czwartek, 24 lipca 2008

Podczas gdy historia, obwieszczając na cały głos komunikaty nadzwyczajne, jak dobrze naoliwiony pojazd przemierzała szosy, przepływała drogi wodne i latając podbijała szlaki powietrzne Euro­py, moje sprawy, które ograniczały się przecież tylko do zwyczajne­go rozbijania bębnieniem dziecięcych blach, układały się źle, opor­nie, w ogóle utknęły. Podczas gdy inni szastali drogim metalem, mnie znów zabrakło blachy. Wprawdzie Oskarowi udało się ocalić z Pocz­ty Polskiej nowy, leciutko tylko podrapany instrument, ale cóż dla mnie, któremu za najlepszych czasów wystarczało ledwie ośmiu ty­godni, żeby blachę zamienić w złom, cóż więc dla Oskara mógł zna­czyć blaszany bębenek naczelnika juniora!
Zaraz po wyjściu ze szpitala miejskiego, opłakując utratę moich pielęgniarek, zacząłem bębniąc mocno pracować i pracując bębnić. Deszczowe popołudnie koło cmentarza na Zaspie bynajmniej nie położyło kresu mojemu rzemiosłu, przeciwnie, Oskar podwoił wy­siłki i dokładał wszelkich starań, żeby zniszczyć ostatniego świadka swojego pohańbienia wobec ludzi z Heimwehry, ów bębenek.
Ale on się opierał, odpowiadał mi, gdy uderzałem, oddawał mi oskarżając cios za cios. Dziwnym trafem podczas takiej bijatyki, której jedynym celem było przecież wymazanie z pamięci określonego, ograniczonego w czasie fragmentu mojej przeszłości, przypominał mi się stale listonosz pieniężny Wiktor Weluhn, choć jako krótko­widz nie bardzo mógł świadczyć przeciwko mnie. Ale czyż właśnie jemu, krótkowidzowi, nie powiodła się ucieczka? Może tak już jest, że krótkowidze widzą więcej, może Weluhn, którego nazywam za­zwyczaj biednym Wiktorem, dojrzał czarno-biały kontur moich ge­stów, rozpoznał mój judaszowski postępek, a uciekając zabrał ze sobą w świat tajemnicę i hańbę Oskara?
Dopiero w połowie grudnia wyrzuty wiszącego mi na brzuchu, lakierowanego sumienia w biało-czerwone płomyki straciły siłę prze­konywania: lakier był porysowany, łuszczył się. Blacha zrobiła się krucha, cienka i pękała, zanim stała się przezroczysta. Jak zawsze, kiedy coś cierpi i w męce zbliża się do końca, naoczny świadek cier­pień chciałby je skrócić, przyspieszyć koniec W ostatnim tygodniu adwentu Oskar wziął się ostro do roboty, pracował, aż Matzerathowi i sąsiadom uszy puchły, chciał przed Wigilią zakończyć swoje pora­chunki; bo na Wigilię spodziewał się nowej, nie obciążonej przeszło­ścią blachy.
W parę dni po spotkaniu na zaspiańskim cmentarzu Oskar spo­tkał swoją babkę Annę Koljaiczkowąna targu we Wrzeszczu. Odkąd pod Bysewem nie było już granicy celnej i państwowej, mogła znów przywozić na targ jajka, masło, także jarmuż i zimowe jabłka. Ludzie kupowali chętnie i dużo, bo niebawem miały być wprowadzone kart­ki żywnościowe, a to zachęcało do gromadzenia zapasów. W tym samym momencie gdy Oskar zobaczył babkę przycupniętą za swo­imi towarami, na gołej skórze pod płaszczem, swetrem i koszulką poczuł kartę do skata. Z początku, kiedy zaproszony przez konduk­tora na darmową przejażdżkę wracałem tramwajem z Zaspy na plac Maksa Halbego, chciałem podrzeć winną siódemkę.
Oskar nie podarł karty. Dał ją babce. Staruszka, siedząc ze swoim jarmużem, w pierwszej chwili przelękła się na jego widok. Może pomyślała, że Oskar nie przynosi nic dobrego. Potem jednak przy­wołała do siebie trzylatka, który zerkał zza koszy z rybami. Oskar ociągał się, obejrzał najpierw żywego dorsza, który leżał na morsz­czynie i miał prawie metr długości, chciał popatrzeć na raczki z Je­ziora Otomińskiego, których całe tuziny wciąż jeszcze pracowicie ćwiczyły w koszykach chód w tył; Oskar podchwycił ten chód, zbli­żał się do straganu babki plecami marynarskiego płaszcza i pokazał jej guziki z kotwicami wtedy dopiero, gdy potrącił jeden z drewnia­nych kozłów pod jej straganem, aż jabłka się potoczyły.
Przyszedł Schwerdtfeger z gorącymi, zawiniętymi w gazetę ce­głami, wsunął je babce pod spódnice, jak zawsze wyciągnął suwa­kiem zimne cegły, zrobił kreskę na łupkowej tabliczce, którą miał zawieszoną na szyi, przeszedł do następnego straganu, a babka po­dała mi lśniące jabłko.
Czymże Oskar mógł jej się zrewanżować? Dał jej najpierw kartę do skata, potem łuskę naboju, której również nie chciał zostawić na Zaspie. Anna Koljaiczkowa długo wpatrywała się nie rozumiejąc w te dwa tak różne przedmioty. Wtedy usta Oskara zbliżyły się do jej chrząstkowatego, starczego ucha pod chustką i szepnąłem, lekcewa­żąc wszelką ostrożność, myśląc o różowym, małym, ale mięsistym uchu Jana z długim, kształtnym płatkiem: — On leży na Zaspie - szep­nął Oskar i uciekł przewracając kosz z jarmużem.
Leo uwijał się skrzętnie przy odnowionej, podobnie jak jego wy­gnieciona koszula boleśnie jaskrawej ścianie. Stawiał przesadnie duże kroki, liczył je chyba, liczył na głos i, jak Oskarowi wydaje się do dziś, po łacinie. Śpiewał też tekst, którego nauczył się zapewne w seminarium duchownym. W odległości może dziesięciu metrów od muru Leo oznaczył punkt, niedaleko pobielonego i, jak mogłem sobie wyobrazić, załatanego tynku, położył kawałek drewna, robił to wszystko lewą ręką, bo w prawej trzymał łuskę naboju, a wreszcie, po nieskończenie długim szukaniu i mierzeniu, tuż przy oddalonym kawałku drewna umieścił ów wydrążony, u wylotu trochę zwężony metal, który gościł ołowiany rdzeń tak długo, aż ktoś zgiętym pal­cem, znalazłszy punkt oporu, nie naciskając przedwcześnie, wypo­wiedział ołowiowi mieszkanie i zmusił go do śmiercionośnej przeprowadzki.
Staliśmy i staliśmy. Hysiowi ślina ściekała strużkami po brodzie. Złożył dłonie w rękawiczkach, z początku zaśpiewał jeszcze coś po łacinie, potem umilkł, gdyż nie było nikogo, kto by znał antyfony. Leo obrócił się, gniewnie i niecierpliwie popatrzył ponad murem na brzeźnieńską szosę, stale zwracał głowę w tamtą stronę, ilekroć pu­ste przeważnie tramwaje stawały na mijance, dzwoniąc wymijały się i oddalały od siebie. Prawdopodobnie oczekiwał żałobników. Ale ani pieszo, ani tramwajem nie przybył nikt, komu by mógł podać urękawicznioną dłoń z kondolencjami.
Raz przetoczył się nad nami warkot samolotów podchodzących do lądowania. Nie podnieśliśmy wzroku, wytrzymaliśmy huk moto­rów i nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że oto z migocącymi światłami na końcach skrzydeł podchodzą do lądowania trzy maszy­ny typu Ju 52.
Wkrótce potem jak umilkły motory - cisza była podobnie męczą­ca jak biel muru przed nami - Leo Hyś, sięgając pod koszulę, wycią­gnął coś, zaraz stanął przy mnie, zerwał z ramion Oskara swój wroni strój, puścił się biegiem ku jałowcom, głogom, nadmorskim sosnom, ku wybrzeżu, a biegnąc upuścił coś ostentacyjnym gestem, obliczonym na znalazcę.
Dopiero gdy Leo zniknął na dobre - majaczył jeszcze na przed­polu, aż pochłonęły go mleczne, pełzające po ziemi kłęby mgły - dopiero gdy znalazłem się sam na sam z deszczem, podniosłem leżą­cą w piasku tekturkę: była to karta do skata, winna siódemka.
Znów ruszyliśmy w drogę. Nie wiem, czy Oskar mniej marzł. Czasem Leo wybiegał pięć kroków naprzód, zatrzymywał się, w swojej niemiłosiernie wygniecionej, ale przerażająco białej koszu­li był postacią, która mogłaby w ryzykancki sposób uciec ze średnio­wiecznych lochów, na przykład z Wieży Więziennej, w jaskrawej koszuli dyktował więc modę szaleństwu. Ilekroć Leo spoglądał na zataczającego się Oskara w czarnym surducie, wybuchał śmiechem, który za każdym razem kończył trzepotaniem skrzydeł, niby kraczący kruk. Musiałem rzeczywiście wyglądać jak śmieszny ptak, jeśli nie kruk, to wrona, zwłaszcza że poły surduta ciągnęły się kawałek za mną, omiatały niczym tren asfaltową nawierzchnię ulicy; pozosta­wiałem po sobie szeroki, majestatyczny ślad, który już po drugim zerknięciu przez ramię wbił Oskara w dumę i zapowiadał, może na­wet symbolizował drzemiący w nim, jeszcze nie całkiem dojrzały tragizm.
Już na placu Maksa Halbego przeczułem, że Leo nie ma zamiaru prowadzić mnie do Brzeźna czy Nowego Portu. Jako cel tego piesze­go marszu od samego początku wchodził w rachubę tylko cmentarz na Zaspie i obmurowane fosy, w których bezpośrednim sąsiedztwie znajdowała się nowoczesna strzelnica policji.
Od końca września do końca kwietnia tramwaje linii kąpielisko­wych kursowały jedynie co trzydzieści pięć minut. Gdy zostawili­śmy za sobą ostatnie domy Wrzeszcza, z przeciwnej strony nadje­chał wóz bez przyczepy. Wkrótce potem wyprzedził nas tramwaj, który na mijance przy Magdeburskiej musiał czekać na tamten. Nie­daleko cmentarza na Zaspie, przy którym urządzono drugą mijankę, najpierw wyprzedził nas dzwoniąc tramwaj z miasta, potem od stro­ny Brzeźna nadjechał wóz, który widzieliśmy już dawno, jak stał w oparach mgły, bo z powodu złej widoczności włączył miękkie żół­te światło czołowe.
Oskar miał jeszcze przed oczyma ponurą twarz motorniczego, gdy Leo zboczył z asfaltowej jezdni i poprowadził go przez sypki piasek, który zapowiadał już nadmorskie wydmy. Cmentarz otoczo­ny był murem w kształcie kwadratu. Furtka od południa, z mnóstwem pordzewiałych esów-floresów, lekko tylko przymknięta, wpuściła nas do środka. Niestety Leo nie dał mi czasu na dokładniejsze obejrzenie obsuniętych, chylących się ku upadkowi lub już powalonych nagrob­ków, które były przeważnie wykute z czarnego szwedzkiego granitu lub diabazu, z tyłu i po bokach grubo ciosanego, wypolerowanego z przodu. Pięć czy sześć zmarniałych, pokręconych sosen nadmor­skich imitowało drzewną dekorację cmentarza. Mama spoglądając za życia z tramwaju na to zaniedbane miejsce wiecznego spoczynku przyznawała mu pierwszeństwo przed wszystkimi innymi. Teraz le­żała w Brętowie. Ziemia była tam tłuściejsza: rosły wiązy i klony.
Przez otwartą furtkę bez kraty w północnym murze Leo Hyś wy­prowadził mnie z cmentarza, zanim zdążyłem rozejrzeć się po tym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znaleźliśmy się na pła­skim piaszczystym gruncie. Janowce, sosny, krzewy głogu pławiły się wyraziście, aż po wybrzeże, w parującej mazi. Spoglądając na cmentarz zauważyłem od razu, że kawałek północnego muru był świeżo pobielony wapnem.
Gdy Leo znów zacisnął pięść, byłem gotów iść za nim. Kawałek metalu przemówił do mnie od razu. Szliśmy Brzeźnieńską w dół, obok siebie, Oskar po lewej ręce Hysia, nie zatrzymywaliśmy się już przed żadną wystawą, przy żadnym słupie ogłoszeniowym, minęli­śmy Magdeburską, zostawiliśmy za sobą obydwa wysokie, pudełkowa­te ostatnie domy Brzeźnieńskiej, na których w nocy paliły się światła ostrzegawcze dla startujących i lądujących samolotów, wędrowaliśmy najpierw skrajem ogrodzonego lotniska, w końcu wróciliśmy a jednak na suchszą asfaltową jezdnię i podążyliśmy za ciągnącymi się w stronę Brzeźna szynami tramwajowymi dziewiątki.
Nie mówiliśmy ani słowa, ale Leo nadal trzymał łuskę w rękawiczce. Kiedy ociągałem się, chciałem zawrócić z powodu wilgoci i zimna, otwierał pięść, podrzucał kawałek metalu w dłoni, wabił mnie w ten sposób o sto kroków dalej, potem jeszcze raz sto krocz­ków, a nawet chwycił się muzyki, gdy nie opodal folwarku miejskie­go Zaspa postanowiłem naprawdę zawrócić. Okręcił się na pięcie, wziął łuskę w palce otworem do góry, przyłożył ją jak ustnik fletu do dolnej, mocno wysuniętej, zaślinionej wargi i ochrypłym dźwiękiem, to przeraźliwym, to jakby stłumionym przez mgłę, wmieszał się w coraz gęściej zacinający deszcz. Oskarowi zrobiło się zimno: nie tylko to granie na łusce naboju sprawiało, że marzł, także psia pogo­da, jak na zamówienie, przyczyniła się do tego, że wcale nie starałem się ukryć, jak okropnie marznę. Cóż mnie ciągnęło w stronę Brzeź­na? Zgoda, ów szczurołap Leo, który gwizdał na łusce. Ale gwizdało na mnie jeszcze coś więcej. Z redy i z Nowego Portu, który spowity był listopadową mgłą, gęstą jak w pralni, przez Szkoty, Młyniska i Kolonię docierały do nas syreny parowców i zgłodniałe wycie wpły­wającego czy wypływającego kutra torpedowego, tak że Leo bez większego trudu, z pomocą rogów mgłowych, syren i gwiżdżącej łuski naboju pociągnął za sobą marznącego Oskara.
Mniej więcej na wysokości skręcającego w stronę Polanek ogro­dzenia z drutu kolczastego, który oddzielał lotnisko od nowego pla­cu ćwiczeń i obmurowanej fosy, Leo Hyś zatrzymał się, z przechylo­ną głową obserwował przez chwilę sponad spływającej po łusce śliny moje dygocące ciało. Wessał łuskę, przytrzymał dolną wargę, idąc za nagłym podszeptem, wymachując dziko rękami zdjął wyświecony czarny surdut i zarzucił mi ciężką, pachnącą mokrą ziemią tkaninę na głowę i ramiona.
W połowie października wypisano Oskara ze szpitala miejskie­go. Ciężko mi było rozstać się z pielęgniarkami. I gdy siostra - zdaje się, że nazywała się Berni czy też Erni - gdy siostra Erni czy Berni wręczyła mi oba moje bębenki, rozbity, który uczynił mnie winnym, i cały, który zdobyłem w czasie obrony Poczty Polskiej, uświadomi­łem sobie, że już od tygodni nie myślałem o mojej blasze, że na tym świecie prócz blaszanych bębenków istnieje dla mnie jeszcze coś in­nego: pielęgniarki.
Świeżo zaopatrzony w instrumenty, z nową świadomością, trzy­mając Matzeratha za rękę, opuściłem szpital, aby, trochę jeszcze nie­pewnie stojąc na nogach permanentnego trzylatka, powierzyć się na Labesa codzienności, powszedniej nudzie i jeszcze nudniejszym nie­dzielom pierwszego roku wojny.
Któregoś wtorku pod koniec listopada - po tygodniach rekonwa­lescencji po raz pierwszy wyszedłem na ulicę - Oskar, bębniąc mar­kotnie i nie zważając na zimną i dżdżystą aurę, na rogu placu Maksa Halbego i Brzeźnieńskiej spotkał byłego kleryka Leo Hysia.
Przez dłuższy czas staliśmy naprzeciw siebie uśmiechając się z zakłopotaniem i dopiero gdy Leo wyjął z kieszeni surduta ręka­wiczki glace i wciągnął na palce i dłonie białożółtawe, cieliste po­włoki, zrozumiałem, kogo spotkałem i co mi to spotkanie przyniesie - i Oskar przestraszył się.
Rzuciliśmy jeszcze okiem na wystawy sklepu kolonialnego Kaisera, popatrzyliśmy za kilku odjeżdżającymi tramwajami linii pięć i dziewięć, które mijały się na placu Maksa Halbego, poszliśmy potem Brzeźnieńską wzdłuż rzędu jednakowych domów, okrążyliśmy kilka razy słup ogłoszeniowy, przestudiowaliśmy afisz, który dono­sił o wymianie gdańskiego guldena na markę niemiecką, zdrapali­śmy plakat Persilu, pod bielą i błękitem znaleźliśmy trochę czerwieni, poprzestaliśmy na tym, mieliśmy już wracać na plac, gdy Leo Hyś obydwiema rękawiczkami wepchnął Oskara do bramy, palcami lewej dłoni w rękawiczce sięgnął najpierw za siebie, później pod poły surduta, zaczął grzebać w kieszeni spodni, potrząsnął nią, znalazł coś, obmacał znalezioną rzecz jeszcze w kieszeni i uznając, że zna­lazł to, czego szukał, wyciągnął zaciśniętą pięść, opuścił z powrotem połę surduta, powoli wysuwał naprzód urękawicznioną garść, coraz dalej, przyparł Oskara do muru sieni, miał długie ramię - a mur nie ustępował - otworzył pięciopalcą rękawiczkę dopiero wtedy, gdy już sądziłem, że zaraz to ramię wyskoczy mu ze stawu barkowego, usa­modzielni się, uderzy mnie w pierś, wciśnie się do środka, wyjdzie pomiędzy łopatkami i znów zagłębi się w mur tej zatęchłej klatki schodowej - a Oskar nigdy nie zobaczy, co Leo miał w garści, naj­wyżej zapamięta ów tekst regulaminu domowego przy Brzeźnieńskiej, który niczym istotnym nie różnił się od regulaminu domowego przy Labesa.
Tuż przed moim marynarskim płaszczem, dotykając już guzika z kotwicą, Leo otworzył rękawiczkę tak szybko, że usłyszałem, jak mu palce strzeliły w stawach: na spleśniałej, błyszczącej skórze, któ­ra opinała dłoń, leżała łuska naboju.
Och, ty szalona kawalerio! Uganiająca się konno w poszukiwa­niu czarnych jagód. Z lancami, które zdobią biało-czerwone propor­czyki. Szwadrony melancholii i tradycji. Szarże jak z obrazka. Przez pola pod Łodzią i Kutnem. Modlin zamieniony w twierdzę. Uch, co za cudowny galop! Zawsze podczas zorzy wieczornej. Wtedy dopie­ro szarżuje kawaleria, gdy pierwszy plan i tło prezentują się wspa­niale, bo bitwa jest malownicza, bo śmierć jest dla malarza modelką, konie stają dęba, potem padają, ułani łasują czarne jagody, głogi, kulki toczą się i pękają, wywołują swędzenie, bez którego kawaleria nie zerwie się do szarży. Oto ułani, znowu ich świerzbi, zwracają konie ku stertom słomy - to także tworzy obraz - i zbierają się za dowódcą, w Hiszpanii ma on na imię Don Quijote, tu jednak nazywa się Pan Kichot, jest rodowitym Polakiem o smutnej i szlachetnej postaci, który wszystkich swoich ułanów nauczył całować kobiecą dłoń z konia, a oni teraz stale całują przepisowo dłonie śmierci - jak gdyby była kobietą - lecz przedtem zbierają się mając za sobą zorzę wieczorną - bo nastrój stanowi ich rezerwę - przed sobą niemieckie czołgi, ogie­ry ze stadnin Kruppa von Bohlen und Halbach, szlachetniejszych rumaków człowiek nigdy nie dosiadał. Lecz ten na pół hiszpański, na pół polski, zabłąkany w umieranie rycerz - pełen fantazji Pan Ki­chot, zbyt pełen fantazji! - opuszcza lancę z proporczykiem, zapra­sza biało-czerwono do ucałowania dłoni i woła, aż zorze wieczorne, aż bociany na dachach klekoczą biało-czerwono, aż wiśnie wyplu­wają pestki, woła do kawalerii: „Na koń, szlachetni Polacy, to nie są stalowe czołgi, tylko wiatraki albo owce, zapraszam was do ucało­wania dłoni!”
A wtedy szwadrony ruszały cwałem na szarozielone skrzydło stali i dodawały zorzy wieczornej jeszcze trochę czerwonawego blasku w dali. Proszę wybaczyć Oskarowi ów końcowy rym, a jednocześnie poetyczność tego opisu bitwy. Byłoby może najlepiej, gdybym przy­toczył straty liczbowe polskiej kawalerii i podał tu dane statystyczne, które niezwykle sucho wspominają tak zwaną polską kampanię. Na żądanie mógłbym jednak zrobić tu gwiazdkę, zapowiedzieć przypis, a mimo to pozostawić poetyczny opis.
Gdzieś do dwudziestego września, leżąc w szpitalnym łóżeczku, słyszałem salwy z dział owych baterii ustawionych na wysokości Jaśkowej Doliny i Lasu Oliwskiego. Potem skapitulowało ostatnie gniazdo oporu, Półwysep Helski. Wolne hanzeatyckie miasto Gdańsk mogło święcić przyłączenie swojego ceglanego gotyku do Rzeszy Wielkoniemieckiej i wiwatując patrzeć w oczy stojącemu niezmor­dowanie w czarnym mercedesie, niemal bez przerwy wyciągające­mu pod kątem prostym rękę w pozdrowieniu wodzowi i kanclerzowi Adolfowi Hitlerowi, w owe niebieskie oczy, które z niebieskimi oczami Jana Brońskiego jedno miały wspólne: robiły wrażenie na kobietach.
O ile dziś jestem niemal bezbronnie wydany swoim gościom, o tyle w dni odwiedzin na oddziale dziecięcym wysokie ogrodzenie oddzielało mnie od Matzeratha, Greffów i Schefflerów, a pod koniec pobytu w szpitalu krata łóżka dzieliła ową chodzącą w czterech spód­nicach bryłę, którą po mojej babce nazywano Anną Koljaiczkową, na stroskane, ciężko oddychające segmenty. Przychodziła, wzdycha­ła, unosiła co jakiś czas duże, pomarszczone ręce, ukazywała różowe spękane dłonie i zniechęcona opuszczała ręce i dłonie, uderzała z piaskiem o uda, a ów dźwięk pozostał mi co prawda w uszach do dziś, ale na bębenku udaje mi się go naśladować tylko w przybliżeniu.
Już za pierwszą wizytą przyprowadziła swojego brata, Wincente­go Brońskiego, który uczepiony kraty łóżka, cicho wprawdzie, lecz natarczywie i bez przerwy opowiadał, śpiewał lub śpiewając opo­wiadał o Królowej Polski, Najświętszej Panience. Oskar był rad, gdy podczas odwiedzin tych dwojga znajdowała się w pokoju pielęgniar­ka. Oni mnie przecież oskarżali. Patrzyli swoimi bezchmurnymi ocza­mi Brońskich, po mnie, który z trudem przezwyciężałem nerwową gorączkę - skutki gry w skata na Poczcie Polskiej - spodziewali się wskazówki, słowa współczucia, oględnej relacji z ostatnich, przeży­tych między strachem a skatem godzin Jana. Chcieli usłyszeć przy­znanie się, oczyszczenie Jana; jak gdybym ja mógł go oczyścić, jak gdyby moje świadectwo mogło mieć jakieś znaczenie i siłę przeko­nywania.
Cóż, na przykład, powiedziałby ten meldunek sądowi grupy Eberhardta: Ja, Oskar Matzerath, przyznaję się, że w przeddzień pierw­szego września czatowałem na Jana Brońskiego, gdy wracał do domu, i za pomocą domagającego się naprawy bębenka zwabiłem na ową Pocztę Polską, którą Jan Broński opuścił; bo nie chciał jej bronić.
Oskar nie złożył tego zeznania, nie oczyścił swojego domniema­nego ojca, ledwie zaś decydował się na głośne zeznawanie, dostawał tak gwałtownych kurczów, że na żądanie siostry oddziałowej ograni­czono wizyty u niego, zabroniono także przychodzić jego babce Annie i jego domniemanemu dziadkowi Wincentemu.
Gdy obydwoje staruszkowie - przyszli pieszo z Bysewa i przy­nieśli mi jabłka - przesadnie ostrożnie i nieporadnie, jak to ludzie ze wsi, opuścili salę oddziału dziecięcego, w miarę jak oddalały się cztery rozkołysane spódnice babki i czarne, pachnące nawozem niedzielne ubranie jej brata, rosła moja wina, moja przeogromna wina.
Tyle rzeczy dzieje się równocześnie. Gdy przy moim łóżku tło­czyli się Matzerath, Greffowie, Schefflerowie z owocami i ciastka­mi, gdy z Bysewa babka i jej brat przychodzili do mnie pieszo przez Złotą Karczmę i Brętowo, bo linia kolejki z Kartuz do Wrzeszcza nie była jeszcze czynną gdy, pielęgniarki biało i odurzająco obnosiły się ze szpitalną paplaniną i w dziecięcej sali zastępowały anioły, Polska jeszcze nie zginęła, potem niemal zginęła, a wreszcie, po słynnych osiemnastu dniach, zginęła, choć niebawem okazało się, że wciąż jeszcze nie zginęła, jak i dzisiaj, na przekór śląskim i wschodniopruskim ziomkostwom, Polska jeszcze nie zginęła.
Jadwiga Brońska dostała najpierw nakaz opuszczenia mieszka­nia przy Okrężnej, które zajęła rodzina wyższego oficera lotnictwa.
Kiedy wdowa pakowała się z pomocą Stefana i szykowała do wyjaz­du do Rębiechowa - miała tam parę hektarów ziemi i lasu, ponadto mieszkanie dzierżawcy - otrzymała zawiadomienie, z którego jej oczy, odbijające wprawdzie cierpienie świata, ale nie rozumiejące go, bar­dzo powoli i dopiero z pomocą syna Stefana zdołały wyłuskać ów sens, co czarno na białym czynił ją wdową. Oto treść zawiadomienia:

Kancelaria Sądu Grupy Eberhardta s.k.41/39
Sopot, 6 paźdz. 1939 Pani Jadwiga Brońska,
Stosownie do zarządzenia zawiadamia się Panią, że Broński Jan wyrokiem Sądu Wojennego za działalność dywersyjną skazany zo­stał na śmierć i stracony.
Zelewski (Inspektor Sądu Polowego)

Sami państwo widzicie - o Zaspie ani słówka. Tamci mieli wzgląd na rodziny, chcieli oszczędzić im kosztów pielęgnacji zbyt obszerne­go i kwiatochłonnego masowego grobu, wzięli na siebie pielęgnację i ewentualne przeniesienie zwłok gdzie indziej, gdy zniwelowali piasz­czysty grunt na Zaspie i zebrali prócz jednej - bo jedna zawsze zosta­je - wszystkie łuski nabojów, ponieważ walające się łuski szpecą każdy porządny cmentarz, nawet jeśli już nie jest używany.
Tę jedną łuskę, która zawsze zostaje, o którą właśnie chodzi, zna­lazł Leo Hyś, przed nim bowiem nie ukrył się żaden, choćby najbar­dziej potajemny pogrzeb. Leo, który znał mnie z pogrzebu mojej bied­nej mamy, z pogrzebu mojego okrytego bliznami przyjaciela Herberta Truczinskiego, który z pewnością wiedział też, gdzie zakopali Sigismunda Markusa - ale ja go o to nie pytałem - był uszczęśliwiony i niemal kipiał radością, gdy w końcu listopada - wypisano mnie właśnie ze szpitala - mógł mi wręczyć zdradziecką łuskę.
Zanim jednak z ową lekko już zardzewiałą tulejką, w której być może mieścił się ów przeznaczony dla Jana ołowiany rdzeń, idąc za Hysiem zaprowadzę państwa na cmentarz na Zaspie, muszę was pro­sić, żebyście porównali metalowe łóżko szpitala miejskiego w Gdań­sku, oddział dziecięcy, z metalowym łóżkiem tutejszego zakładu dla nerwowo chorych. Oba łóżka są biało lakierowane, a jednak odmien­ne, łóżko na oddziale dziecięcym jest co prawda mniejsze, jeśli mie­rzyć długość, ale wyższe, jeśli przyłożyć calówkę do prętów kraty.
Chociaż przyznaję pierwszeństwo krótkiej i wysokiej klatce z roku dziewięćset trzydziestego dziewiątego, to przecież w dzisiejszym, przeznaczonym dla dorosłych, kompromisowym łóżku znalazłem swój wyzbyty pretensji spokój i pozostawiam kierownictwu zakładu odrzucenie lub przyjęcie wniesionej przed miesiącami prośby o wy­ższą, lecz również metalową i lakierowaną kratę łóżka.
Naturalnie to spóźnione zrozumienie nie może mnie usprawiedli­wiać, zwłaszcza że wiara w domki z kart jako jedyne godne człowie­ka mieszkanie nie była mi - któremu widok rusztowań zawsze przy­woływał na myśl roboty rozbiórkowe - obca. Dochodzi jeszcze do tego obciążenie rodzinne. Byłem przecież owego popołudnia głębo­ko przeświadczony, że Jan Broński jest nie tylko moim wujem, ale i prawdziwym, nie zaś jedynie domniemanym ojcem. A więc prze­waga, która po wszystkie czasy odróżnia go od Matzeratha: bo Matzerath był albo moim ojcem, albo niczym.
Od pierwszego września dziewięćset trzydziestego dziewiątego - a przypuszczam, że i państwo w ciągu tego nieszczęsnego popołu­dnia w owym szczęśliwym, bawiącym się kartami Janie Brońskim rozpoznaliście mojego ojca - od tego dnia datuje się moja druga wielka wina.
Nigdy, nawet w najbardziej płaczliwym nastroju, nie mogę przed sobą ukryć, że mój bębenek, nie, ja sam, bębnista Oskar, wpędziłem do grobu najpierw moją biedną mamę, potem Jana Brońskiego, mo­jego wuja i ojca.
Lecz jak każdy w owe dni, kiedy impertynenckie i nie dające się niczym wypędzić z pokoju poczucie winy wciska mnie w poduszki zakładowego łóżka, zapisuję na swoje dobro moją nieświadomość, która wtedy weszła w modę i z którą jeszcze dziś niejednemu jest do twarzy jak w szykownym kapelusiku.
Oskara, chytrego naiwniaka, niewinną ofiarę polskiego barbarzyń­stwa, przewieziono z gorączką i zapaleniem nerwów do szpitala miej­skiego. Zawiadomiono Matzeratha, który już poprzedniego wieczo­ra dał znać władzom, że zaginąłem, chociaż nadal nie było pewne, czy jestem jego własnością.
Natomiast trzydziestu ludzi, do których trzeba jeszcze doliczyć Jana, z uniesionymi rękami i dłońmi splecionymi na karku, kiedy już kronika zrobiła im zdjęcia, przewieziono na razie do opróżnionej szko­ły Wiktorii, potem przyjęło ich więzienie na Biskupiej Górce, a wresz­cie, w początkach października, sypki piach za murem opuszczone­go, wysłużonego cmentarza na Zaspie.
Skąd Oskar o tym wie? Wie o tym od Leo Hysia. Bo oficjalnie nie podano oczywiście do wiadomości, pod jakim murem rozstrzelano trzydziestu jeden mężczyzn, w jakim piachu ich zagrzebano.
Przed chwilą jeszcze raz przeczytałem ostatnio napisany rozdział. Chociaż nie jestem zadowolony, tym bardziej zadowolone powinno być pióro Oskara, bo w zwięzłej, treściwej relacji, jak to bywa w świadomie zwięzłych i treściwych rozprawach naukowych, udało mu się tu i ówdzie przesadzić, jeśli nie skłamać.
Ja jednak chciałbym trzymać się prawdy, zaskoczyć pióro Oskara niespodziewanym atakiem i sprostować tutaj, że po pierwsze, ostat­nia partia Jana, której niestety nie zdołał dokończyć i wygrać, to nie był grand z ręki, lecz dzwonki bez dwóch, że po drugie, opuszczając magazyn listów Oskar zabrał nie tylko nową blachę, lecz i tę popęka­ną, która razem z martwym poczciarzem bez szelek i listami wypadła z kosza na bieliznę. Ponadto trzeba jeszcze dodać, że ledwie obaj z Janem opuściliśmy magazyn listów, bo ci z Heimwehry wzywali nas do tego swoim „wyłazić!”, swoimi latarkami i karabinami, Oskar szukając opieki stanął między dwoma wujaszkowato i dobrodusznie wyglądającymi żołnierzami, udał żałosny płacz i wskazywał na Jana, swojego ojca, oskarżycielskimi gestami, które z biedaka zrobiły łajda­ka, co niewinne dziecko zaciągnął na Pocztę Polską, aby we właściwy Polakom barbarzyński sposób posłużyć się nim jak tarczą od kul.
Po tym judaszowskim przedstawieniu Oskar obiecywał sobie coś niecoś dla swoich bębenków, całego i zniszczonego, i nie omylił się: ludzie z Heimwehry kopnęli Jana w tyłek, przyłożyli mu kolbami, zostawili mi jednak oba bębenki, a jeden z nich, starszy już mężczy­zna ze zgryźliwymi bruzdami stroskanego ojca rodziny koło nosa i ust, pogłaskał mnie po policzkach, drugi zaś, jasnowłosy gość o wiecznie śmiejących się, toteż zwężonych i nigdy nie widocznych oczach, wziął mnie na ręce, co Oskara niemile dotknęło.
Dzisiaj, kiedy nieraz wstydzę się tej niegodnej postawy, powta­rzam stale: Jan tego nie zauważył, myślał jeszcze o kartach, później też myślał o kartach, nic już, nawet najweselsze jak i najbardziej sza­tańskie pomysły ludzi z Heimwehry, nie mogło odciągnąć go od kart do skata. Podczas gdy Jan przebywał już w wiecznym królestwie domków z kart i zamieszkiwał szczęśliwie taki ufny w szczęście do­mek, my, ludzie z Heimwehry i ja - bo Oskar zaliczył siebie do ludzi z Heimwehry - staliśmy w ceglanych murach, na kamiennych po­sadzkach korytarzy pod sufitami o stiukowych gzymsach, które były splecione ze ścianami i ściankami działowymi tak kurczowo, że należało obawiać się najgorszego po owym dniu, kiedy cała ta partanina, nazywana przez nas architekturą, ulegając tym czy innym oko­licznościom straci swoją spoistość.
Krzycząc: „wyłazić!” mieli na myśli Kobielę, Konrada z Warszawy, także Bobka i małego Wiśniewskiego, który za życia pracował w dziale telegramów. Wystraszyli się, że oni nie chcieli usłuchać.
I dopiero gdy ci z Heimwehry zrozumieli, że ośmieszają się przed Janem i przede mną, boja śmiałem się na głos, kiedy oni wrzeszcze­li: „wyłazić!”, wtedy przestali wrzeszczeć, powiedzieli: „Ach, tak!” - i poprowadzili nas do tych trzydziestu na podwórzu Poczty, którzy trzymali ręce w górze, splatali dłonie na karku, mieli pragnienie i byli filmowani przez kronikę.
Ledwie wyprowadzono nas bocznym wyjściem, ci z kroniki skie­rowali na nas swoją kamerę umocowaną na samochodzie osobowym, nakręcili o nas ów krótki film, który później wyświetlano we wszyst­kich kinach.
Oddzielono mnie od stojącej pod ścianą gromady. Oskar przypo­mniał sobie swoją karłowatość, swoją trzyletniość, która wybaczała wszystko, poczuł znów dokuczliwe bóle członków i głowy, upadł razem z bębenkiem, wił się, na pół cierpiąc, na pół udając, ale nawet w cierpieniach nie wypuścił bębenka. A gdy tamci podnieśli go i wsadzili do samochodu służbowego SS-Heimwehry, gdy wóz ru­szył, aby zawieźć go do szpitala miejskiego, Oskar zobaczył, że Jan, biedny Jan uśmiechał się głupio i błogo, w uniesionych rękach trzy­mał parę kart do skata i kartą trzymaną w lewej ręce - zdaje mi się, że była to dama czerwienna - pomachał odjeżdżającemu synowi, Oska­rowi.
Tamci wprowadzili do akcji miotacze płomieni, postanowili, oba­wiając się frontalnego ataku, wykurzyć ostatnich obrońców. Dopro­wadzili do tego, że doktor Michoń zdjął hełm, chwycił prześcieradło, a gdy to mu nie wystarczyło, wyciągnął jeszcze chusteczkę z kie­szonki na piersiach i wymachując prześcieradłem i chusteczką za­proponował kapitulację Poczty Polskiej. I blisko trzydziestu na pół oślepłych, osmalonych mężczyzn z uniesionymi rękami, splatając na karku dłonie, opuściło gmach Poczty lewym bocznym wejściem, usta­wiło się pod murem podwórza, czekało na zbliżających się powoli ludzi z Heimwehry. A później mówiono, że w tym krótkim czasie, gdy obrońcy ustawili się na podwórzu, a napastnicy jeszcze nie na­deszli, ale już się zbliżali, trzej czy czterej poczciarze uciekli: przez garaż pocztowy, przez sąsiedni garaż policyjny do pustych, bo ewakuowanych domów przy Sukienniczej. Tam podobno znaleźli ubra­nia, nawet z odznaką partyjną, umyli się, wyszykowali do wyjścia i ulotnili się pojedynczo, a o jednym z nich opowiadano, że na Pod­walu Staromiejskim wszedł do optyka i kazał dopasować sobie okulary, bo swoje zgubił w czasie walk o gmach Poczty. W nowych oku­larach Wiktor Weluhn, bo on to był, podobno zafundował sobie nawet na Targu Drzewnym kufel piwa, potem drugi, gdyż chciało mu się pić przez te miotacze płomieni, a następnie w nowych okularach, które co prawda rozrzedzały trochę mgłę przed jego oczyma, ale bynajmniej nie usuwały jej w takim stopniu jak stare szkła, wziął nogi za pas, a ta ucieczka trwa do dziś; tacy uparci są jego prześla­dowcy.
Pozostali jednak - a mówię, że tych, co nie zdecydowali się na ucieczkę, było około trzydziestu - stali już pod murem, naprzeciwko bocznego wejścia, gdy Jan oparł właśnie czerwienną damę o czer­wiennego króla i uszczęśliwiony cofnął dłonie.
Cóż mam jeszcze powiedzieć? Znaleźli nas Otworzyli gwałtow­nie drzwi, wrzasnęli: - Wyłazić! - narobili zamieszania, przeciągu, zwalili domek z kart. Nie mieli zrozumienia dla takiej architektury. Wierzyli w beton. Budowali na wieczność. Nie zważali wcale na oburzoną, obrażoną minę referendarza Brońskiego. A wyprowadza­jąc go nie zauważyli, że Jan sięgnął jeszcze raz pomiędzy karty i wziął coś ze sobą, że ja, Oskar, usunąłem ogarki świec z nowo zdo­bytego bębenka, zabrałem bębenek, wzgardziłem ogarkami, bo oświe­tlało nas zbyt wiele latarek; ale tamci nie spostrzegli, że ich kaganki oślepiały nas i nie pozwalały trafić do drzwi. Zza swoich latarek i trzymanych przed sobą karabinów krzyczeli: - Wyłazić! - Wciąż jeszcze krzyczeli: „wyłazić!”, gdy Jan i ja byliśmy już na korytarzu.
Miałem wygraną w kie­szeni. - Tak mi się skarżył biorąc mnie za moją biedną mamę, a ja, jego syn, dostosowałem się do roli, przytakiwałem mu, zapewnia­łem, że wygrałby tego granda, że w gruncie rzeczy już wygrał, musi tylko mocno w to wierzyć i słuchać swojej Agnieszki. Ale Jan nie wierzył ani mnie, ani mojej mamie, płakał najpierw głośno i żało­śnie, potem cicho, wpadając w jednostajny bełkot, wygrzebał karty spod wystygłego ciała Kobieli, szperał mu między nogami, znalazł kilka w lawinie listów, nie uspokoił się, póki nie zebrał wszystkich trzydziestu dwóch. Starł z nich ową lepką ciecz, która sączyła się ze spodni Kobieli, mozolił się nad każdą kartą i potasował talię, chciał znów rozdawać, aż wreszcie pod kształtnym, nawet nie za niskim, ale chyba trochę za gładkim i nieprzepuszczalnym czołem zrozumiał, że na tym świecie nie ma już trzeciego do skata.
Wtedy w magazynie przesyłek listowych zrobiło się bardzo ci­cho. Także na zewnątrz zdecydowano się uczcić przewlekłą minutą ciszy ostatniego skaciarza i trzeciego do skata. Oskar usłyszał jednak, jak bezszelestnie otworzyły się drzwi, i oglądając się przez ra­mię, spodziewając się nadprzyrodzonej zjawy, zobaczył dziwnie ślepą i pustą twarz Wiktora Weluhna. - Zgubiłem okulary, Janie. Jesteś tu jeszcze? Musimy uciekać. Francuzi nie przyjdą albo przyjdą za późno. Chodź ze mną, Janie. Prowadź mnie, bo zgubiłem okulary!
Może biedny Wiktor pomyślał, że pomylił pokoje. Bo gdy nie doczekał się ani odpowiedzi, ani okularów, ani skorego do ucieczki ramienia Jana, cofnął swoją pozbawioną okularów twarz, zamknął drzwi, a ja jeszcze przez kilka kroków słyszałem, jak Wiktor posu­wając się po omacku i rozgarniając mgłę rzucił się do ucieczki.
Cóż pod czaszką Jana wylęgło się takiego dowcipnego, że naj­pierw cicho, jeszcze przez łzy, potem już głośno i radośnie wysunął żwawy, różowy, biegły we wszystkich pieszczotach koniec języka, podrzucił w górę karty do skata, złapał, a w końcu, ponieważ w po­koju milczących mężczyzn i listów zrobiło się bezwietrznie i nie­dzielnie, ostrożnie, przemyślanymi ruchami, wstrzymując oddech, zaczął budować niezwykle delikatny domek z kart: winna siódemka i żołędna dama posłużyły za fundament. Obie karty przykrył dzwon­kowy król. Wtedy z czerwiennej dziewiątki i winnego asa, przykry­tych żołędna ósemką, wzniósł drugi, stojący obok pierwszego, fun­dament. Potem połączył obie podwaliny kolejno ustawionymi na sztorc dziesiątkami i bubkami, ułożonymi płasko damami i asami, tak że wszystko podtrzymywało się nawzajem. Potem postanowił na dwóch kondygnacjach wznieść trzecią i zrobił to zaklinającymi rę­kami, które, poddając się podobnym ceremoniom, musiała znać moja biedna mama. I gdy oparł w ten sposób czerwienną damę o króla z czerwiennym sercem, budowla wcale się nie zawaliła; nie, stała przewiewna, krucha, oddychając lekko w tym pomieszczeniu peł­nym zmarłych bez tchu i żywych, którzy wstrzymali oddech, pozwo­liła nam złożyć ręce, sprawiła, że sceptyczny Oskar, który przecież wedle wszelkich reguł przejrzał domek z kart, zapomniał o gryzą­cym dymie i smrodzie, co oszczędnie i kreto wślizgiwały się przez szpary w drzwiach magazynu listów i budziły wrażenie, iż ten poko­ik z domkiem z kart sąsiaduje drzwi w drzwi z piekłem.
Zaczął od fletu żołędnego, nazywał mnie teraz Agnieszką, w Kobieli widział swojego rywala Matzeratha, potem wyszedł pod­stępnie w dzwonkowego bubka - wolałem zresztą udawać przed nim moją biedną mamę niż Matzeratha - potem w bubka czerwiennego - pod żadnym pozorem nie chciałem, żeby mnie mylił z Matzerathem - czekał niecierpliwie, aż ów Matzerath, który w rzeczywistości był inwalidą, woźnym i nazywał się Kobiela, dorzuci kartę; długo to trwa­ło, lecz potem Jan grzmotnął o podłogę czerwiennym asem, nie mógł i nie chciał pojąć, nigdy przecież nie był zbyt pojętny, zawsze tylko patrzył niebiesko, pachniał wodą kolońską, ciężko kapował i dlatego też nie rozumiał, czemu Kobiela upuścił naraz wszystkie karty, przechylił kosz z listami i martwym poczciarzem, aż najpierw martwy poczciarz, potem warstwa listów, a wreszcie cały porządnie upleciony kosz runął, dostarczył nam strumień korespondencji, jakbyśmy byli adresatami, jakbyśmy mieli teraz odłożyć karty, żeby czytać li­sty i zbierać znaczki. Ale Jan nie chciał czytać, nie chciał zbierać znaczków, za dużo zbierał w dzieciństwie, chciał grać, dograć do końca swojego granda z ręki, chciał wygrać, zwyciężyć. I podniósł Kobielę, ustawił kosz z powrotem na kółkach, zostawił jednak mar­twego poczciarza, nie zgarnął też listów, niedostatecznie więc obcią­żył kosz, a mimo to okazał zdziwienie, gdy Kobiela przywiązany do lekkiego, wywrotnego kosza, nie mógł usiedzieć prosto, pochylał się coraz bardziej, aż Jan krzyknął na niego: - Proszę cię, Alfredzie, nie psuj gry, słyszysz? Jeszcze tylko jedna partyjka i pójdziemy do domu, słyszysz czy nie!
Oskar podniósł się zmęczony, przezwyciężył coraz silniejsze bóle członków i głowy, położył małe, wytrwałe dłonie bębnisty na ramio­nach Jana Brońskiego i zmusił się do powiedzenia przyciszonym, ale stanowczym głosem: - Daj spokój, tato. On nie żyje i nie może już grać. Jeśli chcesz, zagramy w sześćdziesiąt sześć.
Jan, do którego przemówiłem przed chwilą jak do ojca, puścił bezwładne ciało woźnego, popatrzył na mnie niebiesko, ze łzami w niebieskich oczach, i zapłakał: - Nie, nie, nie, nie, nie... - Pogła­skałem go, ale on nadal zaprzeczał. Pocałowałem go wymownie, ale on myślał tylko o swoim nie dogranym do końca grandzie z ręki.
Oskar postawił dwie świece na swoim nowym bębenku, papiero­sy położył pod ręką, sam jednak wzgardził tytoniem, za to Jana czę­stował raz po raz, zawiesił też jednego w wykrzywionych ustach Kobieli, i to pomogło, gra się ożywiła, tytoń pocieszał, uspokajał, nie mógł jednak nic na to poradzić, że Jan przegrywał partię za partią. Pocił się i jak zawsze, gdy w czymś się zapamiętywał, przesuwał końcem języka po górnej wardze. Zapalał się do tego stopnia, że mnie nazywał w gorączce Alfredem i Matzerathem, Kobielę zaś brał za moją biedną mamę. A kiedy ktoś wrzasnął na korytarzu: - Konrad dostał! - spojrzał na mnie z wyrzutem i powiedział: - Proszę cię, Alfredzie, wyłącz radio. Człowiek nie rozumie nawet własnych słów! Biedny Jan rozgniewał się na dobre, gdy otwarto gwałtownie drzwi do magazynu listów i wciągnięto do środka wykończonego Konra­da.
- Zamykać drzwi, bo wieje! - zaprotestował. Rzeczywiście wia­ło. Świece migotały niepewnie i uspokoiły się dopiero, gdy ludzie, którzy cisnęli Konrada w kąt, zamknęli za sobą drzwi. Wszyscy trzej wyglądaliśmy niesamowicie. Od dołu padał na nas blask świec, upo­dabniał nas do wszechpotężnych czarowników. A gdy potem Kobiela zalicytował czerwień bez dwóch i powiedział, nie, zagulgotał:
- Dwadzieścia siedem, trzydzieści - a przy tym stale wywracał oczami i miał coś w prawym ramieniu, co chciało się wydostać, po­drygiwało, zachowywało się niedorzecznie żywo, w końcu ucichło, lecz teraz kazało Kobieli się zsunąć i wprawiło w ruch kosz od bieli­zny z martwym poczciarzem, bez szelek, gdy potem Jan jednym uderzeniem, ale za to z całej siły zatrzymał Kobielę razem z koszem, do którego woźny był przywiązany, gdy Kobiela, któremu znów nie udało się wymknąć, wystękał w końcu: - Czerwień z ręki - Jan syknął:
- Kontra - Kobiela wydusił z siebie: - Re - wtedy Oskar zrozu­miał, że obrona Poczty Polskiej powiodła się, że ci, co ją szturmowa­li, przegrali już dopiero co rozpoczętą wojnę; nawet gdyby w toku działań wojennych udało się im zająć Alaskę i Tybet, Wyspę Wielka­nocną i Jerozolimę.
Szkoda tylko, że Jan nie mógł dograć do końca swojego wielkie­go, murowanego granda z ręki, z czterema, zapowiedzianego z kraw­cem i na czarno.
Wcale nie grał tak źle, jak można by sądzić po jego stanie. Osuwał się zwykle dopiero wtedy, gdy wygrał swoją licytację albo kontrując zepsuł mnie albo Janowi granda. Nie interesowało go już, kto wy­grywał czy przegrywał. Pociągała go sama gra. I kiedy myśmy obli­czali wyniki, raz i drugi, on zwisał przechylony w wypożyczonych szelkach i tylko grdyka przesuwająca się lękliwie świadczyła o tym, że woźny Kobiela jeszcze żyje.
Oskara też męczył ten skat we trzech. Nie znaczy to wcale, by owe hałasy i wstrząsy związane z oblężeniem i obroną Poczty nad­miernie szarpały moje nerwy. Przyczyną było raczej podjęte po raz pierwszy nagłe i, jak zamierzałem, ograniczone w czasie odrzucenie wszelkich masek. Jeśli do owego dnia tylko mistrzowi Bebrze i jego somnambulicznej Roswicie ukazałem się bez szminki, to teraz mój wuj i domniemany ojciec, ponadto kaleki woźny, a więc ludzie, któ­rzy później w żadnym wypadku nie wchodzili w rachubę jako świad­kowie, zobaczyli we mnie, zgodnie z metryką, piętnastoletniego wy­rostka, który grał w skata trochę co prawda ryzykancko, ale i całkiem umiejętnie. Te wysiłki, które wprawdzie odpowiadały mojej woli, ale bynajmniej nie moim karlim proporcjom, po zaledwie godzince gry wywołały niezwykle gwałtowne bóle członków i głowy.
Oskar miał ochotę przestać, znalazłby też dość okazji, żeby na przykład wymknąć się między dwoma, jeden po drugim, wstrząsają­cymi budynkiem wybuchami granatów, gdyby nie znane dotychczas poczucie odpowiedzialności nie kazało mu wytrwać i przeciwstawiać się strachowi domniemanego ojca jedyną skuteczną bronią - grą w skata.
Graliśmy więc i nie pozwalaliśmy Kobieli umrzeć. Nie miał przy mnie szans. Starałem się przecież, żeby karty były w ciągłym ruchu. A gdy po detonacji na klatce schodowej łojówki przewróciły się i zgasły, to ja byłem na tyle przytomny, żeby zrobić rzecz najważ­niejszą, ja wyciągnąłem z kieszeni Jana zapałki, a przy okazji i jego papierosy ze złotym ustnikiem, ja przywróciłem światło, ja zapali­łem Janowi uspokajającą regatę i płomyczek po płomyczku rozpra­szałem mrok, zanim Kobiela, korzystając z ciemności, zdołał się wy­mknąć.
Grałem zwykłe żołędzie. Zanim wziąłem pierwsze lewy, Jan, który dał kontrę, musiał krzyknąć na woźnego, szturchnąć go w bok z do­broduszną szorstkością, żeby wziął się w kupę i nie zapominał o dodawaniu; bo ja ściągnąłem najpierw wszystkie trumfy, ofiarowałem króla żołędnego, którego Jan przebił winnym waletem, po chwili jed­nak, ponieważ byłem goły w dzwonkach, przebijając Janowi asa dzwonkowego, znów doszedłem do ręki, chłopakiem czerwiennym wyciągnąłem mu dziesiątkę - Kobiela zrzucił dzwonkową dziewiąt­kę, a potem ze swoim fletem czerwiennym miałem już wygraną w kieszeni: gra jeden, kontra dwa, z krawcem trzy, żołędzie cztery, to daje czterdzieści osiem, czyli dwanaście fenigów! Dopiero gdy w następnej partii - zaryzykowałem arcyryzykownego granda bez dwóch - Kobiela, który miał obu brakujących chłopaków, ale do­trzymał mi kroku tylko do trzydziestu trzech, przebił bubka dzwon­kowego chłopakiem żołędnym, gra nabrała rumieńców. Woźny, jak­by ożywiony powodzeniem, wyszedł potem dzwonkowym asem, musiałem dodać, Jan rzucił dziesiątkę, Kobiela zgarnął lewę, wycią­gnął króla, powinienem był przebić, ale nie przebiłem, zrzuciłem żołędną ósemkę, Jan robił, co mógł, doszedł nawet do ręki i zagrał winną dziesiątką, ja przebiłem i niech to diabli, Kobiela przy solił winnym bubkiem, o którym zapomniałem albo myślałem, że to Jan go ma, ale miał Kobiela, przysolił i zarechotał, naturalnie potem wino, musiałem się zrzucić, Jan robił, co mógł, wreszcie wyszli mi w czer­wień, ale to już nic nie pomogło: zebrałem tylko pięćdziesiąt dwa punkty: bez dwóch, gra trzy, grand to daje przegraną sześćdziesiąt, sto dwadzieścia, czyli trzydzieści fenigów. Jan pożyczył mi dwa gul­deny bilonem, zapłaciłem, ale Kobiela mimo wygranej znów się osu­nął, nie wziął pieniędzy i nawet granat przeciwpancerny, który w tej chwili po raz pierwszy wybuchł na klatce schodowej, nic dla niego nie znaczył, choć była to jego klatka schodowa, którą od lat niezmor­dowanie zamiatał i pastował.
Natomiast Jana znów ogarnął strach, gdy zatrzęsły się drzwi na­szego magazynu listów, a płomyki łojówek nie wiedziały, co się z nimi dzieje i w którą stronę mają się kłaść. Nawet gdy na schodach znów zapanował jaki taki spokój i następny granat eksplodował na odległej fasadzie zewnętrznej, Jan Broński tasował karty jak szalo­ny, pomylił się dwa razy przy rozdawaniu, ale ja nic nie powiedzia­łem. Póki tamci strzelali, Jan był głuchy na wszelkie perswazje, za­pędzał się w licytacji, źle dodawał, zapominał nawet odłożyć skata i wciąż nastawiał jedno ze swoich małych, zgrabnych, zmysłowo mię­sistych uszu na odgłosy z zewnątrz, a my czekaliśmy niecierpliwie, żeby dostosował się do przebiegu gry. O ile Jan grał coraz bardziej nieuważnie, o tyle Kobiela, jeśli akurat nie chciał osunąć się na pod­łogę i nie potrzebował szturchańca w bok, był zawsze na miejscu.
Trzydzieści dwie karty zostały potasowane, przełożone, rozdane, wprowadzone do gry. Ponieważ wszystkie kosze z listami były już zajęte przez rannych, oparliśmy Kobielę o jeden z nich, w końcu ponieważ co jakiś czas osuwał się, przywiązaliśmy go szelkami in­nego rannego, nakazaliśmy mu zachowywać postawę, zabroniliśmy opuszczania kart, bo potrzebowaliśmy Kobieli. Cóż byśmy zrobili bez trzeciego, niezbędnego partnera do skata? Tym w koszach z li­stami trudno było odróżnić czarne od czerwonego, oni już nie chcieli grać. Kobiela właściwie też nie chciał grać. Chciał się położyć. Na wszystko obojętny, chciał już o niczym nie myśleć. Z nagle bezczynnymi rękami woźnego, zamykając bezrzęse oczy, chciał przyjrzeć kię ostatnim robotom rozbiórkowym. My jednak nie tolerowaliśmy Jego fatalizmu, przywiązaliśmy go mocno, zmusiliśmy, żeby był trzecim, podczas gdy Oskar był drugim graczem - i nikt się nie dziwił, że ci brzdąc umie grać w skata.
Ba, gdy po raz pierwszy zabrałem głos jak dorosły i powiedzia­łem:
- Osiemnaście! - Jan, odrywając wzrok od swoich kart, popa­trzył na mnie krótko wprawdzie i niepojęcie niebiesko, skinął pota­kująco głową, ja na to: - Dwadzieścia? - Jan bez wahania: - Mam. - Ja: - Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Dwadzieścia cztery? - Jan z ubolewaniem: - Pas. - A Kobiela? Znów mimo szelek chciał się osunąć na podłogę. Ale my szarpnęliśmy go w górę, przeczekali­śmy huk granatu, który wybuchł na zewnątrz, z dala od naszego po­koju gry, aż w ciszy, jaka zaraz potem zapadła, Jan mógł syknąć: - Dwadzieścia cztery, Kobiela! Nie słyszałeś, co chłopak zalicytował?
Nie wiem skąd, z jakich otchłani wynurzył się woźny. Zdawało się, że musi podnosić powieki lewarem. Wreszcie jego wzrok prze­sunął się błędnie i wodniście po dziesięciu kartach, które Jan dys­kretnie i bez jakichkolwiek szachrajskich sztuczek wcisnął mu przed­tem w garść.
- Pas - powiedział Kobiela. To znaczy, wyczytaliśmy to słowo z jego warg, które były chyba za bardzo wyschnięte, by mówić.
Na krótko przedtem, nim dotarliśmy do magazynu przesyłek li­stowych na pierwszym piętrze, doszedłem do potwierdzonego póź­niej przekonania: gdy Poczta Polska i cała równinna Polska znajdo­wały się pod ostrzałem, Home Fleet, lepiej czy gorzej ubezpieczona, zaszyła się w jednym z fiordów pomocnej Szkocji; wielka armia Fran­cji siedziała jeszcze przy obiedzie i uważała, że paru akcjami patroli rozpoznawczych na przedpolu linii Maginota wypełnia polsko-francuski układ gwarancyjny. Przed magazynem i prowizorycznym laza­retem dopędził nas doktor Michoń, który nadal chodził w hełmie, a w kieszonce na piersi miał białą chusteczkę, z pełnomocnikiem Warszawy, niejakim Konradem. Od razu odezwały się wszystkie od­miany strachu Jana, mamiąc najcięższymi obrażeniami. O ile Wiktor Weluhn, który przecież nie był ranny i mając okulary na nosie mógł być przydatnym strzelcem, musiał zejść do hali nadawczej, o tyle nam pozwolono zostać w pokoju bez okien, skąpo rozjaśnionym przez łojówki, bo elektrownia miejska nie zamierzała dłużej zaopatrywać Poczty Polskiej w prąd.
Doktor Michoń, który nie bardzo chciał wierzyć w obrażenia Jana, ale i nie liczył zbytnio na jego czynny udział w walce, rozkazał swo­jemu referendarzowi, aby jako quasi sanitariusz pilnował rannych, a także nie spuszczał z oka dziecka - tu przelotnie i, jak mi się zda­wało, desperacko pogłaskał mnie po głowie - by nie dostało się pod ostrzał.
Trafienie haubicy na wysokości hali nadawczej. Zatoczyliśmy się wszyscy. Michoń w hełmie, wysłannik Warszawy Konrad i listonosz pieniężny Weluhn pobiegli na swoje stanowiska. Obaj z Janem zna­leźliśmy się z siedmiu czy ośmiu rannymi w odosobnionym pomiesz­czeniu, tłumiącym wszystkie odgłosy walki. Nawet świece specjal­nie nie migotały, gdy na zewnątrz haubica poczynała sobie nie na żarty. Było cicho mimo jęków, a może z powodu jęków. Jan pospiesz­nie i niezręcznie owinął podartym na pasy prześcieradłem udo Kobieli, chciał potem opatrzyć siebie: ale policzek i grzbiet dłoni wuja iż nie krwawiły. Skaleczenia milczały zakrzepłe, pewnie jednak polały i podsycały strach, który w niskim i dusznym pokoju nie znajdował ujścia. Jan niespokojnie obszukał kieszenie, znalazł pełną talię: skat! Aż do chwili, gdy załamała się obrona, graliśmy w skata.
Wiktor Weluhn pomógł nam przenieść coraz cięższego, mimo wzmagającego się upływu krwi, woźnego. Bardzo krótkowzroczny Wiktor miał jeszcze w tym momencie swoje okulary i nie potykał się la kamiennych stopniach schodów. Z zawodu, co jak na krótkowidza brzmi dość niewiarygodnie, był Wiktor listonoszem pieniężnym. Dzisiaj, ilekroć rozmowa schodzi na niego, nazywam Wiktora biednym Wiktorem. Podobnie jak moja mama po rodzinnym spacerze do mola portowego stała się moją biedną mamą, tak listonosz pieniężny Wiktor po utracie okularów - były jeszcze inne przyczyny - stał się biednym, nic nie widzącym Wiktorem.
- Widziałeś może biednego Wiktora? - pytam mojego przyjacie­la Vittlara w dni odwiedzin. Lecz od owej jazdy tramwajem z Flin­kem do Gerresheim - jeszcze o niej opowiem - Wiktor Weluhn zniknął nam z oczu. Pozostaje tylko żywić nadzieję, że jego prześladowcy też szukają go na próżno, że odnalazł swoje albo inne, odpowiadające mu okulary i być może jak dawniej, choć już nie w służbie Poczty Polskiej, to przecież jako listonosz pieniężny Poczty Federalnej krótkowzrocznie, ale w szkłach uszczęśliwia ludzi kolorowymi banknotami i twardym bilonem.
- Czy to nie straszne? - wysapał Jan, który dźwignął Kobielę z lewej.
- A co będzie, jak Anglicy i Francuzi nie przyjdą? - zaniepokoił się obładowany woźnym z prawej Wiktor.
- Ależ przyjdą! Rydz-Śmigły jeszcze wczoraj powiedział w radio: „Mamy gwarancję: jeśli wybuchnie wojna, cała Francja powstanie jak jeden mąż!” - Jan z trudem zachował swoją pewność do końca zdania, bo widok własnej krwi na zadrapanym grzbiecie dłoni nie podawał wprawdzie w wątpliwość polsko-francuskiego układu gwa­rancyjnego, dopuszczał jednak obawę, że Jan mógłby się wykrwa­wić, zanim jeszcze cała Francja powstanie jak jeden mąż i wierna mej gwarancji sforsuje Wał Zachodni.
- Na pewno już ruszyli. A flota angielska pruje wody Bałtyku! — Aktor Weluhn lubił mocne, odbijające się echem wyrażenia, stanął schodach, z prawej obwieszony zranionym ciałem woźnego, z lewej unosząc rękę w górę, jak w teatrze, przemawiając wszystkimi pięcioma palcami: - Przybywajcie, dumni Brytyjczycy!
Podczas gdy obaj pomału, roztrząsając nadal polsko-francusko-angielskie stosunki, nieśli Kobielę do prowizorycznego lazaretu,
Oskar wertował w myślach książki Gretchen Scheffler w poszukiwa­niu odpowiednich fragmentów. Dzieje Gdańska Keysera: „Podczas wojny niemiecko-francuskiej w latach osiemset siedemdziesiąt-siedemdziesiąt jeden, po południu dwudziestego pierwszego sierpnia osiemset siedemdziesiątego roku cztery francuskie okręty wojenne wpłynęły do Zatoki Gdańskiej, skierowały już lufy swoich armat na port i miasto, ale w ciągu najbliższej nocy korwecie śrubowej »Nym­phe« pod dowództwem komandora podporucznika Weickhmanna udało się zmusić do odwrotu stojącą na kotwicy w Zatoce Puckiej flotyllę”.
Kiedy uniosłem wzrok znad świeżo nabytej własności, która, że tak powiem, ni z tego, ni z owego potoczyła mi się wprost pod nogi, stwierdziłem, że muszę przyjść z pomocą Janowi Brońskiemu. W żaden sposób nie mógł zrzucić z siebie ciężkiego ciała woźnego. Myślałem z początku, że Jana też trafiło; jęczał bowiem bardzo natu­ralnie. W końcu gdy zepchnęliśmy Kobielę, który jęczał tak samo naturalnie, okazało się, że Jan odniósł bardzo nieznaczne obrażenia. Odłamki szkła zadrasnęły mu jedynie prawy policzek i grzbiet dłoni. Szybkie porównanie pozwoliło mi stwierdzić, że mój domniemany ojciec miał jaśniejszą krew niż woźny, któremu nogawka na wyso­kości uda zabarwiła się tłusto i ciemno.
Kto Janowi podarł i wywinął elegancką, szarą marynarkę, tego już nie dało się ustalić. Czy zrobił to Kobiela, czy granat? Wisiała na nim w strzępach, z odprutą podszewką, bez guzików, popękana w szwach, z wywróconymi kieszeniami.
Proszę o wyrozumiałość dla mojego biednego Jana Brońskiego, który najpierw pozbierał wszystko, co gwałtowna burza wytrząsnęła mu z kieszeni, zanim przy mojej pomocy wywlókł Kobielę z dziecię­cego pokoju. Odnalazł grzebień, fotografie swoich najbliższych — było tam też zdjęcie mojej biednej mamy - jego portmonetka nawet się nie otworzyła. Z dużym trudem i nie bez ryzyka, gdyż wybuch częściowo zmiótł osłaniające worki z piaskiem, udało mu się zebrać rozrzucone po całym pokoju karty do skata; chciał bowiem mieć wszystkie trzydzieści dwie, a gdy nie znalazł trzydziestej drugiej, był nieszczęśliwy, a gdy znalazł ją Oskar, między dwoma zabałaganionymi pokoikami dla lalek, i podał mu, uśmiechnął się, choć była to winna siódemka.
Gdy wywlekliśmy Kobielę z dziecięcego pokoju i znaleźliśmy się wreszcie na korytarzu, woźny zdobył się na parę zrozumiałych dla Jana Brońskiego słów. - Czy mam wszystko na miejscu? - niepo­koił się inwalida. Jan sięgnął mu do spodni między starcze nogi, chwy­cił pełną garść czegoś i skinął Kobieli głową.
Wszyscy byliśmy szczęśliwi: Kobieli udało się zachować męską dumę, Jan Broński odnalazł wszystkie trzydzieści dwie karty do ska­ta, łącznie z winną siódemką, Oskar zaś miał nowy blaszany bębe­nek, który przy każdym kroku uderzał go w kolano, gdy Jan z jed­nym poczciarzem, którego nazywał Wiktorem, przenosili osłabionego upływem krwi woźnego piętro niżej do magazynu przesyłek listo­wych.
Oskar leżał, a Jan Broński, mój słodki niebieskooki wuj, nie uniósł nawet nosa, kiedy ten ptasi łeb z przetrąconym kulasem i wodnistym, bezrzęsym spojrzeniem odepchnął mnie tuż przed metą, rzucił w ten kąt za workami z piaskiem. Nie znaczy to, by Oskar płakał! Wzbiera­ła we mnie wściekłość. Tłuste, białoniebieskawe, bezokie robaki mnożyły się, szukały pożywnej padliny. Co mnie obchodziła Polska! Co to było - Polska? Polacy mieli przecież swoją kawalerię! Niech więc sobie jeżdżą konno! Całowali dłonie pań i spostrzegali zawsze za późno, że pocałowali nie znużone palce pani, lecz nie uszminkowany wylot lufy haubicy. A wtedy ona już zdążyła wystrzelić, panna z rodu Kruppa. Wtedy cmoknęła wargami, naśladując nieudolnie, a mimo to wiernie odgłosy bitwy, jakie słyszy się na kronice filmo­wej, obrzucała główne wejście Poczty niejadalnymi wybuchającymi cukierkami, chciała zrobić wyłom, chciała przez rozwaloną halę nadawczą dobrać się do schodów, żeby już nikt nie wbiegał na górę ani nie zbiegał na dół. A jej orszak przy karabinach maszynowych, także ci w eleganckich rozpoznawczych samochodach pancernych, które miały wymalowane takie śliczne nazwy jak „Ostmark” i „Su­detenland”, nie mogli się nasycić, z terkotem podjeżdżali pod Pocztę i odjeżdżali, opancerzeni i wypatrujący: dwie młode, złaknione kul­tury panie, które chciały zwiedzić zamek, ale zamek był jeszcze za­mknięty. Zwiększało to niecierpliwość rozpieszczonych, wszędzie do­magających się wstępu piękności i kazało im zaglądać do wszystkich widocznych komnat zamku, rzucać ołowianoszare, przenikliwe spoj­rzenie jednego i tego samego kalibru, żeby kasztelanom zrobiło się gorąco, zimno i ciasno.
Właśnie jeden z samochodów pancernych - zdaje mi się, że był to „Ostmark” - wyjeżdżając z Rycerskiej toczył się znów ku Poczcie, gdy Jan, mój od dłuższego czasu jakby martwy wuj, przysunął prawą nogę do szczeliny strzelniczej, uniósł w nadziei, że samochód rozpo­znawczy wypatrzy ją, ostrzela; albo że zlituje się jakaś zabłąkana kula, muśnie mu łydkę czy piętę i zada ową ranę, która pozwala żoł­nierzowi na przesadnie kulejący odwrót.
Czy woźny nie zauważył mnie? On, który skądinąd potrafił być taki surowy i nieprzystępny, zachowując budzący szacunek dystans, jaki potrafią narzucić tylko inwalidzi wojenni, pozwolił mi zostać w tym przewiewnym pokoju, gdzie powietrze było przesycone oło­wiem. Może Kobiela myślał: to jest pokój dziecięcy, a więc Oskar może tu zostać i bawić się podczas przerw w walce?
Nie wiem, jak długo tak leżeliśmy: ja między Janem a lewą ścia­ną pokoju, obaj za workami z piaskiem, Kobiela ze swoim karabi­nem, strzelając za dwóch. Koło dziesiątej ogień osłabł. Zrobiło się tak cicho, że słyszałem brzęczenie much, łowiłem uchem głosy i komendy z placu Heweliusza, a niekiedy i głucho dudniącą pracę pancerników w basenie portowym. Pogodny lub dość pogodny wrze­śniowy dzień, słońce malowało wszystko cieniutko starym złotem, wrażliwe, a jednak przygłuche. Za kilka dni wypadały moje piętna­ste urodziny, i jak co roku we wrześniu, chciałem dostać blaszany bębenek, nic innego, tylko blaszany bębenek; wyrzekając się wszystkich skarbów tego świata, moje myśli zwracały się jedynie i nieodwracalnie ku bębenkowi z biało-czerwono lakierowanej bla­chy.
Jan nie ruszał się. Kobiela sapał tak równomiernie, że Oskar przy­puszczał już, iż śpi, korzysta z krótkiej przerwy w walce, aby się zdrzemnąć, bo ostatecznie wszystkim, nawet bohaterom, potrzeba co jakiś czas orzeźwiającej drzemki. Tylko ja byłem rześki i z właści­wą mojemu wiekowi nieustępliwością myślałem o blasze. Nie zna­czy to wcale, że dopiero teraz, w narastającej ciszy, przy akompania­mencie zamierającego brzęczenia zmęczonej latem muchy, przypomniałem sobie o blaszanym bębenku młodego naczelnika. Oskar nie spuszczał go z oka także podczas walki, w bitewnym hała­sie. Teraz jednak nadarzała się owa sposobność, której pominięciu sprzeciwiła się we mnie każda myśl.
Oskar uniósł się pomału, omijając rozbite szkło, zmierzał cicho, lecz konsekwentnie ku drewnianemu regałowi z zabawkami, z dzie­cięcego krzesełka i postawionego na nim pudła z klockami budował już w myślach podest, który byłby dostatecznie wysoki i bezpieczny, aby uczynić z niego właściciela nowiutkiego blaszanego bębenka,
gdy dosięgną! mnie głos Kobieli, a za moment sucha dłoń woźnego. Zrozpaczony wskazałem tak bliski bębenek. Kobiela szarpnął mnie w tył. Ja wyciągnąłem obydwie ręce ku blasze. Inwalida zawahał się, chciał już sięgnąć w górę, uszczęśliwić mnie, gdy do dziecięcego pokoju wtargnął ogień kaemów, przed głównym wejściem wybuchły granaty przeciwpancerne; Kobiela cisnął mnie w kąt do Jana Brońskiego, dopadł znów swojego karabinu i wystrzelał już drugi maga­zynek, a ja wciąż jeszcze patrzyłem na blaszany bębenek.
Tylko w ten sposób można wytłumaczyć, że Jan kwitował każde trafienie haubicy przeraźliwym krzykiem, który - gdyby tylko został uformowany bardziej świadomie i celnie - podobnie jak mój krzyk uśmiercający szkło, miałby zaletę rozcinającego szyby diamentu. Jan krzyczał co prawda żarliwie, ale bezplanowo, i w końcu osiągnął jedynie tyle, że Kobiela przerzucił ku nam swoje kościste, kalekie ciało woźnego, uniósł chudą, pozbawioną rzęs ptasią głowę i wodniście szarymi źrenicami zlustrował naszą doraźną wspólnotę. Potrzą­snął Janem. Jan zaskomlał. Woźny rozpiął mu koszulę, pospiesznie szukał rany na jego ciele - o mało co nie parsknąłem śmiechem - potem, nie znalazłszy najlżejszego draśnięcia, obrócił go na plecy, chwycił szczękę Jana, szarpnął ją, aż trzasnęła, zmusił niebieskie spojrzenie Jana, spojrzenie Brońskich, by wytrzymało wodnistoszare migotanie źrenic Kobieli, sklął go po polsku, parskając śliną w twarz, a wreszcie rzucił mu ów karabin, z którego Jan ani razu nie zrobił użytku i zostawił pod specjalnie dla siebie przeznaczonym otwo­rem strzelniczym; zamek nie był nawet odbezpieczony. Kolba kara­binu uderzyła sucho w jego lewe kolano. Krótki i po wszystkich bó­lach duchowych pierwszy fizyczny ból chyba dobrze Janowi zrobił, bo złapał karabin, przeląkł się, gdy poczuł w palcach, a po chwili i we krwi, chłód metalowych części, potem jednak, zagrzewany to przekleństwami, to perswazjami Kobieli, podczołgał się do swojej szczeliny strzelniczej.
Mój domniemany ojciec miał tak dokładne i mimo łagodnie wy­bujałej fantazji tak realistyczne wyobrażenie wojny, że przychodziło mu ciężko, ba! było niemożliwe być odważnym z braku wyobraźni. Nie patrząc na pole rażenia przez przydzieloną sobie szczelinę strzel­niczą i nie szukając odpowiedniego celu, trzymając karabin ukosem, z dala od siebie, wymierzony ponad dachy domów przy placu Heweliusza, strzelając prędko i na oślep opróżnił z hałasem magazynek, aby znów, z pustymi rękami, schować się za worki z piaskiem. Owo proszące o wyrozumiałość spojrzenie, które Jan rzucił woźnemu ze swojej kryjówki, wyglądało jak nadąsane i zakłopotane przyznanie się do winy ucznia, który nie odrobił lekcji. Kobiela kłapnął kilka razy dolną szczęką, zaśmiał się głośno, jakby niepowstrzymanie, nie­pokojąco raptownie urwał śmiech i kopnął Brońskiego, który jako referendarz był przecież jego przełożonym, trzy lub cztery razy w goleń, zamierzył się już, nieforemnym sznurowanym butem chciał dać Janowi kopniaka w bok, kiedy jednak ogień karabinu maszyno­wego przeliczył pozostałe górne szyby dziecięcego pokoju i podziu­rawił sufit, opuścił ortopedyczny but, dopadł do swojego karabinu, po czym ponuro i spiesznie, jakby chcąc nadrobić czas stracony z Janem, wystrzelił raz za razem - wszystko to trzeba doliczyć do zużycia amunicji w czasie drugiej wojny światowej.
Położyłem się więc za workami z piaskiem z lewej strony Jana, przytuliłem się do niego, żeby cząstkę mojego spokoju, który przy­chodził mi łatwo, przekazać nieszczęsnemu wujowi i domniemane­mu ojcu. Po chwili wydał mi się też nieco spokojniejszy. Mój regu­larnie podkreślany oddech zdołał narzucić jego pulsowi jaką taką regularność. Kiedy potem, co prawda grubo za wcześnie, po raz dru­gi zwróciłem Janowi uwagę na blaszany bębenek naczelnika juniora, próbując zrazu pomału i łagodnie, w końcu zdecydowanie skierować jego głowę w stronę przeładowanego zabawkami regału, on znów mnie nie zrozumiał. Strach wznosił się w nim z dołu w górę, spływał z powrotem z góry w dół, na dole, może dlatego, że Jan nosił buty z wkładkami, trafiał na tak silny opór, że chciał się wydostać, ale musiał cofnąć się gwałtownie, uciekając przez żołądek, śledzionę i wątrobę ulokował się w jego biednej głowie w taki sposób, że nie­bieskie oczy wyszły mu z orbit i ukazały splątane żyłki na białkach, których przedtem Oskar u swojego domniemanego ojca nigdy nie widział.
Zużyłem sporo trudu i czasu, by wepchnąć gałki oczne wuja na swoje miejsce, wpoić jego sercu trochę przyzwoitości. Wszystkie moje starania w służbie estetyki okazały się jednak daremne, gdy ludzie z Heimwehry po raz pierwszy wprowadzili do akcji haubicę średnie­go kalibru i ogniem na wprost, celując przez lufę, zwalili żelazny parkan przed gmachem Poczty; z zadziwiającą dokładnością, zdra­dzając wysoki poziom wyszkolenia, rzucali na kolana jeden ceglany filar po drugim i zmuszali do ostatecznego runięcia, które pociągało za sobą żelazną kratę. Mój biedny wuj Jan przeżywał upadek każde­go z piętnastu czy dwudziestu filarów całym sercem i duszą, w takiej
Jan leżał skulony, schował głowę i drżał. Poznałem go jedynie po eleganckim, teraz jednak zakurzonym wapnem i piaskiem, ciemno­szarym ubraniu. Rozwiązało mu się sznurowadło u prawego, równie szarego buta. Pochyliłem się i zawiązałem je na kokardkę. Gdy zacisnąłem kokardkę, Jan wzdrygnął się, ponad lewym rękawem uniósł parę swoich o wiele za niebieskich oczu i patrzył na mnie niepojęcie niebiesko i wodniście. Chociaż, jak przekonał się Oskar po powierz­chownych oględzinach, wuj nie był ranny, płakał cicho. Jan Broński miał stracha. Zignorowałem jego płacz, wskazałem na blaszany bę­benek ewakuowanego syna naczelnika i wymownymi ruchami we­zwałem Jana, by zachowując całą ostrożność i wykorzystując mar­twe pole dziecięcego pokoju dotarł do regału i zdjął mi blachę. Mój wuj nie zrozumiał mnie. Mój domniemany ojciec nie pojął mnie. Kochanek mojej biednej mamy tak był zaprzątnięty i przepełniony strachem, że moje gesty proszące o pomoc co najwyżej potęgowały ów strach. Oskar miał ochotę na niego krzyknąć, bał się jednak, żeby Kobiela, który - jak się zdawało - słuchał tylko swojego karabinu, nie odkrył jego obecności.
Oskar za dużo gada o ołowianych żołnierzach, a jednak nie może uchylić się od wyznania: na najwyższej półce regału na zabawki, książeczki z obrazkami i gry towarzyskie ciągnął się rząd miniaturo­wych instrumentów muzycznych. Miodowożółta trąbka stała bez­dźwięcznie koło posłusznych działaniom bojowym, to znaczy dzwoniących przy każdym wybuchu granatu dzwoneczków. Z prawego brzegu rozsiadła się zakrzywiona i barwnie wymalowana harmonia.
Rodzice byli do tego stopnia przesadni, że podarowali swojemu potomstwu prawdziwe małe skrzypce z czterema prawdziwymi stru­nami. Obok skrzypiec stał, ukazując swój biały, nietknięty krąg, za­blokowany kilku klockami, a więc zabezpieczony przed stoczeniem się - pewnie mi państwo nie uwierzycie - biało-czerwono lakiero­wany blaszany bębenek.
Z początku nie próbowałem wcale o własnych siłach ściągnąć bębenka z regału. Oskar zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczo­nych możliwości i w wypadkach, gdy jego karłowatość zamieniała się w bezradność, prosił dorosłych o pomoc.
Jan Broński i Kobiela leżeli za workami z piaskiem, które zasła­niały od dołu jedną trzecią sięgających do podłogi okien. Do Jana należało lewe okno. Kobiela zajął pozycję przy prawym. Od razu pojąłem, że woźny nie znajdzie teraz czasu, by wyciągnąć i naprawić mój bębenek, który spoczywał pod plującym krwią rannym, z pew­nością coraz bardziej zgniatany; bo Kobiela był całkowicie pochło­nięty czym innym: przez szczelinę pozostawioną w ścianie z wor­ków z piaskiem w regularnych odstępach strzelał z karabinu ponad placem Heweliusza w stronę rogu Tartacznej, gdzie tuż przed mo­stem ustawiło się działko przeciwpancerne.
Dzisiaj chciałbym powiedzieć, że czułem już brzeg bębenka, gdy mężczyźni wpadli na schody i na korytarz. Wracali, wyparli Heimwehrę z paczkami, na razie byli zwycięzcami; słyszałem ich śmie­chy.
Ukryty za jednym z koszów z listami, czekałem nie opodal drzwi, aż znaleźli się przy rannym. Z początku rozmawiając głośno i gesty­kulując, później klnąc cicho opatrzyli go.
Na wysokości hali nadawczej wybuchły dwa granaty przeciw­pancerne - znowu dwa, potem cisza. Salwy pancerników w porcie wolnocłowym, naprzeciwko Westerplatte, przetaczały się daleko, pomrukując dobrodusznie i równomiernie - człowiek przyzwyczaił się do nich.
Nie zauważony przez mężczyzn zajętych przy rannym, wymkną­łem się z magazynu przesyłek listowych, zostawiłem bębenek swo­jemu losowi i ponownie ruszyłem na poszukiwanie Jana, mojego domniemanego ojca i wuja, a także woźnego Kobieli.
Na drugim piętrze znajdowało się mieszkanie służbowe naczel­nika Poczty, który w porę wyprawił rodzinę do Bydgoszczy lub War­szawy. Najpierw przeszukałem kilka pomieszczeń magazynowych od strony podwórza, a potem znalazłem Jana i Kobielę w pokoju dziecięcym służbowego mieszkania naczelnika.
Przyjemny jasny pokój z wesołą, niestety w kilku miejscach uszko­dzoną przez zabłąkane kule tapetą. W czasach pokoju można by po­dejść do dwóch okien, rozerwać się, obserwując plac Heweliusza. Nie uszkodzony jeszcze koń na biegunach, rozmaite piłki, średnio­wieczny zamek pełen przewróconych ołowianych żołnierzy, pieszych i konnych, otwarte pudło tekturowe z mnóstwem szyn i miniaturo­wych wagonów towarowych, kilka mniej lub bardziej sfatygowanych
lalek, pokoiki dla nich, w których panował bałagan, krótko mówiąc, nadmiar zabawek zdradzał, że pan naczelnik Poczty musiał być oj­cem dwojga bardzo rozpieszczonych dzieci, chłopca i dziewczynki. Jak to dobrze, że bachory zostały ewakuowane do Warszawy, że ominęło mnie spotkanie z rodzeństwem podobnym do Stefana i Margi Brońskich. Z odrobiną złośliwej satysfakcji wyobrażałem sobie, jak przykro było temu smarkaczowi naczelnika, gdy musiał poże­gnać się z dziecinnym rajem pełnym ołowianych żołnierzy. Może wsadził sobie do kieszeni kilku ułanów, żeby później, podczas walk o twierdzę Modlin, zasilić polską kawalerię.
Podczas gdy tego rodzaju bezużytecznie abstrakcyjne rozważa­nia ograniczały mi swobodę działania przed półotwartymi drzwiami magazynu przesyłek listowych, na podwórzu Poczty po raz pierwszy odezwał się ogień broni maszynowej. Jak przewidywałem, Heimwehra zaryzykowała pierwsze natarcie z komisariatu policji przy Tartacznej. Po chwili wszystkich nas podrzuciło w górę: tym z Heimwehry udało się wysadzić w powietrze drzwi paczkami, powyżej rampy załadowczej dla samochodów pocztowych. Niebawem byli w paczkami, później tam, gdzie przyjmowano paczki, drzwi na ko­rytarz, który prowadził do hali nadawczej, stały już otworem.
Mężczyźni, którzy przywlekli rannego i ułożyli w owym koszu z listami, co ukrywał mój bębenek, wybiegli, inni ruszyli za nimi. Po
hałasie zorientowałem się, że walczono w korytarzu na parterze, po­tem tam, gdzie przyjmowano paczki. Heimwehra musiała się wyco­fać.
Zrazu z wahaniem, potem jednak śmielej, Oskar wszedł do ma­gazynu listów. Ranny miał żółtoszarą twarz, odsłaniał zęby i ruszał gałkami ocznymi pod zamkniętymi powiekami. Pluł kleistą krwią. Ponieważ jednak głowa zwisała mu poza brzeg kosza, niebezpieczeń­stwo, że pobrudzi przesyłki, było niewielkie. Oskar musiał wspiąć się na palce, żeby sięgnąć do kosza. Siedzenie mężczyzny spoczy­wało ciężko akurat tam, gdzie był zagrzebany bębenek. Ciągnąc z początku ostrożnie, oszczędzając mężczyznę i przesyłki, potem co­raz mocniej, w końcu rozrywając i strzępiąc listy, udało się Oskarowi wydobyć spod jęczącego kilka tuzinów kopert.
Oskar ruszył za mężczyznami, którzy dźwigali pojękującego na każdym stopniu poczciarza; nikt go nie odwołał, nie zażądał wyja­śnień ani tym bardziej - co niedawno uznał za konieczne ów Mi­choń - nie spoliczkował ciężką męską ręką. Oczywiście miał się na baczności, żeby żadnemu z dorosłych nie wpaść pod broniące Pocz­ty nogi.
Gdy za wolno wspinającymi się po schodach mężczyznami wsze­dłem na pierwsze piętro, potwierdziły się moje przeczucia: zanieśli rannego do owego pozbawionego okien i dzięki temu bezpiecznego magazynu przesyłek listowych, który właściwie zarezerwowałem dla siebie. Uznali też, że wobec braku materacy kosze z listami stanowić będą przykrótkie wprawdzie, ale bądź co bądź miękkie posłanie dla rannych. Pożałowałem, że umieściłem swój bębenek w jednym z tych przesuwanych na kółkach koszy od bielizny pełnym korespondencji, która już nie zostanie doręczona. Czy krew tych poszarpanych, po­dziurawionych kulami listonoszy i urzędników nie przesiąknie dzie­sięciu czy dwudziestu warstw papieru i nie nada mojej blasze owej barwy, którą dotychczas znała tylko jako lakierowaną powłokę? Cóż mój bębenek miał wspólnego z polską krwią! Niech farbują posoką swoje akta i bibuły! Niech wyleją niebieskość ze swoich kałamarzy i napełnią je czerwienią! Niech zabarwią po polsku, w połowie na czerwono, swoje chusteczki, swoje białe wykrochmalone koszule! Ostatecznie chodziło o Polskę, nie o mój bębenek! Jeśli już im zale­żało, żeby Polska, skoro ma zginąć, zginęła biało-czerwono, to czy mój bębenek, i tak już podejrzany z racji świeżego polakierowania, też musiał zginąć?
Powoli umacniało się we mnie przekonanie: nie chodzi wcale o Polskę, chodzi o moją pokiereszowaną blachę. Jan zwabił mnie na pocztę, aby urzędnikom, dla których Polska była niewystarczającym symbolem, przynieść płomienny sztandar. W nocy, gdy spałem w przesuwanym na kółkach koszu z listami, lecz ani nie przesuwa­łem się, ani o niczym nie śniłem, czuwający poczciarze szeptali sobie niczym hasło: „Umierający dziecinny bębenek szuka u nas schronie­nia. Jesteśmy Polakami, musimy go strzec, tym bardziej że Anglia i Francja zawarły z nami układ gwarancyjny”.
W każdym razie póki co zostałem w hali nadawczej, szukałem Jana i Kobieli, schodziłem z drogi doktorowi Michoniowi, nie znala­złem ani wuja, ani woźnego, zauważyłem wybite szyby w oknach hali, ponadto pęknięcia i brzydkie wyrwy w tynku koło głównego wejścia, i byłem świadkiem, jak przyniesiono pierwszych dwóch ran­nych. Jeden z nich, starszy pan o ciągle jeszcze starannie uczesanych siwych włosach, bez przerwy mówił coś gorączkowo, gdy mu opa­trywali draśnięcie na prawym ramieniu. Ledwie owinęli mu banda­żem lekką ranę, chciał zerwać się, chwycić swój karabin i ponownie rzucić się za worki z piaskiem, które jednak nie były chyba kulood­porne. Jak to dobrze, że lekkie, spowodowane dużym upływem krwi omdlenie powaliło go z powrotem na posadzkę i nakazało ów spo­kój, bez którego starszy pan tuż po zranieniu nie odzyska sił. Ponad­to mały, dziarski pięćdziesięciolatek, który miał wojskowy hełm na głowie, a w kieszonce na piersi cywilnego ubrania wystający trójkąt białej chusteczki, ten pan o nobliwych ruchach zurzędniczałego ry­cerza, który był doktorem i nazywał się Michoń, który poprzedniego wieczoru ostro wziął Jana Brońskiego na spytki, wezwał rannego starszego pana, aby w imię Polski zachował spokój.
Drugi ranny leżał dysząc ciężko na worku ze słomą i nie zdradzał już tęsknoty za workami z piaskiem. W regularnych odstępach krzy­czał głośno i bez wstydu, bo dostał postrzał w brzuch.
Oskar chciał właśnie jeszcze raz przeprowadzić inspekcję szere­gu mężczyzn za workami z piaskiem, aby wreszcie odnaleźć swoich, gdy rozległy się dwa niemal równoczesne uderzenia granatów po­wyżej i obok głównego wejścia do hali nadawczej. Szafy, które prze­sunięto do wejścia, otworzyły się raptownie i ukazały stosy spiętych akt, które potem wyfrunęły w górę, straciły porządne oparcie, aby lądując i ślizgając się na kamiennej posadzce trącać i zakrywać kart­ki, których w myśl reguł buchalterii nigdy nie miały prawa poznać. Nie trzeba dodawać, że wyleciały pozostałe szyby, że ze ścian i z sufitu spadły większe i mniejsze kawałki tynku. Przez chmury gipsu i wapna przywleczono na środek hali następnego rannego, potem jednak, na rozkaz doktora Michonia w hełmie wojskowym, wniesiono go po schodach na pierwsze piętro.
W większości pokoi niektóre szyby zawarły już znajomość z ka­rabinami maszynowymi Heimwehry. Powierzchownie zlustrowałem szkody i dokonałem porównań z owymi szybami, które pod wraże­niem mojego diamentowego głosu pękały w równomiernie, głęboko oddychających czasach pokoju. Cóż, gdyby zażądano ode mnie udzia­łu w obronie Poczty Polskiej, gdyby na przykład ów mały, zwinny doktor Michoń odniósł się do mnie nie jak dyrektor, lecz jak komen­dant wojskowy Poczty i zaprzysięgając mnie przyjął na służbę Pol­ski, nie zabrakłoby mojego głosu: dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce, chętnie zamienił­bym szyby wszystkich domów po przeciwnej stronie placu Heweliusza, okna domów na Sukienniczej, oszklone fasady Tartacznej łącz­nie z komisariatem policji i, sięgając dalej niż kiedykolwiek przedtem, pięknie wypucowane szyby Podwala Staromiejskiego i Rycerskiej w czarne, sprzyjające przeciągom dziury, narobiłbym zamieszania wśród ludzi z Heimwehry, także wśród przypatrujących się cywilów. Mój głos zastąpiłby kilka ciężkich karabinów maszynowych, już na początku wojny kazałby uwierzyć w cudowną broń, a mimo to nie ocaliłby Poczty Polskiej.
Oskar nie wziął udziału w walce. Ów doktor Michoń w polskim hełmie na dyrektorskiej głowie nie zaprzysiągł mnie, lecz gdy zbie­głem ze schodów do hali nadawczej i wpadłem mu pod nogi, wymie­rzył mi bolesny policzek, aby zaraz po uderzeniu, klnąc głośno po polsku, ponownie zająć się sprawami obrony. Nie pozostało mi nic innego jak przyjąć uderzenie. Ludzie, a więc i doktor Michoń, na którym ostatecznie spoczywała odpowiedzialność, byli zdenerwowa­ni, bali się i mogli uchodzić za usprawiedliwionych.
Zegar w hali nadawczej powiedział mi, że jest dwadzieścia po czwartej. Gdy było dwadzieścia jeden po czwartej, mogłem sądzić, że pierwsze działania bojowe nie wyrządziły mechanizmowi zegara żadnej szkody. Chodził, a ja nie wiedziałem, czy tę obojętność czasu mam wziąć za zły, czy dobry omen.
Oskar szukał więc Jana i myślał o Kobieli. Kilka razy, krzyżując ręce na piersi, przemierzył długi korytarz z kamienną posadzką, po­został jednak sam na sam ze swoimi krokami. Odróżniał wprawdzie pojedyncze strzały karabinowe, z pewnością oddawane z gmachu Poczty, od ustawicznego marnotrawienia amunicji przez ludzi z He­im wehry, ale oszczędni strzelcy musieli w swoich pokojach biuro­wych zamieniać stemple pocztowe na inne, również stemplujące in­strumenty. W korytarzu nie było ani śladu rezerwy specjalnej, która szykowałaby się do ewentualnego kontrataku. Tylko Oskar patrolo­wał tutaj; bezbronny i pozbawiony bębenka wydany był tworzącemu historię introitowi zbyt wczesnej rannej godziny, która wbrew przy­słowiu miała w ustach co najwyżej ołów, nie zaś złoto.
Również w pomieszczeniach biurowych wychodzących na po­dwórze nie zastałem żywej duszy. Lekkomyślność, stwierdziłem.
Należałoby zabezpieczyć gmach także od strony Tartacznej. Miesz­czący się tam komisariat policji, oddzielony zwyczajnym drewnia­nym płotem od podwórza Poczty i rampy dla paczek, stanowił tak dogodną pozycję do natarcia, jaką znaleźć można już tylko w książce z obrazkami. Przeszukałem pomieszczenia biurowe, pokój przesyłek poleconych, pokój przekazów pieniężnych, kasę wypłat, dział tele­gramów: tam leżeli. Leżeli za płytami pancernymi i workami z pia­skiem, za przewróconymi meblami biurowymi, strzelając urywanie, niemal skąpo.
Ledwie uporałem się z tymi środkami ostrożności, po których spodziewałem się, że osłonią moją blachę od kuł i odłamków, gdy w fasadę, która zamykała gmach Poczty od strony placu Heweliusza, mniej więcej na wysokości hali nadawczej, uderzył pierwszy granat przeciwpancerny.
Poczta Polska, masywna ceglana budowla, mogła spokojnie przy­jąć pewną ilość takich uderzeń, bez obawy, że ludziom z Heimwehiy uda się załatwić sprawę raz, dwa, szybko zrobić wyłom, dostatecznie szeroki dla frontalnego, często ćwiczonego natarcia.
Opuściłem bezpieczny, pozbawiony okien, otoczony przez trzy pokoje i korytarz pierwszego piętra magazyn przesyłek listowych, żeby rozejrzeć się za Janem Brońskim. Wypatrując mojego domnie­manego ojca, szukałem oczywiście i niemal z jeszcze większą skwapliwością, kalekiego woźnego Kobieli. Poprzedniego wieczora, re­zygnując z kolacji, przyjechałem przecież tramwajem do śródmieścia, przyszedłem na plac Heweliusza, do tego obojętnego mi skądinąd gmachu Poczty, żeby oddać bębenek do naprawy. Jeśli zatem nie odnajdę woźnego w porę, to znaczy: przed niechybnie spodziewa­nym natarciem, to nie ma co myśleć o starannym wyklepaniu mojej sponiewieranej blachy.

niedziela, 20 lipca 2008

Spałem w koszu od bielizny pełnym listów, które chciały dotrzeć do Łodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Częstochowy, które przybyły z Łodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Częstocho­wy. Nie śniła mi się jednak ani Matka Boska Częstochowska, ani Czarna Madonna, nie chrupałem we śnie ani przechowywanego w Krakowie serca marszałka Piłsudskiego, ani owych pierników, które taką sławę przyniosły Toruniowi. Nie śnił mi się nawet mój wciąż jeszcze nie nareperowany bębenek. Nie śniąc o niczym i leżąc na listach w koszu od bielizny, przesuwanym na kółkach, Oskar nie sły­szał nic z tego mamrotania, poszeptywania, gwarzenia, z owych nie­dyskrecji, które rozbrzmiewają podobno, gdy dużo listów leży na kupie. Listy nie powiedziały mi ani słówka, nie spodziewałem się poczty, nikt nie mógł widzieć we mnie adresata czy zgoła nadawcy. Spałem sobie pańsko ze schowaną anteną na górze korespondencji, która brzemienna wiadomościami mogłaby oznaczać świat.
Toteż ze zrozumiałych względów zbudził mnie nie ów list, który niejaki pan Lech Milewczyk z Warszawy napisał do swojej siostrzeni­cy zamieszkałej w Gdańsku-Siedlcach, list zatem wystarczająco alar­mujący, żeby zbudzić tysiącletniego żółwia; zbudził mnie albo bliski ogień karabinów maszynowych, albo daleki, odbijający się echem huk salw z dwudziałowych wież pancerników w porcie wolnocłowym.
Łatwo to napisać: karabiny maszynowe, dwudziałowe wieże. Czy nie mogłaby to również być nawałnica, gradobicie, nadciąganie bu­rzy u schyłku lata, podobnej do tej w dniu moich urodzin? Byłem zbyt zaspany, niezdolny do tego rodzaju spekulacji i mając jeszcze hałasy w uszach wysnułem trafny wniosek i jak wszyscy zaspani nazwałem sytuację po imieniu: Strzelają!
Tuż po wydostaniu się z kosza od bielizny, jeszcze niepewnie stojąc w sandałkach, Oskar zatroszczył się o zdrowie swojego wraż­liwego bębenka. W owym koszu, który udzielił mu noclegu, oby­dwiema rękami wygrzebał jamę w luźno co prawda, ale systema­tycznie ułożonych listach, nie poczynał sobie jednak brutalnie, rozrywając, gniotąc czy wręcz kasując; nie, ostrożnie oddzielałem wymieszane ze sobą koperty, dbałem o każdy z fioletowych prze­ważnie, opatrzonych stemplem „Poczta Polska” listów, nawet o każ­dą pocztówkę, uważałem, żeby nie odkleiła się żadna koperta; bo nawet wobec nieuchronnych, zmieniających wszystko wydarzeń trze­ba zachować zawsze tajemnicę korespondencji.
W miarę jak przybierał na sile ogień karabinów maszynowych, powiększał się lej w owym koszu od bielizny pełnym listów. Wresz­cie przestałem grzebać, ułożyłem swój śmiertelnie chory bębenek w świeżo wymoszczonym legowisku, szczelnie przykryłem nie tyl­ko potrójną, lecz dziesięcio- lub dwudziestokrotną warstwą, zazę­biając koperty w podobny sposób, w jaki murarze układają cegły, gdy mają postawić stabilną ścianę.
Jan Broński został przyjęty przez swoich niezbyt przyjaźnie. Nie ufali mu, chyba już machnęli na niego ręką, przyznawali też głośno, że istniało podejrzenie, iż on, referendarz Broński, chciał dać drapa­ka. Jan starał się odpierać te oskarżenia. Nie słuchali go wcale, we­pchnęli w szereg, który ustawił się, żeby worki z piaskiem przenieść z piwnicy pod ścianę frontową hali nadawczej. Te worki z piaskiem i podobne bzdury układano w stosy przed oknami, przesuwano cięż­kie meble, jak szafy z aktami, w pobliże głównego wejścia, żeby w razie potrzeby można było szybko zabarykadować drzwi na całej szerokości.
Ktoś pytał, kim jestem, potem jednak nie miał czasu czekać na odpowiedź Jana. Ludzie byli podenerwowani, rozmawiali to głośno, to znów przesadnie cicho. Mój bębenek i jego potrzeby poszły, jak się zdawało, w zapomnienie. Woźny Kobiela, na którego liczyłem, który temu gruchotowi na moim brzuchu miał przywrócić dawny wygląd, nie pokazał się, prawdopodobnie na pierwszym lub drugim piętrze gmachu, równie gorączkowo jak listonosze i urzędnicy z okie­nek w hali, układał w stosy napełnione worki, które miały być kulo­odporne. Obecność Oskara była Janowi Brońskiemu przykra. Toteż ulotniłem się zaraz, gdy człowiek, którego inni nazywali doktorem Michoniem, zaczął udzielać Janowi instrukcji. Po krótkim poszuki­waniu i przezornym omijaniu owego pana Michonia, który chodził w polskim hełmie i był widocznie dyrektorem Poczty, znalazłem scho­dy na pierwsze piętro, a tam, prawie na końcu korytarza, niewielki pokój bez okien, w którym nie było mężczyzn przesuwających skrzyn­ki z amunicją ani spiętrzonych worków z piaskiem.
Kosze od bielizny, na kółkach, pełne kolorowo ofrankowanych listów, stały stłoczone ciasno na deskach podłogi. Pokój był niski, miał ochrowe tapety. Pachniało lekko gumą. Pod sufitem paliła się goła żarówka. Oskar był zbyt zmęczony, żeby szukać wyłącznika. Z bardzo daleka dzwony Panny Marii, Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Świętej Barbary, Świętej Trójcy i Bożego Ciała upominały: Już dziewiąta, Oskarze, musisz iść spać! - Wyciągnąłem się więc w jednym z koszów z listami, ułożyłem przy sobie równie wyczerpany bębenek i zasnąłem.
Wysiedliśmy na Targu Drzewnym i poszliśmy pieszo Podwalem Staromiejskim w dół. Bezwietrzny wieczór u schyłku lata. Dzwony Starego Miastajak zawsze koło ósmej brązowiły niebo. Kuranty, które wypłaszały chmary gołębi: „Bądź zawsze wierny i uczciwy aż po grób”. Pięknie to brzmiało i skłaniało do płaczu. Ale dokoła wszyscy się śmieli. Kobiety z opalonymi dziećmi, z włochatymi płaszczami kąpielowymi, kolorowymi plażowymi piłkami i żaglówkami wysiadały z tramwajów, które z plaż w Jelitkowie i Stogach przywoziły tysiące świeżo wykąpanych. Młode dziewczyny o zaspanych jeszcze oczach ruchliwymi językami lizały lody malinowe. Jakaś piętnastolatka upuściła lody w waflach, już chciała się schylić, podnieść lody, potem zawahała się, pozostawiła brukowi i podeszwom przyszłych przechodniów rozpływający się przysmak; niedługo już stanie się dorosła i nie będzie lizać lodów na ulicy.
Przy Tartacznej skręciliśmy w lewo. Plac Heweliusza, na który wychodziła ulica, był obstawiony przez stojących grupami ludzi z SS-Heimwehry: młodych chłopaków, a także ojców rodzin z opaskami na ramieniu i policyjnymi karabinami. Łatwo było ominąć tę blokadę i nakładając drogi dojść do Poczty przez Sukienniczą. Jan szedł prosto na ludzi z Heimwehry. Zamiar był przejrzysty: chciał, żeby go zatrzymali, na oczach jego przełożonych, którzy na pewno z gmachu Poczty kazali obserwować plac Heweliusza, żeby go odesłali, aby w ten sposób, jako odtrącony bohater, zachowując twarz, tym sa­mym tramwajem linii pięć, którym przyjechał, mógł wrócić do domu. Ludzie z Heimwehry przepuścili nas, prawdopodobnie nie po­myśleli nawet, że ten dobrze ubrany pan z trzyletnim chłopcem zmie­rza do gmachu Poczty. Uprzejmie doradzali nam ostrożność i dopie­ro wtedy krzyknęli „stać”, kiedy my już minęliśmy okratowaną bramę i staliśmy przed głównym wejściem. Jan odwrócił się niepewnie. Wówczas uchyliły się ciężkie drzwi i wciągnięto nas do środka; zna­leźliśmy się w mrocznej, przyjemnie chłodnej hali nadawczej Poczty Polskiej.
Jan wziął ode mnie bębenek, obrócił, ostukał. On, człowiek nie­praktyczny, który nie umiał porządnie zatemperować ołówka, udawał, że zna się trochę na reperowaniu blaszanych bębenków, podjął widocznie decyzję, co zdarzało mu się rzadko, wziął mnie za rękę - co mi się wydało zastanawiające, bo sprawa nie była aż tak pilna - przeszedł ze mną na drugą stronę Okrężnej, trzymając mnie za rękę dotarł do wysepki przystanku tramwajowego przy Poligonowej, a gdy nadjechała piątka, wsiadł, wciągając mnie za sobą, do wozu doczepnego dla palących.
Oskar domyślił się, że jechaliśmy do śródmieścia, chcieliśmy dostać się na plac Heweliusza, na Pocztę Polską do woźnego Kobieli, co miał owe narzędzia i umiejętności, których od tygodni domagał się bębenek Oskara.
Ta jazda tramwajem mogłaby się stać nie zmąconą niczym, przy­jemną rozrywką, gdyby to nie była wigilia pierwszego września dzie­więćset trzydziestego dziewiątego, kiedy wóz motorowy z przycze­pą linii pięć, od placu Maksa Halbego zatłoczony zmęczonymi, a jednak hałaśliwymi plażowiczami z Brzeźna, pędził dzwoniąc w stronę śródmieścia. Ów wieczór u schyłku lata po oddaniu bęben­ka zwabiłby nas do „Cafe Weitzke” na lemoniadę ze słomką, gdyby u wejścia do portu, naprzeciwko Westerplatte, nie zacumowały oba pancerniki „Schlesien” i „Schleswig-Holstein”, i gdyby czerwonym ceglanym murom, za którymi znajdowały się składy amunicji, nie ukazywały swoich stalowych kadłubów, obrotowych wież dwudziałowych i kazamatów. Jakżeby to było miło zadzwonić do mieszkania portiera Poczty Polskiej i woźnemu Kobieli powierzyć do naprawy niewinny dziecięcy blaszany bębenek, gdyby wnętrze Poczty nie było już od miesięcy obwarowane płytami pancernymi, a spokojny do­tychczas personel, urzędnicy, listonosze, podczas weekendowych ćwiczeń w Gdyni i na Oksywiu nie zamienił się w załogę twierdzy.
Zbliżaliśmy się do Bramy Oliwskiej. Jan Broński pocił się, wpa­trywał się w zakurzoną zieleń drzew Alei Hindenburga i palił więcej swoich papierosów ze złotymi ustnikami, niżby na to pozwalała jego oszczędność. Oskar nigdy jeszcze nie widział, żeby jego domniema­ny ojciec tak się pocił, z wyjątkiem dwóch lub trzech razy, gdy ob­serwował go ze swoją mamą na kozetce.
Moja biedna mama jednak dawno już nie żyła. Z jakiego powodu pocił się Jan Broński? Odkąd zauważyłem, że dojeżdżając do każde­go niemal przystanku miał ochotę wysiąść, że za każdym razem do­piero w ostatniej chwili przypominał sobie o mojej obecności, że ja i mój bębenek zmuszaliśmy go, by został, zrozumiałem, że pocił się z powodu Poczty Polskiej, której jako urzędnik państwowy miał obo­wiązek bronić. Raz już przecież uciekł, potem na rogu Okrężnej i Poligonowej zobaczył mnie i mój sponiewierany bębenek, postanowił wrócić do urzędniczych obowiązków, wziął ze sobą mnie, który ani nie byłem urzędnikiem, ani nie nadawałem się do obrony gmachu Poczty, pocił się i palił papierosa za papierosem. Czemu nie wysiadł jeszcze raz? Ja z pewnością bym mu nie przeszkadzał. Był przecież w sile wieku, nie miał jeszcze czterdziestu pięciu lat. Miał niebieskie oczy, kasztanowate włosy, drżały mu wypielęgnowane dłonie i gdyby nie pocił się tak żałośnie, Oskar, siedząc obok swojego domniemanego ojca, wdychałby wodę kolońska, nie zaś zimny pot.
Jan od razu przerwał swój niestosowny i, jak wyczułem, nerwo­wo wysilony śmiech. Dostrzegł, czego nie można było nie dostrzec, dostrzegł mój bębenek, oderwał wzrok od pogniecionej blachy, po­szukał moich lśniących, wciąż jeszcze autentycznie trzyletnich oczu, z początku widział tylko dwie tak samo nic nie mówiące tęczówki, w nich błyszczące światła, odbicia, to wszystko, co przypisuje się wyrazowi oczu, w końcu, gdy musiał stwierdzić, że w moim spojrze­niu odbija się to samo co w jakiejkolwiek ulicznej kałuży, zebrał całą swoją dobrą wolę, wszystko, co zachowało się w jego pamięci, i zmusił się, żeby w parze moich oczu odnaleźć owo szare co prawda, lecz podobnie wykrojone spojrzenie mamy, w którym przecież bądź co bądź przez kilka lat odbijała się przychylność dla niego lub namięt­ność. Może też zaskoczyło go własne odbicie, co nadal nie miało jeszcze oznaczać, że Jan był moim ojcem, a ściślej mówiąc, moim rodzicem. Bo jego oczy, oczy mamy i moje odznaczały się tą samą naiwnie podstępną, promiennie głupią pięknością, z którą było do twarzy prawie wszystkim Brońskim, więc także Stefanowi, mniej Mardze Brońskiej, tym więcej jednak mojej babce i jej bratu Win­centemu. Mnie natomiast, mimo owych niebieskich oczu w obramo­waniu czarnych rzęs, nie można było - dość wspomnieć o moim rozśpiewywaniu szkła - odmówić odrobiny Koljaiczkowej krwi podpalacza i trzeba by wiele trudu, żeby przypisać mi nadreńskie Matzerathowe rysy.
Nawet Jan, który lubił się wymigiwać, w owej chwili, gdy unosi­łem bębenek i spoglądałem wymownymi oczyma, zapytany wprost, musiałby przyznać: oto patrzy na mnie jego matka Agnieszka. Może to ja sam patrzę na siebie. Z jego matką zbyt wiele mnie łączyło. Możliwe też jednak, że to patrzy na mnie wuj Koljaiczek, który prze­bywa w Ameryce albo na dnie morza. Tylko Matzerath nie patrzy na mnie i tak jest dobrze.
Czy jeszcze czekałem na Jana? Czy już nie zrezygnowałem, a jeśli nie ruszałem się z miejsca, to tylko dlatego, że nie obmyśliłem jeszcze odpowiedniej formy rezygnacji? Dłuższe czekanie oddziału­je wychowawczo. Dłuższe czekanie może jednak również skusić cze­kającego do tak szczegółowego wyobrażenia sobie spodziewanej sceny powitania, że oczekiwany nie będzie miał żadnej szansy uda­nego zaskoczenia. Mimo to Jan zaskoczył mnie. Ogarnięty ambicją, żebym zobaczył go pierwszy, powitał nie przygotowanego resztkami bębenka, nie ruszałem się z miejsca, napięty, z pałeczkami w pogoto­wiu. Żeby na wstępie uniknąć długich wyjaśnień, chciałem mocnym uderzeniem i nagłym krzykiem blachy ukazać moją rozpaczliwą sy­tuację, mówiłem sobie: jeszcze pięć tramwajów, jeszcze trzy, jeszcze ten tramwaj, przygotowując się na najgorsze wyobrażałem sobie, że Brońscy na życzenie Jana zostali przeniesieni do Modlina czy War­szawy, widziałem go jako referendarza na poczcie w Bydgoszczy lub Toruniu, łamiąc wszystkie poprzednie przysięgi przeczekałem jesz­cze jeden tramwaj i odwróciłem się już w stronę domu, gdy z tyłu ktoś chwycił Oskara, ktoś dorosły zakrył mu oczy.
Poczułem miękkie, pachnące wykwintnym mydłem, przyjemnie suche męskie dłonie; poczułem Jana Brońskiego.
Kiedy mnie puścił i śmiejąc się uderzająco głośno obrócił ku so­bie, było za późno, żeby demonstrować na blasze moją fatalną sytuację. Toteż obie pałeczki wsunąłem równocześnie pod płócienne szelki krótkich spodni, w owym czasie, gdy nikt się mną nie zajmował, brudnych i wystrzępionych koło kieszeni. Mając wolne ręce wysoko uniosłem zawieszony na nędznym sznurku bębenek, oskarżająco wysoko, ponad głowę, tak wysoko, jak proboszcz Wiehnke podczas Mszy unosił hostię, mógłbym też powiedzieć: oto jest ciało moje i krew moja, nie powiedziałem jednak ani słówka, tylko wysoko unio­słem udręczony metal, nie pragnąłem też istotnej, być może cudow­nej przemiany; domagałem się naprawy mojego bębenka, nic więcej.
Oskar widzi siebie bawiącego się gumową piłką jak prawdziwy klatek, obserwuje, jak ów Oskar przypadkiem posyła piłkę pod spódnice, a potem podąża za okrągłym pretekstem, zanim babka zdoła przejrzeć podstęp i zwrócić mu piłkę. Jeśli było to w obecności doro­słych, babka nigdy nie tolerowała mnie długo pod spódnicami. Do­rośli pokpiwali z niej, przypominali w słowach nieraz dwuznacznych jej narzeczeńskie czasy na jesiennym kartoflisku, przyprawiali bab­ce, która z natury nie była blada, o gwałtowny i długotrwały rumieniec, z czym sześćdziesięciolatce o prawie białych włosach było całkiem do twarzy.
Jeśli jednak moja babka Anna była sama - zdarzało się to rzadko, od śmierci mojej biednej mamy widywałem ją zresztą coraz rzadziej, prawie wcale, odkąd musiała zwinąć stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu - tolerowała mnie chętniej i dłużej pod spódnicami ziemniaczanego koloru. Nie trzeba było nawet głupiego podstępu z jeszcze głupszą gumową piłką, żeby tam się dostać. Pełzając z bębenkiem po podłodze, wysuwając jedną nogę, drugą odpychając się od mebli, zmierzałem w stronę babcinej góry, dotarłszy do stóp uno­siłem pałeczkami czterokrotną zasłonę, byłem już w środku, cztero­krotnie i równocześnie opuszczałem kurtynę, pozostawałem minut­kę bez ruchu i cały, oddychając wszystkimi porami, chłonąłem ostry zapach lekko zjełczałego masła, który zawsze, niezależnie od pory roku, panował pod owymi czterema spódnicami. Dopiero potem Oskar zaczynał bębnić. Wiedział przecież, czego babka chętnie słuchała, wystukiwał więc październikowy szum deszczu, podobny do tego, jaki musiała słyszeć wówczas przy ognisku z naci ziemniaczanej, gdy pod spódnice wśliznął się jej Koljaiczek z zapachem zaciekle ściganego podpalacza. Z pałeczek spadał na blachę drobny, ukośny deszcz, aż nade mną rozbrzmiewały westchnienia i imiona świętych, niech państwo sami przypomną sobie tutaj owe westchnienia i imio­na świętych, które rozbrzmiewały wtedy w osiemset dziewięćdzie­siątym dziewiątym, gdy babka siedziała w deszczu, a Koljaiczek w suchym i bezpiecznym schronieniu.
Gdy w sierpniu dziewięćset trzydziestego dziewiątego naprze­ciwko polskiego osiedla czekałem na Jana Brońskiego, myślałem często o babce. Mogłoby się przecież zdarzyć, że przyjechała w od­wiedziny do ciotki Jadwigi. Jakkolwiek kusząca była myśl, aby sie­dząc pod spódnicami wdychać zapach zjełczałego masła, nie wspi­nałem się dwa piętra w górę, nie dzwoniłem do drzwi z tabliczką: Jan Broński. Cóż Oskar mógłby ofiarować swojej babce? Jego bębenek był rozbity, jego bębenek stracił głos, jego bębenek zapomniał, jak szumi deszcz, który w październiku spada drobno i ukośnie na ogni­sko z naci ziemniaczanej. A ponieważ u babki Oskara można było coś wskórać tylko efektami akustycznymi jesiennych opadów, pozo­stał na Okrężnej, patrzył na owe tramwaje, które dzwoniąc przemyka­ły Poligonową to w górę, to w dół i obsługiwały wszystkie linię pięć.
W początkach lata dziewięćset trzydziestego dziewiątego okaza­ło się, że Matzerath na cotygodniowych konferencjach zellenleiterów znalazł bardziej odpowiednich partnerów do skata niż polski urzędnik pocztowy i były drużynowy skautów. Jan Broński chcąc nie chcąc przypomniał sobie o obozie, który był mu przeznaczony, i przestawał z ludźmi z Poczty, na przykład z kalekim woźnym Kobielą, który od czasów służby w legendarnych Legionach marszałka Piłsudskiego miał jedną nogę o kilka centymetrów krótszą. Mimo tej krótszej nogi Kobiela był dobrym woźnym, a więc majster-klepką, po którego ewentualnej życzliwości mogłem się spodziewać wyreperowania mojego chorego bębenka. Jedynie dlatego, że droga do Kobieli prowadziła przez Jana Brońskiego, prawie każdego popołu­dnia koło szóstej, nawet w największy sierpniowy skwar, stawałem w pobliżu polskiego osiedla i czekałem na Jana, który po służbie na ogół punktualnie wracał do domu. Nie nadchodził. Nie zadając sobie właściwie pytania: co porabia twój domniemany ojciec po fajerancie? - czekałem często do siódmej, wpół do ósmej. Ale on nie nad­chodził. Mógłbym zajść do ciotki Jadwigi. Być może Jan był chory, miał gorączkę albo złamaną nogę w gipsie. Oskar jednak nie ruszał się z miejsca i poprzestawał na tym, że co jakiś czas wpatrywał się w okna i firanki mieszkania referendarza. Osobliwy lęk powstrzy­mywał Oskara przed odwiedzinami u ciotki Jadwigi, której ciepłe, macierzyńskie spojrzenie krowich oczu budziło w nim smutek. Nie przepadał też za dziećmi Brońskich, które przypuszczalnie były jego przyrodnim rodzeństwem. Obchodziły się z nim jak z lalką. Chciały się nim bawić, używać jak zabawkę. Jakim prawem piętnastoletni Stefan, niemal rówieśnik Oskara, traktował go po ojcowsku, zawsze pouczająco i z góry? A czy owa dziesięcioletnia Marga z warkocza­mi i tłustą buzią jak księżyc w pełni nie widziała w Oskarze bezwol­nego manekina, który godzinami można było czesać, szczotkować, obciągać mu ubranko i wychowywać? Oczywiście oboje widzieli we mnie anormalne, godne pożałowania karłowate dziecko, sami uwa­żali się za zdrowych i rokujących wielkie nadzieje, byli też ulubieńcami babki Koljaiczkowej, której niestety musiało być trudno mnie upatrzyć sobie na ulubieńca. Nie wystarczały mi bajki i książeczki z obrazkami. To, czego oczekiwałem od babki, co nawet jeszcze dziś szeroko i z wielką przyjemnością opisuję, było bardzo jednoznaczne i dlatego bardzo rzadko osiągalne: Oskar ledwie ją zobaczył, chciał iść w ślady dziadka Koljaiczka, chciał dać nurka pod spódnice i gdyby to było możliwe, nigdy już nie oddychać gdzie indziej.
Czegóż ja nie wyczyniałem, żeby dostać się pod spódnice babki! Nie mogę powiedzieć, że nie lubiła, gdy Oskar tam siedział. Ociąga­ła się tylko, odpędzała mnie też najczęściej, każdemu chyba, kto byłby choć w połowie podobny do Koljaiczka, udzieliłaby schronienia, tylko ja, który nie miałem ani figury, ani wiecznie kuszących zapałek podpalacza, musiałem wymyślać konie trojańskie, żeby przedostać się do twierdzy.