niedziela, 3 sierpnia 2008

Możliwe, że ją znał. Natomiast ona bodaj go nie znała. Tak samo jak sąsiedzi i klienci w stosunkach Greffa z owymi chłopcami i mło­dzieńcami, którzy dosyć często odwiedzali handlarza, nie dopatrzy­łaby się niczego innego, jak tylko uwielbienia młodych ludzi dla amatorskiego wprawdzie, ale zamiłowanego przyjaciela i wychowawcy młodzieży.
Mnie Greffnie mógł ani zachwycić, ani wychować. Oskar też nie był w jego typie. Gdybym zdecydował się rosnąć, może byłbym w jego typie; bo mój syn Kurt, który ma teraz prawie trzynaście lat, w swojej kościstej smukłości jest wiernym wcieleniem ideału Greffa, chociaż cały wdał się w Marię, ze mnie ma bardzo mało, a z Matzeratha zupełnie nic.
Greff wraz z Fritzem Truczinskim, który przyjechał na urlop, był świadkiem na ślubie Marii Truczinskiej z Alfredem Matzerathem. Ponieważ Maria, tak samo jak jej małżonek, była protestantką, poszli tylko do urzędu stanu cywilnego. Było to w połowie grudnia. Matzerath w mundurze partyjnym wypowiedział swoje „tak”. Maria była w trzecim miesiącu.
Im bardziej gruchała moja ukochana, tym bardziej rosła niena­wiść Oskara. Nie miałem zresztą nic przeciwko ciąży. Ale świado­mość, że płód poczęty z mojego nasienia miał któregoś dnia nosić nazwisko Matzeratha, odbierała mi całą radość z oczekiwanego pier­worodnego. Podjąłem więc, gdy Maria była w piątym miesiącu, oczy­wiście grubo za późno, pierwszą próbę przerwania ciąży. Było to w karnawale. Na owym mosiężnym drągu nad ladą, na którym wisia­ły kiełbasy i połcie słoniny, Maria chciała jeszcze zawiesić kilka ser­pentyn i dwie maski klownów z bulwiastymi nochalami. Drabina, która zwykle opierała się mocno o półki, stała chwiejnie przy ladzie. Maria wysoko w górze, z rękami w serpentynach, Oskar na samym dole, u stóp drabiny. Posługując się pałeczkami jak dźwignią, poma­gając sobie ramieniem i niewzruszonym postanowieniem, uniosłem drabinę w górę, potem w bok: pomiędzy serpentynami i maskami klownów Maria krzyknęła cicho i z przestrachem, drabina zakołysała się, Oskar uskoczył, a tuż obok niego upadła Maria, pociągając za sobą kolorowy papier, kiełbasę i maski.
Wyglądało to groźniej, niż było w rzeczywistości. Maria skręciła tylko nogę, musiała leżeć i oszczędzać się, poza tym jednak nie do­znała żadnego uszczerbku, w dalszym ciągu robiła się coraz bardziej niekształtna i nawet Matzerathowi nie powiedziała, kto się przyczy­nił do jej upadku.
Dopiero gdy w maju następnego roku, na jakieś trzy tygodnie przed spodziewanym rozwiązaniem, podjąłem drugą próbę przerwa­nia ciąży, porozmawiała ze swoim mężem Matzerathem, nie mówiąc całej prawdy. Przy obiedzie, w mojej obecności, powiedziała: - Z Oskarka zrobił się ostatnio taki dzikus przy zabawie, że nieraz kopie mnie w brzuch. Może do czasu rozwiązania umieścimy go u mojej mamy, miejsca tam jest dość.

Brak komentarzy: