elektryczny z szopy starego ofiarował papierosy Derby z naszych zapasów, Heilandt odło­żył kamasze, wziął inne narzędzia i ostatnie deski ze skrzynek.
Mieszkaliśmy wtedy, zanim wyrzucono nas również stamtąd i pan Fajngold odstąpił nam piwnicę, w mieszkaniu matki Truczinskiej, doszczętnie ogołoconym przez sąsiadów i przyjezdnych. Stary Hei­landt zdjął z zawiasów drzwi z kuchni do bawialni, bo drzwi z bawialni do sypialni poszły na trumnę matki Truczinskiej. Na dole, w podwórzu, palił Derby i zbijał pudło. My zostaliśmy na górze, ja wziąłem sobie jedyne krzesło, jakie uchowało się w mieszkaniu, otwo­rzyłem na rościerz wybite okna i złościłem się na starego, który kle­cił trumnę byle jak, nie nadając jej przepisowego zwężenia.
Oskar nie zobaczył już Matzeratha, bo gdy pudło załadowano na płaski wózek wdowy Greff, wieko ze skrzynki po margarynie Vitello było już przybite, chociaż Matzerath za życia nie tylko nie jadał mar­garyny, ale brzydził się nawet używać jej do potraw.
Maria prosiła pana Fajngolda, by jej towarzyszył, bo bała się ro­syjskich żołnierzy na ulicach. Fajngold, który siedział z podwinięty­mi nogami na kontuarze i wyjadał łyżeczką sztuczny miód z tekturo­wego kubka, miał najpierw skrupuły, obawiał się podejrzliwości swojej żony Luby, potem dostał chyba od małżonki pozwolenie, żeby pójść, bo zsunął się z kontuaru, dał mi sztuczny miód, ja oddałem go Kurtusiowi, który zaraz wszystko spałaszował, a tymczasem pan Fajngold z pomocą Marii włożył długie czarne palto z szarym króli­czym kołnierzem. Zanim zamknął sklep i poprosił żonę, żeby niko­mu nie otwierała, przymierzył za mały na niego cylinder, w którym dawniej Matzerath chodził na różne pogrzeby i wesela.
Pokój Oliwski. Jak to ładnie i pokojowo brzmi. Wielkie mocar­stwa spostrzegły wtedy po raz pierwszy, że kraj Polaków cudownie nadaje się do podziału. Szwedzi, Szwedzi, jeszcze raz Szwedzi - szwedzki półmisek, szwedzkie pijaństwo, szwedzka gimnastyka. Potem przyszli Rosjanie i Sasi, bo w mieście schronił się nieszczęsny król polski Stanisław Leszczyński. Z powodu jednego jedynego kró­la zniszczono tysiąc osiemset domów, a gdy nieszczęsny Leszczyń­ski uciekł do Francji, bo tam mieszkał jego zięć Ludwik, obywatele miasta musieli wybulić milion.
Potem Polska została trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wołani i na wszystkich bramach miejskich polskiego orła królew­skiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie bakałarz Falk zdążył na­pisać kolędę O, radosna..., przyszli Francuzi. Generał napoleoński nazywał się Raap i po uciążliwym oblężeniu wydusił z gdańszczan dwadzieścia milionów franków. Że czasy francuskie były straszne, tego nie należy podawać w wątpliwość. Ale trwały tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wyspę Spichrzów. Skończyło się wolne miasto, które wy­myślił sobie Napoleon. Prusacy ponownie znaleźli okazję, żeby wszystkie bramy miejskie zapaćkać swoim ptakiem, zajęli się też tym gorliwie i na sposób pruski ulokowali w mieście 4 pułk grenadierów, 1 brygadę artylerii, 1 batalion saperów i 1 pułk huzarów przybocz­nych. Tylko przejściowo stały w Gdańsku 30 pułk piechoty, 18 pułk piechoty, 3 pułk gwardii pieszej, 44 pułk piechoty i 33 pułk fizylierów. Natomiast ów słynny 128 pułk piechoty odszedł dopiero w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym. Żeby niczego nie pominąć, trzeba jeszcze dodać, że w czasach pruskich 1 brygada artylerii została roz­budowana i przekształcona w 1 dywizjon forteczny i 2 dywizjon po­lowy 1 wschodniopruskiego pułku artylerii. Do tego dochodził jesz­cze pomorski pułk artylerii ciężkiej, który później został zastąpiony 16 zachodniopruskim pułkiem artylerii ciężkiej. Miejsce 1 pułku huzarów przybocznych zajął 2 pułk huzarów przybocznych. Nato­miast 8 pułk ułanów tylko przez krótki czas przebywał w murach miasta. Za to poza murami, na przedmieściu Wrzeszcz, skoszarowa­no 17 zachodniopruski batalion taborów.
Za czasów Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Mie­ście była tylko zielona policja. Zmieniło się to za Forstera w dziewięćset trzydziestym dziewiątym. Wtedy wszystkie koszary z wypa­lanej cegły znów zapełniły się roześmianymi mężczyznami w mun­durach, którzy żonglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz można by wyliczać, jak nazywały się te wszystkie jednostki, które od dzie­więćset trzydziestego dziewiątego do dziewięćset czterdziestego pią­tego stacjonowały w Gdańsku i okolicach albo zostały w Gdańsku zaokrętowane i wysłane na front białomorski. Oskar jednak da temu spokój i powie po prostu: potem, jak się dowiedzieliśmy, przyszedł marszałek Rokossowski. Ten na widok nietkniętego miasta przypo­mniał sobie o swoich wielkich międzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpalił wszystko bombardowaniem artyleryjskim, żeby ci, co przyszli po nim, mogli wyszaleć się w odbudowie.
Powinienem czy nie powinienem

Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, następnie Kaszubi, od których w prostej linii pochodzi Oskar, wkrótce później Polacy wysłali Wojciecha z Pragi. Ten przyszedł z krzyżem i padł od topora Kaszubów albo Prusów. Stało się to w wiosce rybackiej, a wioska nazywała się Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powstał Dantzig, który później zamienił się w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa się Gdańsk.
Zanim jednak przyjęła się ta pisownia, po Kaszubach przyszli do Gyddanyzc książęta Pomorzan. Nosili takie imiona jak Subisław, Sambor, Mestwin i Swiętopełk. Z wioski powstało miasteczko. Po­tem przyszli dzicy Prusowie i zniszczyli trochę miasta. Potem przy­szli z daleka Brandenburczycy i również zniszczyli trochę miasta. Także Bolesław z Polski chciał trochę zniszczyć, a i zakon krzyżacki dbał o to, żeby szkody dopiero co naprawione ukazały się znów pod krzyżackimi mieczami.
Zabawiając się w niszczenie i budowanie zmieniali się teraz ko­lejno przez kilkaset lat książęta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzy­żaccy, królowie i antykrólowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi Włocławka. Budowniczowie i burzyciele nazywali się: Otto i Waldemar, Bogusza, Heinrich von Plotzke - i Dietrich von Alten­berg, który wzniósł zamek zakonny tam, gdzie w dwudziestym wie­ku przy placu Heweliusza broniono Poczty Polskiej.
Przyszli husyci, tu i ówdzie podłożyli ogieniek i odeszli. Potem wyrzucono Krzyżaków z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w mieście mieć żadnego zamku. Stało się polskie i nieźle na tym wychodziło. Król, który to osiągnął, nazywał się Kazimierz, otrzy­mał przydomek Wielki i był synem Władysława I. Potem przyszedł Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wyszła za mąż za Jagiełłę z Li­twy i zaczęły się czasy Jagiellonów. Po Władysławie II wstąpił na tron Władysław III, potem znów Kazimierz, który właściwie nie miał chęci, a mimo to przez trzynaście lat trwonił ciężkie pieniądze kup­ców gdańskich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht miał za to więcej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panował Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Auguście następuje w podręczniku historii rozdział o owym Stefanie Batorym, którego imieniem Polacy chętnie nazywają swoje transatlantyki. Ten przez dłuższy czas - jak można o tym przeczytać - oblegał i ostrzeliwał miasto, ale nie zdołał go zdobyć. Potem przyszli Szwedzi i zachowali się tak samo. Obleganie miasta sprawiło im taką przyjemność, że niebawem powtórzyli to kilka razy. Także Holendrom, Duńczykom i Anglikom Zatoka Gdań­ska tak się spodobała, że kilku cudzoziemskim kapitanom krążącym na gdańskiej redzie udało się zostać morskimi bohaterami.
Gdyby przedtem zamknął chociaż trzema palcami szpilkę partyj­nej odznaki. Teraz dławił się ostrym karmelkiem, poczerwieniał, oczy wyszły mu na wierzch, kaszlał, płakał, śmiał się i przez te wszystkie równoczesne wzruszenia nie mógł utrzymać rąk w górze. Tego jed­nak Ruscy nie mogli tolerować. Krzyczeli i chcieli, żeby znów poka­zał swoje dłonie. Ale Matzerath nastawił się wyłącznie na swoje dro­gi oddechowe. Nie mógł już nawet porządnie kaszleć, zaczął tańczyć i wymachiwać rękami, strącił z półki parę blaszanych puszek mie­szanki jarzynowej i sprawił, że mój Kałmuk, który dotąd przyglądał się spokojnie lekko skośnymi oczyma, odstawił mnie ostrożnie, sięg­nął za siebie, przyłożył coś do biodra i strzelił, strzelił całą serią, strzelił, zanim Matzerath zdążył się udusić.
Czegóż to człowiek nie robi, gdy na scenę wkracza przeznacze­nie! Podczas gdy mój domniemany ojciec połknął partię i umarł, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotłem w palcach wesz, którą na krótko przedtem złapałem na Kałmuku. Matzerath upadł w poprzek mrówczego szlaku. Ruscy opuścili piwnicę przez sklep i zabrali po drodze parę paczek sztucznego miodu. Mój Kałmuk wyszedł ostatni, nie wziął jednak sztucznego miodu, bo musiał założyć nowy maga­zynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff leżała wyczerpana między skrzynkami margaryny. Maria tuliła do siebie Kurtusia, jakby chcia­ła go udusić. Mnie chodziło po głowie zdanie, które wyczytałem u Goethego. Mrówki zastały zmienioną sytuację, nie wahały się jed­nak nadłożyć drogi, skierowały swój wojskowy szlak wokół skulo­nego Matzeratha, bo ów cukier sypiący się z rozprutego worka pod­czas zajmowania Gdańska przez armię marszałka Rokossowskiego nie stracił nic ze swojej słodyczy.
Oskar zaś, który nie umiał przestawić się tak szybko, zajął się, szukając namiastki swoich mrówek, obserwacją płaskich szarobrązowych zwierząt, które spacerowały po kołnierzu mojego Kałmuka. Chętnie bym złapał i zbadał taką wesz, bo i w mojej lekturze, rza­dziej u Goethego, tym częściej u Rasputina, była mowa o wszach. Ponieważ jednak jedną ręką trudno mi było poradzić sobie z wszą, starałem się pozbyć partyjnej odznaki. I żeby wytłumaczyć moje po­stępowanie. Oskar mówi: Ponieważ Kałmuk miał już na piersi kilka odznaczeń, w zaciśniętej dłoni podałem ów karmelek, który kłuł mnie i przeszkadzał w złapaniu wszy, stojącemu obok Matzerathowi.
Można teraz powiedzieć, że nie powinienem był tego robić. Moż­na też jednak powiedzieć: Matzerath nie powinien był brać.
Ale wziął. Ja pozbyłem się karmelka, Matzerath drętwiał z prze­rażenia coraz bardziej i bardziej, gdy czuł w palcach znaczek swojej partii. Mając teraz wolne ręce nie chciałem patrzeć, co zrobi z kar­melkiem. Zbyt rozproszony, żeby zająć się wszami, Oskar zamierzał ponownie skupić się na mrówkach, dostrzegł jednak szybki ruch ręki Matzeratha, mówi teraz, ponieważ nie pamięta, co wówczas pomy­ślał: Byłoby rozsądniej zatrzymać kolorową okrągłą rzecz w zaciś­niętej dłoni.
On jednak chciał się jej pozbyć i mimo swej fantazji, wypróbo­wanej często przy gotowaniu i dekorowaniu wystawy sklepu kolo­nialnego, nie znalazł innej kryjówki niż jama ustna.
Jak ważny może być taki krótki ruch ręki! Z dłoni do ust, to wy­starczyło, żeby obu Ruskich, którzy siedzieli spokojnie po obu stronach Marii, przestraszyć i wypłoszyć z przeciwlotniczego łóżka. Z pistoletami maszynowymi stanęli przed brzuchem Matzeratha i każ­dy widział, że Matzerath próbuje coś połknąć.
Kiedy unieśli klapę w podłodze, szpilka odznaki wciąż jeszcze mnie kłuła. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przykucnąć u drżących kolan Marii i obserwować mrówki na betonowej posadz­ce, których wojskowy szlak prowadził ukosem od ziemniaków do worka z cukrem. Bodaj sześciu całkiem normalnych, chyba lekko mieszanych Rosjan tłoczyło się na piwnicznych schodkach i sponad pepesz wytrzeszczało oczy. W ogólnym hałasie uspokajająco działał fakt, że mrówki nie przejęły się ani trochę wkroczeniem rosyjskiej armii. Myślały tylko o ziemniakach i o cukrze, podczas gdy tamci z pistoletami maszynowymi dążyli na razie do innych zdobyczy. Że dorośli trzymali ręce w górze, to wydawało mi się normalne. Znało się ten widok z kronik filmowych, podobnie też było po zakończeniu obrony Poczty Polskiej. Czemu jednak Kurtuś małpował dorosłych, tego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Powinien był brać przykład ze mnie, swego ojca - a jeśli nie z ojca, to z mrówek. Ponieważ trzy z czworokątnych mundurów zapaliły się z miejsca do wdowy Greff, zaczęło się coś ruszać w zdrętwiałym towarzystwie, Greffowa, która po długim wdowieństwie i poprzedzającym je poście wcale nie spo­dziewała się tak licznego naporu, początkowo jeszcze krzyczała ze zdziwienia, potem jednak szybko oswoiła się z ową prawie przez nią zapomnianą sytuacją.
Już u Rasputina czytałem, że Rosjanie lubią dzieci. W naszej piw­nicy miałem się o tym przekonać na własnej skórze. Maria drżała bez powodu i nie mogła pojąć, dlaczego ci czterej, którzy nie dobierali się do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami się tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz gładzili Kurtusia, mówili do niego da-da-da, głaskali po policzkach i jego, i Marię.
Mnie i mój bębenek wziął ktoś z betonu na ręce i w ten sposób przeszkodził mi w dalszej obserwacji mrówek, przeprowadzaniu po­równań i mierzeniu ich pilnością aktualnych wydarzeń. Blacha wi­siała mi na brzuchu i krępy, dziobaty żołnierz wystukał grubymi pal­cami, jak na dorosłego nawet dość zręcznie, parę taktów, pod które można by było zatańczyć. Oskar chętnie by się zrewanżował, poka­zał parę sztuczek na blasze, ale nie mógł, bo odznaka partyjna Matzeratha wciąż jeszcze kłuła go w lewą dłoń.
W naszej piwnicy zrobiło się niemal spokojnie i familijnie. Greffowa leżała, cichnąc coraz bardziej, pod trzema na zmianę żołnierzami, a gdy jeden z nich miał dość, mój utalentowany bębnista przekazał Oskara spoconemu, z lekka skośnookiemu, powiedzmy: Kałmukowi. Kałmuk trzymał już mnie lewą ręką, a prawą zapinał spodnie i nie zgorszył się wcale, że jego poprzednik, mój bębnista, zrobił coś przeciwnego. Matzerath jednak nie mógł doczekać się odmiany. Na­dal stał przy półkach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, ręce trzymał w górze, ukazywał wszystkie linie dłoni; ale nikt nie chciał czytać mu z ręki. Natomiast pojętność kobiet okazała się za­skakująca: Maria nauczyła się pierwszych słów po rosyjsku, kolana już jej nie drżały, śmiała się nawet i mogłaby zagrać na organkach, gdyby drumla znalazła się pod ręką.
Gdy granaty wybuchły w pobliżu, opuściliśmy strych. Później Matzerath chciał jeszcze raz iść na górę, ale Maria mu nie pozwoliła. Usłuchał, a kiedy długo i szeroko opisywał pożar wdowie Greff, która nie ruszała się z piwnicy, płakał. Zaszedł jeszcze raz do mieszkania, nastawił radio, ale radio milczało. Nie było słychać nawet trzaskania ognia w płonącej rozgłośni, nie mówiąc już o jakimś komunikacie nadzwyczaj nym.
Speszony niemal jak dziecko, które nie wie, czy ma nadal wie­rzyć w świętego Mikołaja, stał Matzerath pośrodku piwnicy, szarpał szelki, po raz pierwszy wyraził zwątpienie w ostateczne zwycięstwo i za radą wdowy Greff wyjął odznakę partyjną z klapy marynarki, nie wiedział jednak, co z nią zrobić; piwnica miała bowiem betonową posadzkę, Greffowa nie chciała od niego wziąć odznaki, Maria uwa­żała, że powinien zagrzebać ją w ziemniaki, ale ziemniaki nie były dla Matzeratha wystarczająco bezpieczne, a na górę nie odważył się pójść, bo tamci lada chwila przyjdą, jeśli już nie przyszli, byli w dro­dze, bili się przecież już pod Brętowem i Oliwą kiedy on był jeszcze na strychu, i ubolewał raz po raz, że nie zostawił tego karmelka na górze w piasku przeciwlotniczym, bo jeśli znajdą go tutaj z karmel­kiem w garści... Upuścił go na beton, chciał rozdeptać i zabawić się w dzikusa, ale obaj z Kurtusiem rzuciliśmy się tam jednocześnie, ja pierwszy chwyciłem, nadal go trzymałem, kiedy malec uderzył, jak uderzał zawsze, ilekroć chciał coś mieć, ale ja nie dałem synowi od­znaki partyjnej, nie chciałem go narażać; bo z Rosjanami nie ma żar­tów. Oskar wiedział o tym już z lektury Rasputina, i gdy Kurtuś bił mnie, a Maria próbowała nas rozdzielić, zastanawiałem się, czy to Białorusini, czy Rosjanie, Kozacy czy Gruzini, Kałmucy czy Tatarzy krymscy, Rusini czy Ukraińcy, czy może Kirgizi znaleźliby u Kurtusia odznakę partyjną Matzeratha, gdyby Oskar ugiął się pod ciosami swego syna.
Gdy Maria rozdzieliła nas z pomocą wdowy Greff, trzymałem karmelek zwycięsko w lewej pięści. Matzerath był rad, że pozbył się odznaki. Maria musiała uspokajać rozbeczanego Kurtusia. Otwarta szpilka ukłuła mnie w dłoń. Tak jak i dawniej - nie gustowałem w tej rzeczy. Ale gdy chciałem z powrotem przylepić Matzerathowi jego karmelek do marynarki, tym razem z tyłu — cóż mnie w końcu obcho­dzi jego partia - tamci byli już w sklepie nad nami i najprawdopo­dobniej, sądząc po kobiecych piskach, również w sąsiednich piwni­cach.
Ziemia była zmarznięta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmianę pracowali kilofem, a Maria usiłowała wykopać bluszcz koło kamiennych ławek, Oskar oddalił się i niebawem znalazł się wśród drzew Alei Hindenburga. Jaki tam był ruch! Czołgi wycofane z Wyżyny Gdańskiej i Żuław holowały się wzajemnie. Na drzewach - jeśli dobrze pamiętam, były to lipy - wisieli volksszturmisci i żoł­nierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach były dość czytelne i oznajmiały, że na drzewach albo lipach wiszą zdrajcy. Zajrzałem kilku powieszonym w wytężone twarze, dokonywałem ogólnych i szczególnych porównań z wisielcem Greffem. Widziałem też garść dyndających młodych chłopaków w zbyt obszernych mundurach, parę razy wydawało mi się, że poznaję Störtebekera — ale wszystkie dyn­dające chłopaki wyglądają jednakowo - i mimo to powiedziałem so­bie: teraz powiesili Störtebekera, czy Luzie Rennwand też zadynda­ła?
Ta myśl uskrzydliła Oskara. Przepatrywałem drzewa z lewej i z pra­wej w poszukiwaniu chudej wiszącej dziewczyny, odważyłem się przejść między czołgami na drugą stronę Alei, lecz i tam znalazłem tylko piechurów, starych volksszturmistow i chłopców podobnych do Störtebekera. Rozczarowany poczłapałem Aleją w górę aż do na pół zniszczonej kawiarni „Cztery Pory Roku”, zawróciłem z dużymi oporami i jeszcze stojąc nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Marią rzucając na pagórek bluszcz i liście, miałem przed oczyma wyraźny i dokładny obraz wiszącej Luzie.
Nie odprowadziliśmy już płaskiego wózka wdowy Greff do skle­pu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczególne części przed kontuarem, a kupiec kolonialny powie­dział do starego człowieka, któremu wetknął trzy paczki papierosów Derby: - Wózek może nam jeszcze być potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.
Stary Heilandt nic nie odpowiedział, tylko wziął sobie kilka pu­dełek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych półek. Potem w filcowych pantoflach, które miał na sobie podczas pogrzebu przez całą drogę tam i z powrotem, poczłapał ze sklepu zostawiając Matzerathowi przeniesienie żałosnych resztek towaru z półek do piwnicy.
Nie wychodziliśmy teraz prawie wcale z podziemi. Mówiono, że Rosjanie są już w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W każdym razie siedzieli na wzgórzach, bo strzelali wprost na miasto. Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad sie­demset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, two­rząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypa­lali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując jednak w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarną, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Pod­wale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewaku­owane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wiel­kim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano pra­premierę Snów Podpalacza, dwuznacznej jednoaktówki. Na Ratu­szu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z waż­nością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha. Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozu­miałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towa­rzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.
Oskar nigdy sobie wiele nie robił z pożarów. Toteż zostałbym w piwnicy, kiedy Matzerath popędził po schodach na górę, żeby ze strychu popatrzeć na płonący Gdańsk, gdybym lekkomyślnie na tym właśnie strychu nie przechowywał swojego skromnego, łatwopalne­go dobytku. Należało ratować mój ostatni bębenek z zapasów teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiędzy kartkami książki przechowywałem też cieniusieńki, pastelowo pomalowany wachlarz, którym moja Roswita Raguna umiała za życia poruszać z takim wdzię­kiem. Maria została w piwnicy. Kurtuś natomiast chciał ze mną i z Matzerathem iść na górę i zobaczyć ogień. Z jednej strony gnie­wała mnie nie kontrolowana zapalczywość mojego syna, z drugiej zaś Oskar powiedział sobie: Chłopak wdał się w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymała Kurtusia na dole, mnie pozwolono pójść z Matzerathem na górę, wziąłem swoje manatki, rzuciłem okiem z okna strychu i zdumiałem się try­skającą siłą żywotną, na jaką zdobyło się szacowne miasto.
Ponieważ jednak w czasie bombardowania mysz zastygła skur­czona na krześle i nie chciała leżeć w trumnie inaczej niż z podciąg­niętymi w górę kolanami, stary Heilandt, gdy Maria z Kurtusiem na ręku wyszła na parę minut z pokoju, musiał złamać jej obie nogi, żeby można było trumnę zabić gwoździami.
Mieliśmy niestety tylko żółtą farbę i ani na lekarstwo czarnej. Matkę Truczinską wyniesiono więc z mieszkania i po schodach na podwórze w nie pomalowanym, ale zwężonym u stóp pudle. Oskar szedł z tyłu ze swoim bębenkiem i spoglądał na wieko trumny czyta­jąc: margaryna Vitello - margaryna Vitello - margaryna Vitello. Ten napis powtarzał się tam trzykrotnie w regularnych odstępach i po­twierdzał pośmiertnie gust matki Truczinskiej. Za życia wolała ona dobrą margarynę Vitello z czystych tłuszczów roślinnych od najlep­szego masła; bo margaryna jest zdrowa, odświeżająca, pożywna, bo margaryna rozwesela.
Stary Heilandt ciągnął trumnę na płaskim wózku ze sklepu wa­rzywnego Greffów ulicami Luizy, Marii, Antona Möllera - płonęły tam dwa domy - w stronę kliniki położniczej. Kurtuś został z wdową Greff w naszej piwnicy, Maria i Matzerath pchali, Oskar siedział na wózku, chętnie wdrapałby się na trumnę, ale mu nie pozwolono. Uli­ce były zapchane uciekinierami z Prus Wschodnich i Żuław. Przez tunel pod torami kolejowymi koło hali sportowej nie dało się przejść. Matzerath zaproponował, żeby wykopać dół w ogrodzie szkolnym
Conradinum. Maria była przeciwna. Stary Heilandt, który był z mat­ką Truczinską w jednym wieku, machnął ręką z dezaprobatą. Ja też byłem przeciwko ogrodowi szkolnemu. Z cmentarza miejskiego musieliśmy oczywiście zrezygnować, bo od hali sportowej poczyna­jąc Aleja Hindenburga była otwarta tylko dla pojazdów wojskowych. Nie mogliśmy więc pochować myszy obok jej syna Herberta, ale wybraliśmy jej miejsce w parku Steffensa, który leżał naprzeciwko cmentarza miejskiego.
Zaletą naszej piwnicy było drugie wejście, które jak również wszy­scy wiemy, składało się z klapy w podłodze sklepu za kontuarem. Dzięki temu nikt nie mógł zobaczyć, co Matzerath do piwnicy zano­sił, co z piwnicy wynosił. Bo też nikt nie patrzyłby życzliwym okiem na zapasy, jakie Matzerath potrafił zgromadzić przez lata wojny. Su­che i ciepłe pomieszczenie wypełnione było różnymi artykułami spo­żywczymi: fasolą i grochem, makaronem, cukrem, miodem sztucz­nym, mąką pszenną i margaryną. Skrzynki sucharów z razowego chleba spoczywały na skrzynkach Palminu. Konserwy z mieszanką jarzynową piętrzyły się obok puszek mirabeli, zielonego groszku i śliwek na półkach, które zapobiegliwy Matzerath sam wykonał i kołkami przymocował do ścian. Kilka belek, mniej więcej w poło­wie wojny zaklinowanych na polecenie Greffa między sklepienie a betonową posadzkę, miało składowi żywności zapewnić bezpie­czeństwo przepisowego schronu. Kilkakrotnie Matzerath chciał usu­nąć belki, ponieważ Gdańsk prócz nalotów nękających nie przeżył większego bombardowania. Teraz jednak, gdy nie upominał już ko­mendant schronu Greff, Maria prosiła go o pozostawienie wspierają­cych belek. Domagała się bezpieczeństwa dla Kurtusia, a niekiedy i dla mnie.
Podczas pierwszych nalotów w końcu stycznia stary Heilandt i Matzerath znosili jeszcze wspólnymi siłami krzesło z matką Truczinską do naszej piwnicy. Potem, może na jej życzenie, a może dla zaoszczędzenia sobie trudu, zostawiono ją w mieszkaniu, przy oknie. Po wielkim nalocie na śródmieście Maria i Matzerath znaleźli staruszkę ze zwisającą dolną szczęką i tak wywróconymi białkami, jak gdyby do oka wpadła jej mała lepka mucha.
Zdjęto więc z zawiasów drzwi do sypialni. Stary Heilandt przy­niósł ze swojej szopy narzędzia i parę cienkich desek. Paląc papiero­sy Derby, które dostał od Matzeratha, wziął miarę. Oskar pomagał mu w pracy. Inni schowali się w piwnicy, bo znowu zaczął się ostrzał artylerii ze wzgórz.
Heilandt chciał uwinąć się szybko i zbić prostą, nie zwężoną skrzy­nię. Oskar natomiast opowiadał się za trumną w tradycyjnej formie, nie ustępował, tak stanowczo podsuwał mu deski pod piłę, że stary zdecydował się ostatecznie na owo zwężenie u stóp, którego ma pra­wo domagać się każde ludzkie ciało.
W rezultacie trumna wyglądała pierwszorzędnie. Greffowa umy­ła matkę Truczinską, wyjęła z szafy świeżo wypraną nocną koszulę, obcięła jej paznokcie, ułożyła jej kok, z trzech drutów zrobiła mu konieczną podporę, krótko mówiąc, zadbała o to, żeby matka Truczinska również po śmierci przypominała szarą mysz, która za życia lubiła popijać kawę słodową i zajadać placki ziemniaczane.
Matzerath zastanawiał się przez dziesięć dni, czy ma podpisać dokument i wysłać do Ministerstwa Zdrowia. Gdy jedenastego dnia
podpisał i wysłał, miasto znajdowało się już pod ostrzałem artylerii i było rzeczą wątpliwą, czy poczta będzie jeszcze miała okazję prze­kazać list dalej. Szpice pancerne armii marszałka Rokossowskiego dotarły do Elbląga. Druga armia, armia Weissa, zajęła stanowiska na wzgórzach wokół Gdańska. Zaczęło się życie w piwnicy.
Jak wszyscy wiemy, nasza piwnica znajdowała się pod sklepem. Można było do niej dostać się przez wejście piwniczne w sieni, na­przeciwko ustępu, po osiemnastu schodkach w dół, mijając piwnice Heilandta i Katerowej, nie dochodząc do piwnicy Schlagerów. Stary Heilandt pozostał w kamienicy, natomiast pani Kater, a także zegar­mistrz Laubschad, Eykowie i Schlagerowie uciekli z paru tobołkami. Mówiono później o nich, również o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, że w ostatnim momencie dostali się na pokład dawnego stat­ku wycieczkowego i odpłynęli do Szczecina czy Lubeki, a może wpadli na minę i wylecieli w powietrze; w każdym razie z górą poło­wa mieszkań i piwnic była pusta.
Nie skoczyłem i nigdy nie będę skakał z wieży. Nie był to ostatni proces Oskara. Kilka razy, i to jeszcze całkiem niedawno, próbowa­no skusić mnie do skoku. Podobnie jak na procesie Wyciskaczy, tak i na procesie o palec serdeczny - który nazwę lepiej trzecim proce­sem Jezusa - nie brakowało widzów na brzegu wyłożonego lazuro­wymi płytami basenu bez wody. Siedzieli na ławkach dla świadków, dzięki mojemu procesowi chcieli żyć dalej.
Ja jednak zrobiłem w tył zwrot, zdusiłem opierzone jaskółki pod moimi pachami, zdeptałem jeże urządzające sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzyłem głodem szare kociaki pod moimi kolana­mi - i nieugięcie, gardząc wzniosłymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszedłem do poręczy, znalazłem się na drabinie, zszedłem na dół, a każdy szczebel utwierdzał mnie w przekonaniu, że można nie tylko wspiąć się na wieżę, ale i opuścić ją bez skoku.
Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke pobłogosławił mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przyniosła mi płasz­czyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtuś podrósł i nie chciał mnie uznać ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzymała pod rękę swojego brata Wincentego. Ten znał świat i gadał bez związku.
Gdy opuszczaliśmy gmach sądu, podszedł do Matzeratha urzęd­nik po cywilnemu, wręczył mu jakieś pismo i powiedział: — Napraw­dę powinien pan to jeszcze raz rozważyć, panie Matzerath. Dziecko nie może włóczyć się po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystują takie bezbronne stworzenie.
Maria płakała i zawiesiła mi na szyi bębenek, który w czasie pro­cesu znajdował się w rękach proboszcza Wiehnke. Ruszyliśmy na przystanek tramwajowy przy Dworcu Głównym. Ostatni kawałek drogi Matzerath niósł mnie na rękach. Ponad jego ramieniem ogląda­łem się w tył, szukałem w tłumie trójkątnej twarzy, byłem ciekaw, czy i ona musiała wspiąć się na wieżę, czy skoczyła za Störtebekerem i Moorkähnem, czy też jak ja skorzystała z drugiej możliwości, z możliwości zejścia w dół po drabinie.
Do dzisiejszego dnia nie zdołałem odzwyczaić się od rozglądania się na ulicach i placach za chudym, ani ładnym, ani brzydkim, jed­nakże niewzruszenie mordującym mężczyzn podlotkiem. Nawet w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekroć Bruno zapowiada mi nieznanego gościa. Mój strach mówi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czar­na Kucharka, ostatni raz wezwie cię do skoku.
Wbrew historii najpierw skoczyli Belizariusz i Narses, potem Totila i Teja.
Skoczył Sinobrody, skoczył Lwie Serce, skoczyli szeregowi ban­dy Wyciskaczy: Kulfon, Buszmen, Oliwa, Gwizdek, Pyskacz, Jatagan i Bednarz.
Gdy skoczył Stuchel, niesamowicie zezowaty uczniak z szóstej gimnazjalnej, który właściwie tylko w połowie, i to przypadkiem, należał do bandy Wyciskaczy, na trampolinie pozostał jedynie Jezus; sędziowie chórem wzywali go do skoku jako Oskara Matzeratha, ale Jezus nie usłuchał tego wezwania. A gdy z ławki dla świadków pod­niosła się surowa Luzie z cienkim mozartowskim warkoczem między łopatkami, rozłożyła ręce w rękawach wełnianego blezera i nie poruszając zaciśniętymi ustami szepnęła: - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - wtedy pojąłem kuszącą naturę dziesięciometrowej trampo­liny, wtedy małe szare kociaki baraszkowały mi pod kolanami, wte­dy jeże parzyły mi się pod podeszwami, wtedy jaskółki opierzały mi się pod pachami, wtedy cały świat leżał u moich stóp, nie tylko Euro­pa. Oto Amerykanie i Japończycy tańczyli taniec z pochodniami na wyspie Luzon. Oto skośnoocy i okrągłoocy gubili guziki od swoich mundurów. Oto był w Sztokholmie pewien krawiec, który w tym sa­mym momencie przyszywał guziki do wieczorowego ubrania w dyskretne prążki. Oto Mountbatten faszerował birmańskie słonie pociskami wszelkiego kalibru. Oto równocześnie pewna wdowa w Limie uczyła swoją papugę wymawiać słówko „caramba”. Oto na samym środku Pacyfiku płynęły ku sobie dwa potężne lotniskowce, strojne niczym gotyckie katedry, wysłały swoje samoloty i zatopiły się nawzajem. Samoloty zaś nie miały już gdzie wylądować, wisiały w powietrzu bezradnie i wręcz alegorycznie niby aniołowie, i brzę­cząc zużywały paliwo. W niczym to jednak nie przeszkodziło kon­duktorowi tramwajowemu w Haparandzie, który właśnie wrócił z pracy. Rozbił jajka na patelni, dwa dla siebie, dwa dla narzeczonej, na której przyjście czekał uśmiechając się i wszystko przewidując. Oczywiście można też było przewidzieć, że armie Koniewa i Żukowa znowu się ruszą, podczas gdy w Irlandii padał deszcz, przełamały one front na Wiśle, zdobyły Warszawę za późno, Królewiec za wcześ­nie, nie mogły jednak przeszkodzić temu, że pewnej kobiecie z Pana­my, która miała pięcioro dzieci i jednego męża, przypaliło się mleko na gazowej kuchence. Nie obeszło się więc bez tego, że z nici aktual­nych wydarzeń, która z przodu była jeszcze głodna, zastawiała pu­łapki i tworzyła historię, z tyłu tkano już anegdotę. Spostrzegłem też, że takie czynności jak: kręcenie młynka palcami, marszczenie czoła, schylanie głowy, ściskanie rąk, robienie dzieci, fałszowanie pienię­dzy, gaszenie światła, mycie zębów, zabijanie i zmienianie pieluch podejmowane były wszędzie, choć niejednakowo zręcznie. Speszyły mnie te liczne konsekwentne działania. Dlatego ponownie poświęci­łem uwagę procesowi, który na moją cześć urządzono u stóp wieży. - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - szeptała z ławki dla świadków przed­wcześnie dojrzała Luzie Rennwand. Siedziała na kolanach szatana, co jeszcze podkreślało jej dziewictwo. Szatan zrobił jej przyjemność, wręczając kanapkę z kiełbasą. Luzie ugryzła, a mimo to pozostała czysta. - Skacz, słodki Jezusie! - wzywała żując i ofiarowywała mi swój nietknięty trójkąt.
Oto Störtebeker wszedł na uginającą się deskę bez poręczy.
- Skacz! - zawołał chór sędziów.
Ale Störtebeker nie skoczył.
Wtedy z ławek dla świadków podniosła się szczupła dziewczęca postać w wełnianym blezerze i szarej plisowanej spódniczce. Unio­sła białą, ale nie zamazaną twarz - o której twierdzę po dziś dzień, że tworzyła trójkąt - niby błyszcząco oznaczony cel, i Luzie Rennwand nie zawołała, lecz szepnęła: - Skacz, Störtebeker, skacz!
I Störtebeker skoczył, a Luzie usiadła z powrotem na drewnianej ławce dla świadków, obciągnęła rękawy wełnianego blezera kryjąc w nich pięści.
Moorkähne pokuśtykał na deskę trampoliny. Sędziowie wezwali go do skoku. Ale Moorkähne nie chciał, uśmiechnął się z zakłopota­niem patrząc na swoje paznokcie, czekał, aż Luzie podwinęła ręka­wy, wydobyła z wełny pięści i ukazała mu czarno obramowany trójkąt ze szparkami oczu. Wtedy skoczył z furią na trójkąt, ale chybił celu.
Psuj i Putto, którzy już w czasie wspinaczki mieli ze sobą na pień­ku, pokłócili się na trampolinie. Putto dostał wyciskanie i nawet przy skoku Psuj nie wypuścił Putta.
Cykoria, który miał długie jedwabiste rzęsy, zamknął przed sko­kiem swoje bezgranicznie smutne sarnie oczy.
Chłopcy ze służby pomocniczej lotnictwa, zanim skoczyli, mu­sieli zdjąć mundury.
Także bracia Rennwand nie mogli skoczyć z trampoliny do nieba jako ministranci; Luzie, ich siostrzyczka, która w nędznej wojennej wełnie siedziała na ławce dla świadków i zachęcała do skoków, ni­gdy by do tego nie dopuściła.
Proszę sobie wyobrazić basen pływacki wyłożony lazurowymi kamiennymi płytami, w basenie pływają opaleni, sportowo usposo­bieni ludzie. Na brzegu basenu siedzą przed kabinami kąpielowymi podobnie opaleni, podobnie usposobieni mężczyźni i kobiety. Być może muzyka z nastawionego cicho głośnika. Zdrowa nuda, lekka i nieobowiązująca erotyka, co napręża kąpielowe stroje. Płyty są gład­kie, ale nikt się nie ześlizguje, zaledwie parę tablic z zakazami; lecz i te są zbyteczne, bo kąpiący się przychodzą tylko na dwie godziny i wszystko, co zakazane, robią gdzie indziej. Co jakiś czas skacze ktoś z trzymetrowej trampoliny, ale to jednak nie wystarcza, żeby ściągnąć na siebie uwagę pływaków, żeby oderwać oczy leżących plażowiczów od ilustrowanych pism. Nagle wietrzyk! Nie, to nie wie­trzyk. To raczej młody człowiek, który powoli, konsekwentnie, szcze­bel po szczeblu, wspina się po drabinie na dziesięciometrową wieżę. Opadają już pisma z reportażami z Europy i zza oceanu, oczy wspi­nają się razem z nim, wydłużają się leżące ciała, młoda kobieta przy­kłada dłoń do czoła, ktoś zapomina o czym myślał, jakieś słowo po­zostaje nie wypowiedziane, jakiś flirt, dopiero co rozpoczęty, kończy się przedwcześnie, w połowie zdania - bo on, dobrze zbudowany i sprawny, staje teraz na samej górze, podskakuje, opiera się o łagod­nie wygiętą poręcz ze stalowych rurek, spogląda jakby znudzony w dół, eleganckim ruchem miednicy odrywa się od poręczy, odważa się wejść na wystającą, uginającą się przy każdym kroku deskę tram­poliny, spogląda w dół, wpatruje się w lazurowy, przerażająco mały basen, w którym czepki pływaczek roją się jak w kalejdoskopie czer­wono, żółto, zielono, biało, czerwono, żółto, zielono, biało, czerwo­no, żółto. Tam chyba siedzą znajome, Doris i Erika Schüler, także Jutta Daniels ze swoim przyjacielem, który wcale do niej nie pasuje. One machają do niego, Jutta też. On, starając się nie stracić równo­wagi, macha do nich. One wołają. Czego znowu chcą? No to już, wołają, skacz, woła Jutta. Ale przecież on wcale nie miał zamiaru. Chciał tylko zobaczyć, jak to jest na górze, a potem powoli, szczebel po szczeblu, zejść na dół. A one wołają teraz, tak że wszyscy mogą słyszeć, wołają głośno: - skacz! No, skacz już! Skacz!
Musicie państwo przyznać, że choćby wieża była nie wiem jak blisko nieba, jest to piekielna sytuacja. Podobnie, tylko nie w sezonie kąpielowym, a w styczniu dziewięćset czterdziestego piątego było z członkami bandy Wyciskaczy i ze mną. Odważyliśmy się wspiąć wysoko na górę, popychaliśmy się teraz na szczycie wieży, a w dole, tworząc uroczystą podkowę wokół bezwodnego basenu, siedzieli sędziowie, ławnicy, świadkowie i woźni sądowi.
Tylko policjanci wrzeszczeli. Chłopców wyprowadzono. Pro­boszcz Wiehnke postawił mnie na kamiennych płytach, ponieważ zrobiło mu się słabo i musiał usiąść na najbliższej ławce. Stałem koło naszych narzędzi, a za dłutami i młotkami spostrzegłem ów koszyk pełen kanapek z kiełbasą, które Cykoria przygotował przed wymar­szem.
Wziąłem koszyk, podszedłem do chudej, dygocącej z zimna w cienkim płaszczu Luzie i ofiarowałem jej kanapki. Ona podniosła mnie, trzymała mnie prawą ręką, przez lewą przewiesiła koszyk, miała już kanapkę w palcach, za chwilę w zębach, a ja obserwowałem jej płonącą, zbitą, ściśniętą twarz: niespokojne oczy za dwiema czarny­mi szparkami, skóra jak wyklepana młotkiem, żujący trójkąt, lalka, Czarna Kucharka, która żre kiełbasę razem ze skórką, która żrąc sta­je się jeszcze cieńsza, głodniejsza, bardziej trójkątna, bardziej lalkowata - widok, który pozostawił we mnie niezatarte piętno. Któż zdej­mie mi z czoła ów trójkąt? Czy długo jeszcze będzie on przeżuwał we mnie - kiełbasę, skórkę, ludzi - i uśmiechał się, jak potrafi się uśmiechać tylko trójkąt i damy na dywanach, które hodują sobie jed­norożce?
Gdy Störtebeker, wyprowadzany przez dwóch funkcjonariuszy, zwrócił ku Luzie i Oskarowi swoją zakrwawioną twarz, unikałem jego wzroku, odtąd już go nie poznając, i między pięciu czy sześciu policjantami, na ręku żrącej kanapkę Luzie opuściłem kościół w ślad za swoją dawną bandą Wyciskaczy.
Cóż pozostało? Pozostał proboszcz Wiehnke z obiema naszymi latarkami wojskowymi, które w dalszym ciągu nastawione były na czerwone światło, między porzuconymi w pośpiechu strojami mini­strantów i kapłańskim ornatem. Kielich i monstrancja pozostały na stopniach ołtarza. Odpiłowany Jan i odpiłowany Jezus pozostali przy Najświętszej Pannie, która w naszej piwnicy w willi Puttkamerów miała stanowić przeciwwagę dla dywanu z damą i jednorożcem.
Oskara natomiast oczekiwał proces, który jeszcze dziś nazywam drugim procesem Jezusa, a który zakończył się moim, a więc i Jezu­sa, uniewinnieniem.
Störtebeker chciał mnie zdjąć z uda Najświętszej Panny. Ja od­mówiłem. On zrozumiał Oskara, kiwnął głową, zmusił bandę, żeby pozostała na klęczkach, żeby klęcząc czekała na policję, i chłopaki klęczały, drżały co prawda, niejeden ukląkł na obydwa kolana, wszy­scy jednak czekali bez słowa, aż tamci - przez lewą nawę, przez środ­kową nawę i z zakrystii - doszli do nas, obstawili lewy boczny oł­tarz.
Dużo rażących, nie nastawionych na czerwone światło latarek. Störtebeker wstał, zrobił znak krzyża, ukazał się latarkom, oddał welurowy kapelusz wciąż jeszcze klęczącemu Psujowi i podszedł w swoim nieprzemakalnym płaszczu do nabrzmiałego cienia bez la­tarki, do proboszcza Wiehnke, wyciągnął zza cienia na światło coś cienkiego, szamoczącego się, Luzie Rennwand, i tak długo walił w wykrzywioną, trójkątną twarz dziewczyny pod baskijskim bere­tem, aż cios jednego z policjantów rzucił go między kościelne ławki.
- Rany, Jeschke - usłyszałem z wysokości mojej Najświętszej Panny okrzyk innego policjanta - przecież to syn szefa!
W ten sposób Oskar z lekką satysfakcją dowiedział się, że jego dzielnym podkomendnym był syn prezydenta policji i bez oporu, grając rolę chlipiącego, uprowadzonego przez wyrostków trzylatka, oddał się pod opiekę: proboszcz Wiehnke wziął mnie na ręce.

środa, 13 sierpnia 2008

Nie musiał więc długo myśleć, prędko skapował mój plan, a na­wet jeszcze prześcignął. Obydwie latarki wojskowe, które podczas demontażu obsługiwali Narses i Belizariusz, polecił skierować wprost na mnie i Najświętszą Pannę, a ponieważ blask mnie oślepił, kazał nastawić czerwone światło, przywołał do siebie braci Rennwand, szeptał coś z nimi, oni nie chcieli, czego on chciał, do grupy, nie
czekając na znak Störtebekera, zbliżył się Psuj, pokazał swoje kłyk­cie gotowe już do wyciskania; wtedy bracia ulegli i odprowadzeni przez Psują i Mistera z służby pomocniczej lotnictwa zniknęli w za­krystii. Oskar czekał spokojnie, poprawił sobie bębenek i nie zdziwił się wcale, gdy wrócili przebrani. Długi Mister w szatach kapłańskich, obaj Rennwandowie w biało-czerwonych strojach ministrantów. Psuj, w połowie ubrany jak wikary, przyniósł wszystko, czego potrzeba do mszy, zwalił to na chmurę i ulotnił się. Starszy Rennwand trzymał kociołek z kadzidłem, młodszy dzwonki. Mister, mimo że szaty pro­boszcza Wiehnke były na niego o wiele za obszerne, radził sobie całkiem nieźle, zaczął wprawdzie z uczniowskim cynizmem, ale po­tem dał się porwać tekstowi i świętym czynnościom, ofiarował nam wszystkim, zwłaszcza jednak mnie, nie błazeńską parodię, lecz mszę, którą później, przed sądem, nazywano zawsze mszą, choćby nawet czarną. Trzech chłopaków zaczęło od modlitwy u stóp ołtarza: banda w ławkach i na kamiennej posadzce przyklękła, przeżegnała się, a Mister, panując jako tako nad tekstem, wspierany rutyną ministran­tów, zaczął odprawiać mszę. Ja podczas introitu ostrożnie stukałem pałeczkami w blachę. Przy Kyrie wzmogłem akompaniament. Glo­ria in excelsis Deo, wychwalałem na swojej blasze, wzywałem do modlitwy, zamiast lekcji z codziennej mszy dałem dłuższą partię bęb­nienia. Szczególnie pięknie wyszedł mi werset Alleluja. Przy Credo spostrzegłem, jak mocno chłopaki wierzyły we mnie, przy ofiarowa­niu nieco wyciszyłem blachę, pozwoliłem Misterowi złożyć chleb w ofierze, zmieszać wino z wodą, pozwoliłem okadzić kielich i sie­bie, przyglądałem się, jak Mister zachowywał się przy umyciu rąk. Orate, fratres, bębniłem w czerwonym blasku latarek, przeszedłem do przeistoczenia: Oto ciało moje. Oremus, śpiewał Mister, upomniany przez święty porządek - chłopaki w ławkach zaprezentowały mi dwie wersje Ojcze nasz, lecz Mister potrafił zjednoczyć protestantów i katolików w komunii. Jeszcze gdy jedli i pili, wybębniłem im Confiteor, Najświętsza Panna wskazywała palcem na Oskara bębnistę. Rozpocząłem naśladowanie Chrystusa. Msza przebiegała jak po ma­śle. Głos Mistera wznosił się i opadał. Jak pięknie wywiódł błogosła­wieństwo: przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, a gdy powie­rzył kościołowi końcowe słowa Ite, missa est - idźcie, jesteście wolni, nastąpiło rzeczywiście duchowe wyzwolenie, a świeckie pojmanie mogło dotknąć tylko utwierdzoną w wierze, umocnioną imieniem Oskara i Jezusa bandę Wyciskaczy.
Usłyszałem samochody już podczas mszy. Także Störtebeker od­wrócił głowę. Toteż tylko my dwaj nie byliśmy zaskoczeni, gdy przy głównym wejściu, w zakrystii, ponadto przy prawym bocznym wej­ściu rozległy się głosy, a na kościelnej posadzce zadudniły ciężkie obcasy.
Odpiłowanie małego Jezusa, który całym siedzeniem dotykał le­wego uda Najświętszej Panny, było bardziej czasochłonne. Pełne czterdzieści minut potrzebowali na to Cykoria, starszy Rennwand i Lwie Serce. Dlaczego właściwie nie było jeszcze Moorkähnego? Miał przyjść ze swoimi ludźmi wprost z Nowego Portu i spotkać się z nami w kościele, żeby gromadny marsz nie rzucał się zbytnio w oczy. Störtebeker był w złym nastroju, wydał mi się podenerwo­wany. Kilka razy pytał braci Rennwand o Moorkähnego. Gdy w koń­cu, jak tego spodziewaliśmy się wszyscy, padło słówko: Luzie, Störtebeker nie pytał już więcej, wyrwał piłkę do metalu z niezgrabnych rąk Lwiego Serca i pracując zaciekle wykończył małego Jezusa.
Przy obalaniu figury odłamała się aureola. Störtebeker przeprosił mnie. Z dużym trudem stłumiłem rozdrażnienie, które teraz i mnie się udzieliło, i kazałem pozbierać do dwóch czapek odłamki pozłaca­nego gipsowego talerza. Psuj był zdania, że klejem da się szkodę naprawić. Odpiłowanego Jezusa obłożono poduszkami, potem zawi­nięto w dwa koce.
Nasz plan przewidywał przepiłowanie Najświętszej Panny po­wyżej miednicy i zrobienie drugiego przecięcia między stopami a chmurą. Chmurę chcieliśmy zostawić w kościele, a tylko obie czę­ści Najświętszej Panny, oczywiście Jezusa i w miarę możliwości
małego Chrzciciela przetransportować do naszej piwnicy w willi Puttkamerów. Wbrew oczekiwaniom gipsowe bryły okazały się lżejsze, niż myśleliśmy. Cała grupa była w środku pusta, ścianki miały najwy­żej dwa palce grubości i tylko żelazne rusztowanie przysparzało trudu.
Chłopaki, zwłaszcza Psuj i Lwie Serce, zmachali się porządnie. Trzeba było zarządzić przerwę na odpoczynek, bo pozostali, także bracia Rennwand, nie umieli piłować. Banda rozsiadła się w kościel­nych ławkach i marzła. Störtebeker stał i miętosił swój welurowy kapelusz, który zdjął po wejściu do kościoła. Nie podobał mi się ogól­ny nastrój. Musiałem coś zrobić. Chłopaki czuły się źle nocą w pu­stej świątyni. Ponadto nieobecność Moorkähnego wytworzyła pew­ne napięcie. Bracia Rennwand, jak się zdawało, mieli stracha przed Störtebekerem, trzymali się na uboczu i szeptali, aż Störtebeker na­kazał spokój.
Pomału, bodaj z westchnieniem, wstałem z klęcznika i podsze­dłem do opuszczonej Najświętszej Panny. Jej spojrzenie, które było przeznaczone dla Jana, padało teraz na stopnie ołtarza pełne gipso­wego pyłu. Palec prawej ręki, który przedtem wskazywał na Jezusa, wymierzony był w pustkę, a raczej w mroczną lewą nawę. Pokona­łem stopnie ołtarza, jeden po drugim, potem obejrzałem się, szuka­łem głęboko osadzonych oczu Störtebekera; były nieobecne, dopiero Psuj szturchnął go i zwrócił uwagę na moje wezwanie. Störtebeker popatrzył na mnie niepewny, jakim go jeszcze nie widziałem, nie zrozumiał, potem zrozumiał wreszcie, ale chyba nie całkiem, ruszył wolno, o wiele za wolno, stopnie ołtarza przeskoczył jednak jednym susem i podsadził mnie na ową białą, trochę nierówną, świadczącą o źle prowadzonej pile płaszczyznę przekroju na lewym udzie Naj­świętszej Panny, na której odznaczało się mniej więcej odbicie sie­dzenia małego Jezusa.
Störtebeker od razu zawrócił, jednym krokiem był na kamien­nych płytach, chciał już ponownie zapaść w swoje zamyślenie, po­tem obejrzał się jednak, zmrużył blisko osadzone oczy, aż pozostały tylko migocące światełka kontrolne - tak jak na całej bandzie, wy­warł na nim głębokie wrażenie mój widok, kiedy siedziałem na miej­scu Jezusa taki naturalny i godzien uwielbienia.