niedziela, 24 sierpnia 2008

W początku czerwca pierwsze transporty odjechały na zachód. Maria nic nie mówiła, ale zauważyłem, że i ona żegna się z meblami, ze sklepem, z kamienicą, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pagórkami na cmentarzu na Zaspie.
Zanim schodziła z Kurtusiem do piwnicy, siadała nieraz wieczo­rem opodal mojego łóżka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej ręce trzymała organki, a prawą próbowała sobie jednym pal­cem akompaniować.
Pan Fajngold nie mógł słuchać tej muzyki, prosił Marię, żeby przestała, a gdy tylko odjęła organki od ust i chciała zamknąć wieko fortepianu, prosił, żeby jednak trochę jeszcze pograła.
Potem oświadczył się. Oskar czuł, że to nastąpi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywoływał swoją żonę Lube, a gdy któregoś letnie­go wieczoru pełnego much i brzęczenia przekonał się o jej nieobec­ności, oświadczył się Marii. Chciał ją wziąć z dwojgiem dzieci, także z chorym Oskarem. Ofiarował jej mieszkanie i udział w sklepie.
Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Jej początkowa, jesz­cze jakby zdana na przypadek uroda utrwaliła się, jeśli nie stward­niała. Ostatnie miesiące wojny i pierwsze po wojnie pozbawiły ją owej trwałej ondulacji, za którą jeszcze zapłacił Matzerath. Choć nie nosiła warkoczy, jak za moich czasów, to jednak długie włosy opada­ły jej na ramiona, pozwalały widzieć w niej zbyt poważną, może na­wet zgorzkniałą dziewczynę - i ta dziewczyna powiedziała: nie, od­rzuciła oświadczyny pana Fajngolda. Maria stała na dawnym naszym dywanie, lewą ręką trzymała Kurtusia, kciukiem prawej wskazywała w stronę kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar słyszeli jej słowa:
- To niemożliwe. Tutaj wszystko przepadło. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamężna za jednym starszym kelnerem z branży hotelowej. Jej mąż nazywa się Köster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.
Nazajutrz złożyła wnioski o wyjazd. W trzy dni później mieliśmy już swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywał się więcej, zamknął sklep, siedział, gdy Maria się pakowała, w ciemnym sklepie na kon­tuarze i nie miał nawet ochoty na sztuczny miód. Dopiero gdy Maria chciała się z nim pożegnać, zsunął się ze swojego siedzenia, przypro­wadził rower z przyczepą i zaproponował, że odprowadzi nas na dworzec.

Brak komentarzy: