środa, 13 sierpnia 2008

A więc powrót do domu! O dwudziestej zero cztery pociąg wio­zący urlopowiczów z frontu wjechał na Dworzec Główny w Gdań­sku. Feliks i Kitty odwieźli mnie na plac Maksa Halbego, pożegnali się, przy czym Kitty miała łzy w oczach, i ruszyli potem dalej, żeby zameldować się w swoim dowództwie w Strzyży Górnej, a Oskar tuż przed dwudziestą pierwszą pomaszerował z bagażem przez Labesa.
Powrót do domu. Jest to szeroko rozpowszechniony zły obyczaj, że każdego młodego człowieka, który sfałszował weksel na drobną sumę i z tego powodu zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej, a po paru latkach wraca trochę starszy i opowiada różne historyjki, uważa się w dzisiejszych czasach za nowoczesnego Odyseusza. Niejeden wsiada przez roztargnienie do niewłaściwego pociągu, jedzie do Oberhausen zamiast do Frankfurtu, przeżywa po drodze jakąś przy­godę — jakżeby miał nie przeżyć — i ledwie wróci do domu, sypie takimi imionami jak Circe, Penelopa i Telemach.
Oskar już choćby dlatego nie był Odyseuszem, że wróciwszy do domu zastał wszystko bez zmian. Jego ukochana Maria, którą prze­cież jako Odyseusz musiałby nazwać Penelopa, nie była otoczona rojem jurnych zalotników, nadal miała swojego Matzeratha, na któ­rego zdecydowała się już na długo przed wyjazdem Oskara. Tym z państwa, którzy są wykształceni, nie przyjdzie też, mam nadzieję, na myśl, by w mojej biednej Roswicie z racji jej dawnych somnam­bulicznych występów dopatrywać się bałamucącej mężczyzn Circe. Co się tyczy wreszcie mojego syna Kurta, to nawet palcem nie kiw­nął w sprawie ojca, a zatem nie był bynajmniej Telemachem, chociaż i on nie poznał Oskara.
Jeśli już szukać porównań - a zdaję sobie sprawę, że człowiek, który wraca do domu, musi pogodzić się z porównaniami - to wolę być dla państwa biblijnym synem marnotrawnym; bo Matzerath otwo­rzył drzwi i przyjął mnie jak ojciec, nie jak domniemany ojciec. Ba, tak się ucieszył z powrotu Oskara, zdobył się też na tak prawdziwe, nieme łzy, że od tego dnia nazywałem się nie tylko Oskarem Brońskim, ale czasem i Oskarem Matzerathem.
Maria przyjęła mnie spokojniej, ale to nie znaczy: nieżyczliwie. Siedziała przy stole, naklejała kupony żywnościowe dla urzędu go­spodarczego, a na stoliczku z przyborami do palenia zgromadziła już kilka zapakowanych jeszcze prezentów urodzinowych dla Kurtusia. Z właściwym sobie zmysłem praktycznym pomyślała najpierw o moim samopoczuciu, rozebrała mnie, wykąpała jak za dawnych czasów, nie zwróciła uwagi, że się zaczerwieniłem, i posadziła w pidżamie przy stole, na który tymczasem Matzerath wniósł dla mnie sadzone jajka i przysmażane ziemniaki. Popijałem do tego mleko, a gdy tak jadłem i piłem, zaczęło się wypytywanie: - Gdzieś ty się podziewał, wszędzieśmy cię szukali, policja też węszyła jak opęta­na, w sądzie musieliśmy przysiąc, żeśmy cię nie zakatrupili. No je­steś wreszcie. Aleś kłopotów furę narobił i jeszcze pewnie narobisz, bo teraz musimy dać znać na policję, żeś wrócił. Miejmy nadzieję, że nie będą chcieli wsadzić cię do zakładu. Zasłużyłeś sobie. Żeby uciec i nie powiedzieć ani słowa!
Maria dobrze przewidywała. Były kłopoty. Przyszedł urzędnik z Ministerstwa Zdrowia, rozmawiał w cztery oczy z Matzerathem, ale Matzerath krzyczał głośno, że można było usłyszeć: - Nie ma o tym mowy, musiałem to przyrzec mojej żonie na łożu śmierci, ja jestem ojcem, nie policja sanitarna!
Nie wsadzili mnie więc do zakładu. Ale od tego dnia co dwa ty­godnie przychodził urzędowy liścik, który wzywał Matzeratha do złożenia maleńkiego podpisu; Matzerath nie chciał jednak podpisać i tylko twarz marszczyła mu się z zatroskania.
Oskar zbyt daleko wybiegł naprzód, musi z powrotem wygładzić twarz Matzeratha, bo w wieczór mojego przyjazdu Matzerath pro­mieniał, nie rozpamiętywał tyle co Maria, pytał też mniej, zadowolił się moim szczęśliwym powrotem, zachował się więc jak prawdziwy ojciec, a kiedy kładli mnie do łóżka u z lekka osłupiałej matki Truczinskiej, powiedział: - Ale Kurtuś się ucieszy, że znowu ma bra­ciszka. Musisz wiedzieć, że jutro obchodzimy jego trzecie urodziny.
Na stole urodzinowym prócz tortu z trzema świeczkami mój syn Kurt znalazł zrobiony przez Gretchen Scheffler pulower w kolorze bordo, na który nie zwrócił najmniejszej uwagi. Była tam obrzydli­wa żółta piłka, na której usiadł, na której jeździł jak na koniu i którą w końcu przekłuł kuchennym nożem. Potem z gumowej rany wy­ssał ową wstrętnie słodką wodę, która osiada we wszystkich wypeł­nionych powietrzem piłkach. Ledwie piłka straciła bezpowrotnie swój dawny kształt, Kurtuś zaczął roztaklowywać żaglowiec i za­mieniać we wrak. Nietknięte, lecz niepokojąco poręczne leżały bąk i bat.
Oskar, który już od dawna rozmyślał o trzecich urodzinach syna, który wyrywając się z wiru najgwałtowniej szych wydarzeń spieszył na wschód, żeby zdążyć na trzecie urodziny swojego pierworodne­go, trzymał się na uboczu, przyglądał się niszczycielskiemu dziełu,
podziwiał rezolutnego chłopca, porównywał swoje cielesne wymia­ry z wymiarami syna, i z pewnym zamyśleniem powiedziałem sobie: w czasie twojej nieobecności Kurtuś cię przerósł, nad owymi dzie­więćdziesięciu czterema centymetrami, które ty potrafiłeś zachować od swoich trzecich urodzin sprzed blisko siedemnastu lat, smyk gó­ruje o dobre dwa-trzy centymetry; nadszedł czas, żeby zrobić z niego blaszanego bębnistę i powstrzymać ten zbyt pośpieszny wzrost.
Ze swojego artystycznego bagażu, który wraz z wielką księgą mądrości ukryłem na strychu za dachówkami, wyjąłem lśniącą no­wiuteńką blachę i chciałem - ponieważ nie zrobili tego dorośli - dać synowi tę samą szansę, jaką na trzecie urodziny, dotrzymując obiet­nicy, dała mi moja biedna mama.

Brak komentarzy: