środa, 13 sierpnia 2008

Bez trudu udało mi się wmieszać w gromadę podnieconych doro­słych i umknąć Matzerathowi, który mnie szukał. On i zegarmistrz Laubschad pierwsi postanowili działać. Próbowali dostać się do miesz­kania przez okno. Ale Greffowa nie dopuściła nikogo do okna, nie mówiąc już o wpuszczeniu do środka. Drapiąc, waląc i gryząc rów­nocześnie, znalazła jednak czas, żeby wrzeszczeć coraz głośniej, czę­ściowo nawet zrozumiale. Najpierw niech przyjedzie pogotowie, ona już dawno telefonowała, nikt więcej nie musi telefonować, już ona wie, co trzeba robić, jak stanie się coś takiego. Niech pilnują własne­go nosa. I tak wszystko to jest okropne. Ciekawość, nic tylko cieka­wość, od razu poznać, gdzie są przyjaciele, jak nadejdzie nieszczę­ście. I pośród swojego lamentu musiała w ciżbie pod oknem wypatrzyć mnie, bo zawołała Oskara po imieniu i pozbywszy się tymczasem mężczyzn, wyciągnęła w moją stronę gołe ramiona, ktoś - Oskar jeszcze dziś myśli, że był to zegarmistrz Laubschad - podniósł mnie, wbrew woli Matzeratha chciał podać Greffowej, tuż przed skrzynką z kwiatami Matzerath byłby mnie złapał, ale wtedy chwyciła już Lina Greff, przycisnęła mnie do ciepłej koszuli i już nie wrzeszczała, tyl­ko płakała kwiląc cienko, dyszała kwiląc cienko.
O ile wrzask pani Greff pobudzał sąsiadów do wzburzonego i bezwstydnego gestykulowania, o tyle jej cienkie, wysokie kwilenie zamieniło ciżbę pod skrzynką z kwiatami w milczący, szurający z zakłopotaniem tłum, który nie śmiał już stanąć twarzą w twarz z płaczem, który całą swoją nadzieję, całą ciekawość i współczucie zwrócił ku oczekiwanej karetce pogotowia.
Dla Oskara kwilenie Greffowej też nie było przyjemne. Próbo­wałem zsunąć się trochę niżej, żeby nie być tak blisko jej żałosnych łez. Udało mi się ponadto oderwać od jej szyi, przycupnąć na skrzyn­ce z kwiatami. Oskar poczuł się zbytnio obserwowany, bo Maria z chłopcem na ręku stała w drzwiach sklepu. Porzuciłem więc i to miejsce siedzące, pojąłem, w jak przykrej jestem sytuacji, myślałem przy tym tylko o Marii - sąsiedzi byli mi obojętni — odbiłem od wy­brzeża Greffowej, które dla mnie za bardzo drżało i oznaczało łóżko.
Lina Greff nie spostrzegła mojej ucieczki albo nie miała już sił, żeby zatrzymać owo małe ciało, które przez długi czas dawało jej skwapliwą namiastkę. Może też Lina domyśliła się, że Oskar wy­mknął się jej na zawsze, że z jej wrzaskiem narodził się dźwięk, któ­ry z jednej strony stał się murem i barierą między obłożnie chorą a bębnistą, z drugiej zaś obalił istniejący mur między Marią a mną.
Stałem w sypialni Greffów. Bębenek wisiał mi krzywo i niepew­nie. Oskar dobrze znał ten pokój, mógłby z pamięci opowiedzieć wszystko o soczyście zielonej tapecie. Na taborecie stała jeszcze mied­nica z osadem szarego mydła z poprzedniego dnia. Każda rzecz znaj­dowała się na swoim miejscu, a jednak wytarte, wysiedziałe, zleżałe i poobtłukiwane meble wydały mi się świeże albo co najmniej od­świeżone, jak gdyby wszystko, co na czterech nogach czy podstaw­kach stało sztywno pod ścianami, potrzebowało najpierw wrzasku, a potem cienkiego kwilenia Liny Greff, aby zyskać nowy, przeraża­jąco zimny blask.

Brak komentarzy: