środa, 13 sierpnia 2008

Bebra skromnie machnął ręką. Ale Ragunie spodobało się moje porównanie. Jak ślicznie poruszała ustami mówiąc:
- Pomyśl tylko, Bebra, czy nasz młody amico nie ma racji? Czy w twoich żyłach nie płynie krew księcia Eugeniusza? E Lodovoco quattordicesimol Nie jest to twój przodek?
Bebra ujął mnie pod ramię, odprowadził na bok, bo lotnictwo nieprzerwanie podziwiało nas i przyglądało się natrętnie. Gdy wresz­cie jakiś podporucznik, a po chwili dwaj kaprale wyprężyli się przed
Bebra na baczność - mistrz miał mundur z dystynkcjami kapitana, a na rękawie opaskę z napisem: kompania propagandy - gdy Raguna na prośbę wyorderowanych wojaków rozdała autografy, Bebra przy­wołał swój służbowy wóz, wsiedliśmy wszyscy troje i jeszcze przed odjazdem musieliśmy cierpliwie znieść entuzjastyczne oklaski lot­nictwa.
Jechaliśmy ulicą Pestalozziego, Magdeburską, Poligonową. Be­bra siedział obok kierowcy. Już na Magdeburskiej Raguna zaczęła od mojego bębenka. - Ciągle jest pan wierny swojemu bębenkowi, drogi przyjacielu? - szepnęła swoim śródziemnomorskim głosem, którego tak dawno nie słyszałem. - A jak poza tym u pana z wierno­ścią? - Oskar nie odpowiedział, oszczędził jej swoich przewlekłych historii z kobietami, ale uśmiechając się pozwolił, by wielka somnambuliczka głaskała, coraz bardziej południowo, najpierw jego bę­benek, potem jego dłonie, które dość kurczowo obejmowały blachę.
Gdy skręciliśmy w Poligonową i jechaliśmy wzdłuż torów piątki, odpowiedziałem jej nawet, to znaczy, lewą ręką pogłaskałem jej lewą, a tymczasem ona swoją prawą pieściła moją prawą. Minęliśmy plac Maksa Halbego, Oskar nie mógł już wysiąść, i wtedy spostrzegłem w lusterku wstecznym mądre, jasnobrązowe, prastare oczy Bebry, które obserwowały nasze pieszczoty. Ale Raguna przytrzymała moje dłonie, które chciałem wyrwać, żeby przyjacielowi i mistrzowi nie robić przykrości. Bebra uśmiechnął się w lusterku, potem odwrócił wzrok, zaczął rozmowę z kierowcą, a Roswita ze swej strony, ściska­jąc gorąco i głaskając dłońmi, zaczęła śródziemnomorskimi ustami rozmowę, która słodko i bezpośrednio mówiła o mnie, wpływała Oskarowi w ucho, potem znów stała się rzeczową, aby następnie tym słodziej zagłuszyć wszelkie moje wątpliwości i próby ucieczki. Je­chaliśmy przez Kolonię, w stronę kliniki położniczej, i Raguna wy­znała Oskarowi, że przez te wszystkie lata zawsze o nim myślała, że nadal przechowuje szklankę z kawiarni „Cztery Pory Roku”, na któ­rej wtedy wyśpiewałem dedykację, że Bebra to wprawdzie najlepszy przyjaciel i niezrównany partner w pracy, ale małżeństwo nie wcho­dzi w rachubę; Bebra musi być sam, odpowiedziała Raguna na wtrą­cone przeze mnie pytanie, ona zostawia mu całkowitą swobodę, a i on, choć z natury jest bardzo zazdrosny, z biegiem lat zrozumiał, że Raguny nie można uwiązać, w dodatku poczciwy Bebra jako szef teatru frontowego nie ma czasu na spełnianie ewentualnych obowiąz­ków małżeńskich, za to teatr frontowy jest pierwsza klasa, z progra­mem można by w pokojowych czasach pokazać się w „Wintergartenie” albo w „Skali”, czy ja, Oskar, ze swoim wielkim, nie
wykorzystanym boskim talentem nie miałbym ochoty spróbować przez roczek, jestem chyba wystarczająco dorosły, ona mogłaby po­ręczyć, ale ja, Oskar, mam pewnie inne zobowiązania, nie? tym le­piej, jutro wyjazd, to była ostatnia popołudniówka w okręgu wojsko­wym Gdańsk - Prusy Zachodnie, teraz jadą do Lotaryngii, potem do Francji, o froncie wschodnim na razie nie ma mowy, mają go szczę­śliwie za sobą, ja, Oskar, mogę mówić o szczęściu, że wschód jest passe, teraz jadą do Paryża, na pewno do Paryża, czy mnie, Oskara, los zawiódł już kiedyś do Paryża? A więc, amico, jeśli już Raguna nie potrafi skusić pańskiego twardego serca bębnisty, to niech pan da się skusić Paryżowi, andiamol
Wóz zahamował przy ostatnim słowie wielkiej somnambuliczki. W regularnych odstępach zielone, pruskie drzewa Alei Hindenburga. Wysiedliśmy, Bebra kazał kierowcy zaczekać, ja nie chciałem iść do „Czterech Pór Roku”, bo moja oszołomiona głowa domagała się świeżego powietrza. Przechadzaliśmy się więc po parku Steffensa: Bebra po mojej prawej ręce, Roswita po lewej. Bebra objaśnił mi sens i cel kompanii propagandy. Roswita opowiadała mi anegdotki z codziennego życia kompanii propagandy. Bebra mówił o malarzach batalistach, korespondentach wojennych i swoim teatrze frontowym. Ze śródziemnomorskich ust Roswity wypływały nazwy dalekich miast, o których słyszałem w radio, gdy nadawano komunikaty nad­zwyczajne. Bebra mówił: Kopenhaga. Roswita szeptała: Palermo. Bebra śpiewał: Belgrad. Roswita skarżyła się jak tragiczka: Ateny. Natomiast oboje razem entuzjazmowali się stale Paryżem, obiecy­wali, że ów Paryż może zrekompensować wszystkie dopiero co wy­mienione miasta, w końcu Bebra, rzekłbym niemal służbowo i z za­chowaniem wszelkich form, jako kapitan i szef teatru frontowego, zrobił mi propozycję:
- Niech pan przystąpi do nas, młody człowieku, niech pan bębni, rozśpiewuje kufle z piwem i żarówki! Niemiecka armia okupacyjna w pięknej Francji, w wiecznie młodym Paryżu będzie panu wdzięcz­na i nie pożałuje oklasków!
Tylko dla formy Oskar poprosił o czas do namysłu. Dobre pół godziny przechadzałem się z dala od Raguny, z dala od przyjaciela i mistrza Bebry między majowo zielonymi zaroślami, udawałem za­myślenie i mękę, pocierałem czoło, wsłuchiwałem się, czego nigdy jeszcze nie robiłem, w ćwierkanie ptasząt w gęstwinie, zachowywa­łem się tak, jakbym od jakiejś raszki oczekiwał informacji i rady, a gdy w zieleni ćwierknęło coś szczególnie głośno i uderzająco, po­wiedziałem:
- Dobra i mądra przyroda radzi mi, czcigodny mistrzu, przyjąć pańską propozycję. Od tej chwili może pan uważać mnie za członka pańskiego teatru frontowego!

Brak komentarzy: