środa, 13 sierpnia 2008

Kurt upuścił wrak, przyjął bębenek, trzymał go i obracał w dło­niach, a rysy twarzy trochę mu się wygładziły, choć nadal pozostały napięte. Nadszedł teraz czas, żeby wręczyć mu pałeczki. Niestety,
Kurt źle zrozumiał podwójny ruch, poczuł się zagrożony, brzegiem blachy wytrącił mi drewienko z palców, gdy chciałem schylić się po kijki, sięgnął za siebie, a kiedy miałem już pałeczki w garści i po raz drugi wyciągnąłem ku niemu, uderzył mnie swoim prezentem uro­dzinowym: mnie uderzył, nie brzęczącego bąka, który miał odpo­wiednie wyżłobienie, swojego ojca chciał nauczyć brzęczenia i krę­cenia się w kółko, walił mnie batem, myślał sobie: poczekaj braciszku; tak Kain walił Abla, aż Abel zakręcił się, jeszcze się zataczając, po­tem coraz szybciej i dokładniej, z początku niepewnie, przechodząc od chrapliwego brzęczenia do górnych tonów, zaśpiewał piosenkę bąka. A Kain zachęcał mnie batem do śpiewu w coraz wyższych re­jestrach, piałem już nieswoim głosem, zawodziłem niczym tenor przy porannej modlitwie, tak chyba śpiewają kute w srebrze anioły, malcy z wiedeńskiego chóru chłopięcego, wyćwiczeni kastraci - i Abel tak chyba śpiewał, zanim upadł, jak i ja potem upadłem pod batem małe­go Kurta.
Gdy zobaczył, że tak leżę, pomrukując żałośnie, jeszcze kilka razy, jakby jego rękom wciąż było mało, przeciął batem powietrze pokoju. Także w czasie szczegółowych oględzin bębenka bez ustanku spo­glądał na mnie podejrzliwie spod oka. Najpierw w zetknięciu z kan­tem krzesła odprysnął biało-czerwony lakier, potem prezent upadł na podłogę, a Kurtuś odszukał masywny kadłub byłego żaglowca. Tym drewnem uderzył w bębenek. Nie bębnił, tylko rozbijał bębenek. Jego ręka nie spróbowała najprostszego rytmu. Z zastygłą, wytężoną miną walił monotonnie, raz za razem, w blachę, która nie spodziewała się takiego bębnisty, która wprawdzie znosiła leciutkie pałeczki prowa­dzone umiejętnie, ale nie taranowanie ciężkim wrakiem. Bębenek popękał, chciał umknąć przed ciosami uwalniając się od oprawy, chciał stać się niewidzialny, pozbywając się białego i czerwonego lakieru i szaro-niebieską blachą prosząc o litość. Syn jednak dla prezentu uro­dzinowego od ojca okazał się nieubłagany. A gdy ojciec jeszcze raz chciał interweniować i mimo licznych i równoczesnych bólów sunął po dywanie ku synowi na podłodze, znowu bat zagrodził mu drogę: zmęczony bąk znał tego pana, zaprzestał krążenia i brzęczenia, a i bębe­nek zrezygnował ostatecznie z wrażliwego bębnisty umiejętnie ude­rzającego pałeczkami - co prawda mocno, ale nie brutalnie.
Gdy weszła Maria, bębenek nadawał się już tylko na śmietnik. Wzięła mnie na ręce, pocałowała moje zapuchnięte oczy, rozerwane ucho, polizała moją krew i pokryte pręgami ręce.
O, gdybyż Maria pocałowała nie tylko zmaltretowane, zapóźnione w rozwoju, żałośnie nienormalne dziecko! Gdybyż rozpoznała pobitego ojca i w każdej ranie kochanka, jaką pociechą, tajemnym a prawdziwym małżonkiem mógłbym być dla niej przez następne ponure miesiące.
Bo najpierw - Marii to bezpośrednio nie dotknęło - mój brat przy­rodni, awansowany właśnie na podporucznika Stefan Broński, który w tym czasie nosił już nazwisko ojczyma Ehlersa, zginął niespodzie­wanie na froncie białomorskim, co na zawsze podało w wątpliwość jego oficerską karierę. O ile ojciec Stefana, Jan, gdy za udział w obro­nie Poczty Polskiej rozstrzeliwano go na cmentarzu na Zaspie, miał pod koszulą kartę do skata, o tyle bluzę mundurową podporucznika zdobił Krzyż Żelazny II klasy, odznaka szturmowa piechoty i tak zwany order mrożonego mięsa.

Brak komentarzy: