Miałem już bez słowa podzięki i szybko jak dziesięciu diabłów zbiec ze stopnia, byle dalej od katolicyzmu, gdy miły, choć rozkazujący głos dotknął mojego ramienia: - Kochasz mnie, Oskarze?
Nie odwracając się rzuciłem: - Nic mi o tym nie wiadomo.
A on tym samym głosem, ani trochę nie podniesionym: - Kochasz mnie, Oskarze?
Odparłem szorstko: - Przykro mi, ale nic a nic!
Wtedy ten nudziarz zagadnął mnie po raz trzeci: - Oskarze, kochasz mnie?
Teraz Jezus zobaczył moją twarz: - Nienawidzę cię, chłopczyku, ciebie i całego twojego kramu!
Dziwnym trafem moja obelżywa odpowiedź podsyciła triumfalny ton w jego głosie. Jezus uniósł palec wskazujący jak nauczycielka z powszechniaka i polecił mi: - Ty jesteś Oskar, opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół swój. Pójdź za mną!
Możecie państwo sobie wyobrazić moje oburzenie. Z wściekłości dostałem gęsiej skórki. Odłamałem mu gipsowy palec u nogi, ale on już ani drgnął. - Powiedz to jeszcze raz - syknął Oskar - a zdrapię ci całą farbę.
Nie padło już ani jedno słówko, pojawił się natomiast, jak zwykle, ów stary człowiek, który zawsze kręci się po wszystkich kościołach. Ukląkł przed bocznym ołtarzem w lewej nawie, ale nie zauważył mnie, poczłapał dalej i był już przy świętym Wojciechu z Pragi, gdy ja potykając się zbiegłem ze stopni, z dywanu na kamienne płyty, nie odwracając się za siebie pognałem po szachownicy do Marii, która właśnie w sposób poprawny i zgodny z moją instrukcją przeżegnała się po katolicku.
Wziąłem ją za rękę, zaprowadziłem do miski ze święconą wodą, w środkowej nawie, niemal już przy wejściu, kazałem jej przeżegnać się jeszcze raz patrząc w kierunku wielkiego ołtarza, sam w tym wszystkim nie brałem udziału, a gdy chciała uklęknąć, pociągnąłem ją na słońce.
Był wczesny wieczór. Robotnice ze wschodu zeszły już z nasypu. Za to koło dworca podmiejskiego we Wrzeszczu manewrował pociąg towarowy. Komary całymi gronami zawisły w powietrzu. Z góry rozległo się bicie dzwonów. Hałasy manewrującego pociągu wchłonęły dzwonienie. Komary nadal wisiały w gronach. Maria miała zapłakaną twarz. Oskar najchętniej zacząłby krzyczeć. Co miał począć z Jezusem? Najchętniej zdałbym się na swój głos. Cóż miałem wspólnego z jego krzyżem?
Wiedziałem jednak doskonale, że mój głos był bezsilny wobec jego witraży. Niech dalej buduje swoją świątynię na ludziach, którzy nazywali się Petrus, Petri albo po wschodnioprusku Petrikeit. „Pamiętaj, Oskar, żebyś witraże zostawił w spokoju! - szepnął szatan we mnie. - On gotów zniszczyć ci głos”. I dlatego tylko raz rzuciłem okiem w górę, przyjrzałem się takiemu neogotyckiemu witrażowemu oknu, potem cofnąłem wzrok, nie zaśpiewałem, nie poszedłem za nim, lecz u boku Marii podreptałem do podziemnego przejścia przy Dworcowej, przez kapiący tunel, w górę do parku na Kuźniczkach, na prawo w ulicę Marii, koło rzeźnika Wohlgemuhta, na lewo w ulicę Elzy, przez mostek na Strzyży do Nowego Rynku, gdzie wybudowali basen z wodą dla obrony przeciwlotniczej. Długa była ulica Labesa, ale w końcu doszliśmy do celu; Oskar zostawił Marię, wbiegł po dziewięćdziesięciu stopniach na strych. Wisiały tam prześcieradła, za prześcieradłami leżał piasek przeciwlotniczy, a za piaskiem i wiadrami, za plikami gazet i stosami dachówek moja księga i mój zapas bębenków z czasów teatru frontowego. A w pudle po butach było kilka przepalonych, ale w dalszym ciągu gruszkowatych żarówek. Oskar wziął pierwszą z nich, rozśpiewał, wziął drugą, starł ją na szklany pył, czyściutko odciął grubszą połowę trzeciej, na czwartej wykaligrafował śpiewem słowo JEZUS, potem szkło i napis zamienił w proch, chciał to powtórzyć, ale zabrakło już żarówek. Wyczerpany opadłem na piasek przeciwlotniczy; Oskar miał jeszcze głos. Jezus miał ewentualnego naśladowcę. A Wyciskacze mieli być moimi pierwszymi uczniami.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz