Popołudnie pełzało po bladoniebieskiej fasadzie muzeum. Przeskakiwało z ornamentu na ornament, przejeżdżało po nimfach i rogach obfitości, pożerało grube, sięgające po kwiaty aniołki, dojrzałe winogrona zamieniało w przejrzałe, wpadało w środek wiejskiego święta, zabawiało się w ciuciubabkę, kołysało się na różowej huśtawce, uszlachetniało mieszczan w pludrach, którzy uprawiali handel, chwytało jelenia ściganego przez psy i w końcu dotarło do owego okna na drugim piętrze, które pozwalało słońcu na krótko, a jednak na zawsze rozświetlić bursztynowe oko.
Pomału zsuwałem się z mojej granitowej kuli. Bębenek uderzył twardo o zakrzepły kamień. Odprysnął lakier białej oprawy i kilka cząstek lakierowanych płomyków, ścieląc się potem biało i czerwono na schodach przedproża.
Może coś recytowałem, odmawiałem jakąś modlitwę, wyliczałem coś: wkrótce potem przed portalem muzeum zatrzymała się karetka pogotowia Przechodnie ustawiali się po obu stronach wejścia. Oskarowi udało się wśliznąć z sanitariuszami do środka. Szybciej dopadłem schodów niż ci, co z dawniejszych wypadków powinni byli przecież znać rozkład muzeum.
Że też nie roześmiałem się na widok Herberta! Wisiał na ciele Niobe jakby chciał posiąść drzewo. Jego głowa zasłaniała jej głowę, jego ramiona chwyciły się jej uniesionych i skrzyżowanych ramion. Herbert był bez koszuli. Znaleziono ją później, złożoną starannie, na obitym skórą krześle przy drzwiach. Jego plecy ukazywały wszystkie blizny. Czytałem to pismo, liczyłem litery. Żadnej nie brakowało. Nie było też jednak ani zaczątka nowego znaku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz