niedziela, 24 sierpnia 2008

Gdyby przedtem zamknął chociaż trzema palcami szpilkę partyj­nej odznaki. Teraz dławił się ostrym karmelkiem, poczerwieniał, oczy wyszły mu na wierzch, kaszlał, płakał, śmiał się i przez te wszystkie równoczesne wzruszenia nie mógł utrzymać rąk w górze. Tego jed­nak Ruscy nie mogli tolerować. Krzyczeli i chcieli, żeby znów poka­zał swoje dłonie. Ale Matzerath nastawił się wyłącznie na swoje dro­gi oddechowe. Nie mógł już nawet porządnie kaszleć, zaczął tańczyć i wymachiwać rękami, strącił z półki parę blaszanych puszek mie­szanki jarzynowej i sprawił, że mój Kałmuk, który dotąd przyglądał się spokojnie lekko skośnymi oczyma, odstawił mnie ostrożnie, sięg­nął za siebie, przyłożył coś do biodra i strzelił, strzelił całą serią, strzelił, zanim Matzerath zdążył się udusić.
Czegóż to człowiek nie robi, gdy na scenę wkracza przeznacze­nie! Podczas gdy mój domniemany ojciec połknął partię i umarł, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotłem w palcach wesz, którą na krótko przedtem złapałem na Kałmuku. Matzerath upadł w poprzek mrówczego szlaku. Ruscy opuścili piwnicę przez sklep i zabrali po drodze parę paczek sztucznego miodu. Mój Kałmuk wyszedł ostatni, nie wziął jednak sztucznego miodu, bo musiał założyć nowy maga­zynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff leżała wyczerpana między skrzynkami margaryny. Maria tuliła do siebie Kurtusia, jakby chcia­ła go udusić. Mnie chodziło po głowie zdanie, które wyczytałem u Goethego. Mrówki zastały zmienioną sytuację, nie wahały się jed­nak nadłożyć drogi, skierowały swój wojskowy szlak wokół skulo­nego Matzeratha, bo ów cukier sypiący się z rozprutego worka pod­czas zajmowania Gdańska przez armię marszałka Rokossowskiego nie stracił nic ze swojej słodyczy.

Brak komentarzy: