niedziela, 3 sierpnia 2008

W ten sposób Jadwiga Brońska jako Jadwiga Ehlers ponownie zjawiła się w naszym mieszkaniu i na chrzciny mego syna Kurta prócz swojego ortsbauernfuhrera przywiozła swego dawnego teścia, Win­centego Brońskiego i jego siostrę Annę. Matzerath był chyba uprze­dzony, głośno i serdecznie powitał oboje staruszków na ulicy pod oknami sąsiadów, a w bawialni, gdy babka sięgnęła pod cztery spód­nice i wyciągnęła prezent chrzestny, dorodną gęś, powiedział:
- Po co było robić sobie tyle kłopotu, mamusiu? Rad ci będę i wtedy, kiedy nic nie przyniesiesz, a mimo to przyjedziesz.
To z kolei nie dogadzało mojej babce, która chciała usłyszeć, co warta jest jej gęś. Chlasneła tłustego ptaka dłonią na płask i zaprote­stowała: - A nie gadajże tak, Alfredku. Przecież to nie kaszubska gęś, ale niemiecka, a smakuje tak samo jak przed wojną!
W ten sposób rozwiązano wszelkie problemy narodowościowe i tylko przed samym chrztem było jeszcze trochę ambarasu, gdy Oskar nie chciał wejść do protestanckiego kościoła. Również gdy wynieśli mój bębenek z taksówki, wabili mnie blachą i zapewniali w kółko, że w kościołach protestanckich wolno mieć ze sobą nawet bębenki, ja w dalszym ciągu pozostałem zajadłym katolikiem i prędzej zdecydo­wałbym się na krótką, treściwą spowiedź do kapłańskiego ucha pro­boszcza Wiehnke niż na wysłuchanie protestanckiego gadania przy chrzcie. Matzerath ustąpił. Prawdopodobnie uląkł się mojego głosu i związanych z nim kosztów odszkodowania. Tak więc, gdy w ko­ściele odbywał się chrzest, zostałem w taksówce, oglądałem tył gło­wy szofera, przypatrywałem się twarzy Oskara w lusterku wstecz­nym, wspominałem swój własny chrzest sprzed wielu lat i wszystkie próby proboszcza Wiehnke, które miały z Oskara wypędzić szata­na.
Po chrzcie zasiedliśmy do obiadu przy dwóch zsuniętych stołach i zaczęliśmy od zupy żółwiowej. Łyżka i brzeg talerza. Ci ze wsi siorbali. Greff odstawiał mały palec. Gretchen Scheffler gryzła zupę. Gusta uśmiechała się szeroko ponad łyżką. Ehlers rozmawiał poprzez łyżkę. Wincenty szukał czegoś obok łyżki. Tylko stare kobiety, bab­ka Anna i matka Truczinska, oddawały się łyżce bez reszty, a Oskar porzucił łyżkę, wymknął się z pokoju, podczas gdy tamci jeszcze zajadali, i odszukał w sypialni kolebkę syna, bo chciał pomyśleć o synu, podczas gdy tamci z łyżkami kurczyli się, coraz bardziej bez­myślni i puści, mimo że wlewali w siebie zupę łyżkami.
Jasnoniebieski tiulowy baldachim nad koszykiem na kółkach. Ponieważ brzeg koszyka był za wysoki, z początku dojrzałem tylko coś czerwonosino pomarszczonego. Podstawiłem bębenek i mogłem potem obejrzeć sobie śpiącego, podrygującego przez sen syna. O, dumo ojcowska, która zawsze szukasz wielkich słów! Ponieważ na widok niemowlęcia nie przyszło mi na myśl nic prócz krótkiego zdania: „Jak skończy trzy lata, dostanie bębenek”, ponieważ mój syn nie udzielił mi żadnych informacji o swoim świecie idei, ponieważ mogłem spodziewać się tylko, że być może, tak jak ja, należy do przenikliwych niemowląt, raz za razem obiecywałem mu blaszany bębenek na trzecie urodziny, potem zszedłem z blachy i wróciłem do dorosłych do bawialni.

Brak komentarzy: