piątek, 18 lipca 2008

Herbert jeszcze tydzień leżał na kanapie do rozmyślań, był nie­znośny, nie dawał się skusić ani na opowieści o bliznach, ani na od­wiedzenie wiele obiecujących wystaw. Okazałem przyjacielowi zro­zumienie, pozwoliłem mu nacieszyć się resztką jego udręki, zachodziłem do zegarmistrza Laubschada i jego pochłaniających czas zegarów, jeszcze raz próbowałem szczęścia z muzykiem Meynem, ale on nie brał już do ust ani kieliszka, ze swoją trąbką podążał tylko za nutami kapeli SA, nosił się elegancko i dziarsko, podczas gdy jego cztery koty, relikwie pijackiego, ale niezwykle muzykalnego okresu, powoli, bo nędznie karmione, schodziły na psy. Natomiast Matzeratha, który za życia mamy pijał tylko w towarzystwie, widywałem nieraz o późnej porze ze szklanym wzrokiem nad małą stopką wódki. Przewracał kartki albumu z fotografiami, próbował, jak teraz ja próbuję, ożywić biedną mamę na małych, lepiej lub gorzej naświe­tlonych czworobokach, popłakiwał i koło północy wprawiał się w nastrój, zagadywał wtedy Hitlera albo Beethovena, którzy wisieli ponuro naprzeciw siebie, zwracając się do nich poufałym „ty”, i jak się wydawało, dostawał odpowiedź od geniusza, który przecież był głuchy, gdy tymczasem abstynencki wódz milczał, bo Matzerath, mały zapijaczony zellenleiter, niegodny był opatrzności.
Któregoś wtorku - tak dokładnie potrafię to sobie przypomnieć na moim bębenku - stało się wreszcie: Herbert wyelegantował się, to znaczy, kazał matce Truczinskiej wyczyścić sobie zimną kawą nie­bieskie, u góry obcisłe, u dołu szerokie spodnie, wbił się w swoje mokasyny, wcisnął się w marynarkę o guzikach z kotwicami, biały jedwabny szal, który miał z portu wolnocłowego, pokropił wodą kolońską, również wyrosłą na wolnocłowym nawozie wolnocłowego portu, i niebawem stał sztywny, zwalisty, w niebieskiej czapce z dasz­kiem.

Brak komentarzy: