niedziela, 3 sierpnia 2008

Wiaźma i Briańsk; potem rozpoczął się okres błot. Również Oskar w październiku dziewięćset czterdziestego pierwszego zaczął całą parą grzebać się w błocie. Proszę mi wybaczyć, że błotne sukcesy grupy armii „Środek” zestawiam ze swoimi sukcesami w bezdrożnym i równie błotnistym terenie pani Liny Greff. Podobnie jak tam, pod Moskwą, grzęzły czołgi i ciężarówki, tak grzęzłem i ja; wpraw­dzie tam koła jeszcze się obracały, rozgrzebywały błoto, wprawdzie i ja nie ustępowałem - w błocie Greff owej udało mi się dosłownie ubijać pianę - ale o zdobyczach terenu nie można było mówić ani pod Moskwą, ani w sypialni Greffów.
Nie chciałbym jeszcze rezygnować z tego porównania: podobnie jak przyszli stratedzy wyciągną odpowiednią naukę z nieudanych operacji błotnych, tak i ja wyciągnąłem odpowiednie wnioski z wal­ki z żywiołem Greffowej. Nie powinno się lekceważyć działań na froncie krajowym w ostatniej wojnie światowej. Oskar miał wtedy siedemnaście lat i mimo młodego wieku na zdradziecko nieprzejrzy­stym poligonie Liny Greff wyszkolił się na mężczyznę. Porzucając militarne porównania, mierzę teraz postępy Oskara kategoriami arty­stycznymi, mówię więc: o ile Maria w naiwnie oszałamiającej wani­liowej mgle ukazała mi zalety małej formy, zaznajomiła mnie z taki­mi liryzmami jak proszek musujący i szukanie grzybów, o tyle w ostrym, kwaśnym, wielekroć zgęszczonym kręgu zapachów Gref­fowej doszedłem do owego szerokiego epickiego oddechu, który po­zwala mi dzisiaj wymieniać w jednym zdaniu sukcesy na froncie i w łóżku. Muzyka! Od dziecinnie sentymentalnych, a jednak tak słodkich organków Marii wprost na podium dyrygenta; bo Lina Greff ofiarowała mi całą orkiestrę o tak bogatej i różnorodnej instrumentacji, jaką można co najwyżej spotkać w Bayreuth albo w Salzburgu. Tam nauczyłem się trąbienia, brzdąkania, dmuchania, szarpania, sku­bania, dowiedziałem się, co to jest bas generalny, a co kontrapunkt, czy chodzi o dodekafonię, czy o nowotonię, poznałem wpadanie przy scherzo, tempo przy andante, mój patos był rygorystycznie suchy i zarazem miękko rozlewny; Oskar wydobył z Greffowej, ile się dało, a mimo to, jak prawdziwy artysta, pozostał niezadowolony, jeśli nie niezaspokojony.
Z naszego sklepu kolonialnego do sklepu z warzywami Greffów było dwadzieścia kroczków. Ich sklep znajdował się po drugiej stro­nie ulicy, trochę na ukos, w dogodnym punkcie, znacznie dogodniejszym niż mieszkanie piekarza Aleksandra Schefflera na Kuźniczkach. I bodaj to dogodne położenie sprawiło, że w studiowaniu kobiecej anatomii posunąłem się nieco dalej niż w studiowaniu moich mistrzów Goethego i Rasputina. Kto wie, czy tej utrzymującej się do dziś dys­proporcji w wykształceniu nie da się wytłumaczyć i być może uspra­wiedliwić odmiennością moich dwóch nauczycielek. Podczas gdy Lina Greff wcale nie chciała mnie uczyć, lecz po prostu biernie od­dawała mi do dyspozycji swoje bogactwo jako materiał poglądowy i doświadczalny, Gretchen Scheffier brała swoje nauczycielskie po­wołanie zbyt poważnie. Chciała widzieć rezultaty, chciała słyszeć, jak czytam na głos, chciała patrzeć, jak kaligrafują moje palce bębnisty, chciała zaprzyjaźnić mnie z uroczą gramatyką i równocześnie ciągnąć z tej przyjaźni własne korzyści. Skoro jednak Oskar odma­wiał jej jakichkolwiek widomych znaków, które świadczyłyby o re­zultatach, Gretchen Scheffier straciła cierpliwość, wkrótce po śmier­ci mojej biednej mamy, bądź co bądź po siedmiu latach nauki, zajęła się na powrót swoimi robótkami i tylko co jakiś czas, głównie przed wielkimi świętami, uszczęśliwiała mnie, jako że piekarskie małżeń­stwo nadal było bezdzietne, swetrami, pończochami i rękawiczkami własnej roboty. O Goethem i Rasputinie nie było już między nami mowy i jedynie owym wyjątkom z dzieł obu mistrzów, które to tu, to tam, przeważnie na strychu kamienicy, w dalszym ciągu przechowywałem, zawdzięcza Oskar, że ta część jego studiów nie utknęła na martwym punkcie; kształciłem się sam i wyrobiłem sobie własne zdanie.
Chorowita Lina Greff była natomiast przykuta do łóżka, nie mo­gła mi się wywinąć, opuścić mnie, bo jej chorobą choć przewlekła, nie była na tyle poważną aby śmierć miała mi przedwcześnie zabrać nauczycielkę Linę. Ponieważ jednak na tej planecie nie ma nic trwa­łego, Oskar opuścił obłożnie chorą w chwili, gdy uznał swoje studia za ukończone.
Powiecie państwo: w jakże ograniczonym światku musiał kształ­cić się ten młody człowiek! Między sklepem kolonialnym, piekarnią i sklepem z warzywami musiał gromadzić podstawy dla późniejsze­go, samodzielnego życia. Choć nie przeczę, że pierwsze, tak ważne wrażenia Oskar zbierał w dość zatęchłym drobnomieszczańskim oto­czeniu, to w końcu miał jeszcze trzeciego nauczyciela. On otworzył przed Oskarem świat i zrobił z niego to, czym jest dzisiaj, osobę, którą w braku lepszego określenia obdarzam nieadekwatnym mia­nem kosmopolity.
Mówię, jak najbystrzejsi z państwa się domyślają, o moim na­uczycielu i mistrzu Bebrze, o potomku w linii prostej księcia Eugeniusza, o latorośli z rodu Ludwika XIV, o lilipucie i klownie muzycz­nym Bebrze. Kiedy mówię: Bebra, mam też oczywiście na myśli damę u jego boku, wielką somnambuliczkę Roswitę Ragunę, ponadczaso­wą piękność, o której nieraz myślałem w owych mrocznych latach, gdy Matzerath zabrał mi moją Marię. W jakim wieku może być signora? - zapytywałem siebie. Czy jest kwitnącą dwudziestoletnią dziewczyną? Czy też jest ową delikatną dziewięćdziesięcioletnią sta­ruszką, która jeszcze za sto lat będzie niezniszczalnie ucieleśniać miniaturowy format wiecznej młodości?
Jeśli dobrze pamiętam, spotkałem tych dwoje tak bliskich mi lu­dzi krótko po śmierci mojej biednej mamy. Wypiliśmy razem kawę w „Czterech Porach Roku”, potem nasze drogi się rozeszły. Pojawiły się lekkie, ale nie błahe różnice polityczne; Bebra był w bliskich sto­sunkach z Ministerstwem Propagandy Rzeszy, występował, jak bez trudu wywnioskowałem z jego aluzji, w prywatnych apartamentach panów Goebbelsa i Göringa i najrozmaitszymi sposobami próbował mi wytłumaczyć i usprawiedliwić to wykolejenie. Opowiadał o wpły­wowej pozycji nadwornych błaznów w średniowieczu, pokazywał mi reprodukcje obrazów hiszpańskich mistrzów, które przedstawiały jakiegoś Filipa czy Karola w otoczeniu dworu, a wśród tych sztyw­nych gromad można było dojrzeć paru osobliwie i dowcipnie ubra­nych błaznów w pludrach, którzy mieli proporcje Bebry, a być może i moje, Oskara. Właśnie dlatego, że podobały mi się te obrazki - bo dziś mogę nazwać się gorącym wielbicielem genialnego malarza Diego Velazqueza — nie chciałem Bebrze ułatwiać zadania. On zresztą poniechał potem porównań stanowiska karła na dworze hiszpańskie­go Filipa IV ze swoją pozycją przy nadreńskim parweniuszu Józefie Goebbelsie. Mówił o ciężkich czasach, o słabych, którzy chwilowo muszą ustąpić, o oporze, który rozkwita w ukryciu, krótko mówiąc, padły wówczas słowa: „emigracja wewnętrzna”, i dlatego rozeszły się drogi Oskara i Bebry.
Nie znaczy to, żebym zachował do mistrza urazę. Na wszystkich słupach ogłoszeniowych szukałem przez następne lata afiszów rewii i cyrków z nazwiskiem Bebry, znalazłem to nazwisko dwukrotnie w towarzystwie signory Raguny, nie podjąłem jednak nic, co mogło­by doprowadzić do spotkania z przyjaciółmi.
Pozostawiłem to przypadkowi, lecz przypadek zawiódł, bo gdy­by nasze drogi skrzyżowały się już jesienią dziewięćset czterdzieste­go drugiego, nie zaś dopiero w roku następnym, Oskar nigdy by nie terminował u Liny Greff, tylko stałby się uczniem mistrza Bebry. A tak codziennie, często już wczesnym przedpołudniem, przechodziłem przez ulicę, wstępowałem do sklepu z warzywami, dla przy­zwoitości kręciłem się najpierw pół godzinki w pobliżu Greffa, który stawał się coraz bardziej pomylonym majster-klepką, przyglądałem się, jak budował swoje cudaczne, dzwoniące, ryczące, piszczące ma­szyny, i szturchałem go, gdy do sklepu wchodzili klienci; bo Greff w tym czasie nie zwracał już prawie uwagi na otoczenie. Co się sta­ło? Co sprawiło, że tak kiedyś towarzyski, zawsze skory do żartów ogrodnik i przyjaciel młodzieży zamknął się w sobie, co sprawiło, że tak osamotniał, stał się zdziwaczałym i trochę zaniedbanym starszym panem?
Młodzież już nie przychodziła, Ci, co teraz dorastali, nie znali go. Jego zwolenników z czasów skautowskich wojna rozrzuciła po wszystkich frontach. Przychodziły listy poczty polowej, potem już tylko kartki, a któregoś dnia okrężną drogą dotarła do Greffą wiado­mość, że jego ulubieniec, Horst Donath, kiedyś skaut, potem hufcowy w Jungvolku, padł jako podporucznik nad Dońcem.

Brak komentarzy: