Gdyby przedtem zamknął chociaż trzema palcami szpilkę partyjnej odznaki. Teraz dławił się ostrym karmelkiem, poczerwieniał, oczy wyszły mu na wierzch, kaszlał, płakał, śmiał się i przez te wszystkie równoczesne wzruszenia nie mógł utrzymać rąk w górze. Tego jednak Ruscy nie mogli tolerować. Krzyczeli i chcieli, żeby znów pokazał swoje dłonie. Ale Matzerath nastawił się wyłącznie na swoje drogi oddechowe. Nie mógł już nawet porządnie kaszleć, zaczął tańczyć i wymachiwać rękami, strącił z półki parę blaszanych puszek mieszanki jarzynowej i sprawił, że mój Kałmuk, który dotąd przyglądał się spokojnie lekko skośnymi oczyma, odstawił mnie ostrożnie, sięgnął za siebie, przyłożył coś do biodra i strzelił, strzelił całą serią, strzelił, zanim Matzerath zdążył się udusić.
Czegóż to człowiek nie robi, gdy na scenę wkracza przeznaczenie! Podczas gdy mój domniemany ojciec połknął partię i umarł, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotłem w palcach wesz, którą na krótko przedtem złapałem na Kałmuku. Matzerath upadł w poprzek mrówczego szlaku. Ruscy opuścili piwnicę przez sklep i zabrali po drodze parę paczek sztucznego miodu. Mój Kałmuk wyszedł ostatni, nie wziął jednak sztucznego miodu, bo musiał założyć nowy magazynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff leżała wyczerpana między skrzynkami margaryny. Maria tuliła do siebie Kurtusia, jakby chciała go udusić. Mnie chodziło po głowie zdanie, które wyczytałem u Goethego. Mrówki zastały zmienioną sytuację, nie wahały się jednak nadłożyć drogi, skierowały swój wojskowy szlak wokół skulonego Matzeratha, bo ów cukier sypiący się z rozprutego worka podczas zajmowania Gdańska przez armię marszałka Rokossowskiego nie stracił nic ze swojej słodyczy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz