środa, 13 sierpnia 2008

Miałem już bez słowa podzięki i szybko jak dziesięciu diabłów zbiec ze stopnia, byle dalej od katolicyzmu, gdy miły, choć rozkazu­jący głos dotknął mojego ramienia: - Kochasz mnie, Oskarze?
Nie odwracając się rzuciłem: - Nic mi o tym nie wiadomo.
A on tym samym głosem, ani trochę nie podniesionym: - Ko­chasz mnie, Oskarze?
Odparłem szorstko: - Przykro mi, ale nic a nic!
Wtedy ten nudziarz zagadnął mnie po raz trzeci: - Oskarze, ko­chasz mnie?
Teraz Jezus zobaczył moją twarz: - Nienawidzę cię, chłopczyku, ciebie i całego twojego kramu!
Dziwnym trafem moja obelżywa odpowiedź podsyciła triumfal­ny ton w jego głosie. Jezus uniósł palec wskazujący jak nauczycielka z powszechniaka i polecił mi: - Ty jesteś Oskar, opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół swój. Pójdź za mną!
Możecie państwo sobie wyobrazić moje oburzenie. Z wściekło­ści dostałem gęsiej skórki. Odłamałem mu gipsowy palec u nogi, ale on już ani drgnął. - Powiedz to jeszcze raz - syknął Oskar - a zdrapię ci całą farbę.
Nie padło już ani jedno słówko, pojawił się natomiast, jak zwy­kle, ów stary człowiek, który zawsze kręci się po wszystkich kościo­łach. Ukląkł przed bocznym ołtarzem w lewej nawie, ale nie zauwa­żył mnie, poczłapał dalej i był już przy świętym Wojciechu z Pragi, gdy ja potykając się zbiegłem ze stopni, z dywanu na kamienne pły­ty, nie odwracając się za siebie pognałem po szachownicy do Marii, która właśnie w sposób poprawny i zgodny z moją instrukcją przeże­gnała się po katolicku.
Wziąłem ją za rękę, zaprowadziłem do miski ze święconą wodą, w środkowej nawie, niemal już przy wejściu, kazałem jej przeżegnać się jeszcze raz patrząc w kierunku wielkiego ołtarza, sam w tym wszystkim nie brałem udziału, a gdy chciała uklęknąć, pociągnąłem ją na słońce.
Był wczesny wieczór. Robotnice ze wschodu zeszły już z nasy­pu. Za to koło dworca podmiejskiego we Wrzeszczu manewrował pociąg towarowy. Komary całymi gronami zawisły w powietrzu. Z góry rozległo się bicie dzwonów. Hałasy manewrującego pociągu wchłonęły dzwonienie. Komary nadal wisiały w gronach. Maria miała zapłakaną twarz. Oskar najchętniej zacząłby krzyczeć. Co miał po­cząć z Jezusem? Najchętniej zdałbym się na swój głos. Cóż miałem wspólnego z jego krzyżem?
Wiedziałem jednak doskonale, że mój głos był bezsilny wobec jego witraży. Niech dalej buduje swoją świątynię na ludziach, którzy nazywali się Petrus, Petri albo po wschodnioprusku Petrikeit. „Pa­miętaj, Oskar, żebyś witraże zostawił w spokoju! - szepnął szatan we mnie. - On gotów zniszczyć ci głos”. I dlatego tylko raz rzuciłem okiem w górę, przyjrzałem się takiemu neogotyckiemu witrażowe­mu oknu, potem cofnąłem wzrok, nie zaśpiewałem, nie poszedłem za nim, lecz u boku Marii podreptałem do podziemnego przejścia przy Dworcowej, przez kapiący tunel, w górę do parku na Kuźniczkach, na prawo w ulicę Marii, koło rzeźnika Wohlgemuhta, na lewo w ulicę Elzy, przez mostek na Strzyży do Nowego Rynku, gdzie wybudowali basen z wodą dla obrony przeciwlotniczej. Długa była ulica Labesa, ale w końcu doszliśmy do celu; Oskar zostawił Marię, wbiegł po dziewięćdziesięciu stopniach na strych. Wisiały tam prze­ścieradła, za prześcieradłami leżał piasek przeciwlotniczy, a za pia­skiem i wiadrami, za plikami gazet i stosami dachówek moja księga i mój zapas bębenków z czasów teatru frontowego. A w pudle po butach było kilka przepalonych, ale w dalszym ciągu gruszkowatych żarówek. Oskar wziął pierwszą z nich, rozśpiewał, wziął drugą, starł ją na szklany pył, czyściutko odciął grubszą połowę trzeciej, na czwar­tej wykaligrafował śpiewem słowo JEZUS, potem szkło i napis za­mienił w proch, chciał to powtórzyć, ale zabrakło już żarówek. Wy­czerpany opadłem na piasek przeciwlotniczy; Oskar miał jeszcze głos. Jezus miał ewentualnego naśladowcę. A Wyciskacze mieli być mo­imi pierwszymi uczniami.

Brak komentarzy: