środa, 13 sierpnia 2008

Dużo wtedy mówiono o cudownych broniach i ostatecznym zwy­cięstwie. My, Wyciskacze, nie mówiliśmy ani o jednym, ani o dru­gim, mieliśmy jednak cudowną broń.
Gdy Oskar objął kierownictwo bandy liczącej trzydziestu do czter­dziestu członków, kazałem najpierw Störtebekerowi przedstawić so­bie szefa grupy Nowy Port. Moorkähne, kulejący siedemnastolatek, syn wyższego urzędnika kapitanatu portu, z racji swojego kalectwa - prawą nogę miał o dwa centymetry krótszą od lewej - nie został po­wołany ani do służby pomocniczej lotnictwa, ani do wojska. Chociaż Moorkähne świadomie i ostentacyjnie obnosił swoje kalectwo, był nieśmiały i mówił cicho. Młody człowiek uśmiechający się zawsze z pewnym zakłopotaniem uchodził za najlepszego ucznia ostatniej klasy Conradinum i miał - pod warunkiem, że armia rosyjska nie wniesie sprzeciwu - wszelkie szansę, by zdać maturę z odznacze­niem; Moorkähne chciał studiować filozofię.
Podobnie jak Störtebeker, tak i kulas bez zastrzeżeń uznał we mnie Jezusa, który prowadził Wyciskaczy. Na samym początku Oskar pole­cił obydwu pokazać sobie magazyn i kasę, bo obie grupy gromadziły plony swoich łupieskich wypraw w tej samej piwnicy. Znajdowała się ona, sucha i obszerna, w zacisznej, wytwornej wrzeszczańskiej willi w Jaśkowej Dolinie. Rodzice Putta, którzy nazywali się von Puttkamer, zamieszkiwali obrośniętą rozmaitymi pnączami posia­dłość, oddzieloną od ulicy łagodnie wznoszącą się łąką - to znaczy, pan von Puttkamer, pomorsko-polsko-pruskiego pochodzenia, prze­bywał w pięknej Francji, dowodził dywizją, był kawalerem Krzyża Rycerskiego; pani Elisabeth von Puttkamer była chorowita, już od miesięcy bawiła w Górnej Bawarii; tam miała wrócić do zdrowia. Wolfgang von Puttkamer, na którego Wyciskacze wołali Putto, za­władnął willą; bo owej starej, przygłuchej służącej, która w położo­nych wyżej pomieszczeniach troszczyła się o młodego pana, nie wi­dzieliśmy nigdy, gdyż do piwnicy wchodziliśmy przez pralnię.
W magazynie piętrzyły się puszki konserw, wyroby tytoniowe i liczne bele spadochronowego jedwabiu. Na jednej z półek wisiały dwa tuziny zegarów służbowych Wehrmachtu, które Putto na rozkaz Störtebekera musiał stale nakręcać i regulować. Musiał też czyścić dwa pistolety maszynowe, karabin automatyczny i zwykłe spluwy. Pokazano mi pancerzownicę, amunicję do kaemu i dwadzieścia pięć ręcznych granatów. Wszystko to wraz z pokaźną liczbą kanistrów benzyny przeznaczone było na zdobycie szturmem urzędu gospo­darczego. Toteż pierwszy rozkaz Oskara, który wydałem jako Jezus, brzmiał: - Broń i benzynę zakopać w ogrodzie. Iglice oddać Jezuso­wi. Nasza broń jest innego rodzaju!
Gdy pokazali mi skrzynkę po cygarach pełną zrabowanych orde­rów i medali, pozwoliłem im z uśmiechem zatrzymać odznaczenia. Powinienem był jednak odebrać chłopakom spadochroniarskie noże. Użyli później tego żelaza, które przecież samo lgnęło do ręki i aż prosiło się, by go użyć.
Potem przynieśli mi kasę. Oskar kazał przeliczyć, sam też przeli­czył dla sprawdzenia i polecił zanotować stan kasy: dwa tysiące czte­rysta dwadzieścia marek. Było to w początkach września dziewięć­set czterdziestego czwartego. A gdy w połowie stycznia dziewięćset czterdziestego piątego Koniew i Żuków przerwali front na Wiśle, poczuliśmy się zmuszeni poświęcić naszą kasę w piwnicznym maga­zynie. Putto złożył zeznanie, a na stole sądu okręgowego znalazło się w banknotach i w bilonie trzydzieści sześć tysięcy marek.
Zgodnie z moją naturą w czasie akcji Oskar trzymał się w cieniu. Za dnia najczęściej sam, a jeśli w towarzystwie, to tylko ze Störtebekerem, wyszukiwałem korzystny cel dla nocnego przedsięwzięcia, pozostawiałem potem organizację Störtebekerowi albo Moorkähne­mu i nie ruszając się z mieszkania matki Truczinskiej, z okna sypial­ni, o późnej godzinie, rozśpiewywałem - teraz wymieniam tę naszą cudowną broń - dalekosiężniej niż kiedykolwiek przedtem, partero­we okna wielu biur partyjnych, wychodzące na podwórze okna dru­karni, w której drukowano kartki żywnościowe, a raz, wbrew sobie ulegając prośbom, kuchenne okna prywatnego mieszkania pewnego profesora, na którym chłopaki chciały się zemścić.
Było to już w listopadzie. V1 i V2 latały na Anglię, a ja śpiewając przez cały Wrzeszcz, podążając zadrzewioną Aleją Hindenburga, przeskakując Dworzec Główny, Stare i Główne Miasto, odnalazłem ulicę Rzeźnicką i muzeum, kazałem chłopakom włamać się i odszu­kać Niobe, drewnianą rzeźbę dziobową.
Nie znaleźli jej. W pokoju obok siedziała nieruchomo na krześle matka Truczinska i potrząsała głową, miała ze mną coś niecoś wspól­nego; bo gdy Oskar śpiewał dalekosiężnie, ona dalekosiężnie myśla­ła, szukała na niebie swojego syna Herberta, na środkowym odcinku frontu swojego syna Fritza. Także swojej najstarszej córki Gusty, która w początku dziewięćset czterdziestego czwartego wyszła za mąż i wyjechała do Nadrenii, musiała szukać w dalekim Düsseldorfie, gdyż tam miał mieszkanie starszy kelner Köster, przebywał jednak w Kurlandii; Guście wolno było zatrzymać go i poznawać zaledwie przez czternaście dni urlopu.
Były to spokojne wieczory. Oskar siedział u stóp matki Truczinskiej, improwizował trochę na swoim bębenku, brał sobie z piecyka pieczone jabłko, z pomarszczonym owocem starych kobiet i małych dzieci znikał w ciemnej sypialni, podnosił papier zaciemnienia, uchylał okna, wpuszczał do środka trochę mrozu i nocy i wysyłał swój wy­mierzony, dalekosiężny śpiew, nie opiewał jednak żadnej z drżących gwiazd, nie miał czego szukać na Mlecznej Drodze, brał na cel Plac Zimowy, tam jednak chodziło mu nie o gmach radia, tylko o budynek naprzeciwko, w którym ciągnął się długi szereg drzwi prowadzących do lokali biurowych okręgowego kierownictwa Hitlerjugend.
Moja praca przy dobrej pogodzie nie trwała nawet minuty. Przez ten czas pieczone jabłko stygło nieco przy otwartym oknie. Żując wracałem do matki Truczinskiej i bębenka, kładłem się niebawem do łóżka i mogłem być pewien, że gdy Oskar spał, Wyciskacze w imię Jezusa rabowali kasy partyjne, kartki żywnościowe i, co było waż­niejsze, urzędowe pieczątki, drukowane formularze albo listę człon­ków służby patrolowej Hitlerjugend.
Pobłażliwie pozwalałem Störtebekerowi i Moorkähnemu wypra­wiać różne głupstwa ze sfałszowanymi legitymacjami. Największym wrogiem bandy była służba patrolowa. Zostawiłem im więc wolną rękę, mogli łapać swoich przeciwników, urządzać im wyciskanie, a nawet - jak to nazywał i robił Psuj - polerowanie jaj.

Brak komentarzy: