Niobe albo „Zielona Maryjką” pozostała więc w Muzeum Żeglugi i w ciągu zaledwie czternastu lat istnienia muzeum spowodowała zgon dwóch dyrektorów - nie tego przezornego dyrektora, który poprosił o przeniesienie - zejście starszego księdza u jej stóp, gwałtowną śmierć studenta Politechniki, dwóch absolwentów gimnazjum Petriego, którzy dopiero co pomyślnie zdali maturę, i koniec życia czterech wypróbowanych, przeważnie żonatych dozorców muzeum.
Wszystkich, także studenta Politechniki, znaleziono z rozpromienioną twarzą i ostrym przedmiotem w piersi, takim, jaki można było spotkać tylko w Muzeum Żeglugi: z kordelasem, bosakiem, harpunem, wycyzelowanym grotem oszczepu ze Złotego Wybrzeża, igłą do szycia żagli; tylko ostatni maturzysta musiał sięgnąć najpierw po swój scyzoryk, potem po cyrkiel szkolny, bo krótko przed jego śmiercią wszystkie ostre przedmioty muzeum umieszczono albo na łańcuchach, albo za szkłem.
Chociaż funkcjonariusze policji kryminalnej w każdym z tych wypadków upatrywali tragiczne samobójstwo, w mieście, a i w gazetach utrzymywała się fama, że „robi to Zielona Maryjką własnymi rękami”. Na Niobe padło poważne podejrzenie, że wyprawia mężczyzn i chłopców na tamten świat. Nieustannie dyskutowano, w gazetach otwarto specjalny kącik swobodnej wymiany poglądów na sprawę Niobe; mówiło się o feralnych wydarzeniach. Zarząd Miejski mówił o anachronicznych przesądach: nie zamierza się podejmować żadnych pochopnych kroków, póki nie zostanie udowodnione, że tak zwane niesamowitości dzieją się naprawdę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz