niedziela, 20 lipca 2008

Jan wziął ode mnie bębenek, obrócił, ostukał. On, człowiek nie­praktyczny, który nie umiał porządnie zatemperować ołówka, udawał, że zna się trochę na reperowaniu blaszanych bębenków, podjął widocznie decyzję, co zdarzało mu się rzadko, wziął mnie za rękę - co mi się wydało zastanawiające, bo sprawa nie była aż tak pilna - przeszedł ze mną na drugą stronę Okrężnej, trzymając mnie za rękę dotarł do wysepki przystanku tramwajowego przy Poligonowej, a gdy nadjechała piątka, wsiadł, wciągając mnie za sobą, do wozu doczepnego dla palących.
Oskar domyślił się, że jechaliśmy do śródmieścia, chcieliśmy dostać się na plac Heweliusza, na Pocztę Polską do woźnego Kobieli, co miał owe narzędzia i umiejętności, których od tygodni domagał się bębenek Oskara.
Ta jazda tramwajem mogłaby się stać nie zmąconą niczym, przy­jemną rozrywką, gdyby to nie była wigilia pierwszego września dzie­więćset trzydziestego dziewiątego, kiedy wóz motorowy z przycze­pą linii pięć, od placu Maksa Halbego zatłoczony zmęczonymi, a jednak hałaśliwymi plażowiczami z Brzeźna, pędził dzwoniąc w stronę śródmieścia. Ów wieczór u schyłku lata po oddaniu bęben­ka zwabiłby nas do „Cafe Weitzke” na lemoniadę ze słomką, gdyby u wejścia do portu, naprzeciwko Westerplatte, nie zacumowały oba pancerniki „Schlesien” i „Schleswig-Holstein”, i gdyby czerwonym ceglanym murom, za którymi znajdowały się składy amunicji, nie ukazywały swoich stalowych kadłubów, obrotowych wież dwudziałowych i kazamatów. Jakżeby to było miło zadzwonić do mieszkania portiera Poczty Polskiej i woźnemu Kobieli powierzyć do naprawy niewinny dziecięcy blaszany bębenek, gdyby wnętrze Poczty nie było już od miesięcy obwarowane płytami pancernymi, a spokojny do­tychczas personel, urzędnicy, listonosze, podczas weekendowych ćwiczeń w Gdyni i na Oksywiu nie zamienił się w załogę twierdzy.
Zbliżaliśmy się do Bramy Oliwskiej. Jan Broński pocił się, wpa­trywał się w zakurzoną zieleń drzew Alei Hindenburga i palił więcej swoich papierosów ze złotymi ustnikami, niżby na to pozwalała jego oszczędność. Oskar nigdy jeszcze nie widział, żeby jego domniema­ny ojciec tak się pocił, z wyjątkiem dwóch lub trzech razy, gdy ob­serwował go ze swoją mamą na kozetce.
Moja biedna mama jednak dawno już nie żyła. Z jakiego powodu pocił się Jan Broński? Odkąd zauważyłem, że dojeżdżając do każde­go niemal przystanku miał ochotę wysiąść, że za każdym razem do­piero w ostatniej chwili przypominał sobie o mojej obecności, że ja i mój bębenek zmuszaliśmy go, by został, zrozumiałem, że pocił się z powodu Poczty Polskiej, której jako urzędnik państwowy miał obo­wiązek bronić. Raz już przecież uciekł, potem na rogu Okrężnej i Poligonowej zobaczył mnie i mój sponiewierany bębenek, postanowił wrócić do urzędniczych obowiązków, wziął ze sobą mnie, który ani nie byłem urzędnikiem, ani nie nadawałem się do obrony gmachu Poczty, pocił się i palił papierosa za papierosem. Czemu nie wysiadł jeszcze raz? Ja z pewnością bym mu nie przeszkadzał. Był przecież w sile wieku, nie miał jeszcze czterdziestu pięciu lat. Miał niebieskie oczy, kasztanowate włosy, drżały mu wypielęgnowane dłonie i gdyby nie pocił się tak żałośnie, Oskar, siedząc obok swojego domniemanego ojca, wdychałby wodę kolońska, nie zaś zimny pot.

Brak komentarzy: