wtorek, 1 lipca 2008

Kiedy mieszkanie stawało się wówczas za ciasne dla mnie, ulice i za krótkie lub za długie dla moich czternastu lat, kiedy w ciągu dnia nie nadarzyła się okazja, by zabawić się w kusiciela przed wystawa­mi, wieczorem zaś pokusa nie była na tyle silna, bym w ciemnych bramach domów mógł stać się wiarogodnym kusicielem, wspinałem się wybijając takt cztery piętra w górę, liczyłem sto szesnaście stopni, przystawałem na każdym piętrze, chłonąłem zapachy, które na każdym postoju przenikały zza drzwi pięciu mieszkań, bo zapachom, jak mnie, w dwupokojowych mieszkaniach było za ciasno.
Z początku miałem jeszcze czasem szczęście do trębacza Meyna. Leżąc pijany na strychu wśród prześcieradeł, potrafił niebywale muzykalnie dmuchać w swoją trąbkę i dostarczać przyjemności moje­mu bębenkowi. W maju dziewięćset trzydziestego ósmego rzucił jałowcówkę, oświadczył wszystkim: - Teraz zaczyna się nowe życie!
- Został członkiem orkiestry kawalerii SA. Od tej pory widywałem go, jak zupełnie trzeźwy, w butach z cholewami i ze skórzanym tył­kiem, sadził po schodach biorąc pięć stopni na raz. Trzymał jeszcze swoje cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, ponieważ, jak można było przypuszczać, niekiedy zwyciężała jednak jałowcówka i nastrajała go muzykalnie.
Rzadko pukałem do zegarmistrza Laubschada, cichego człowie­ka między setką hałasujących zegarów. Na tak przesadne zużywanie czasu mogłem sobie pozwolić najwyżej raz w miesiącu.
Stary Heilandt nadal miał swoją budę na podwórzu kamienicy. Nadal prostował pokrzywione gwoździe. Były też króliki i potom­stwo królików, jak za dawnych czasów. Ale bachory na podwórzu były inne. Chodziły teraz w mundurach i czarnych krawatach, nie gotowały już ceglanej zupy. Tych, co tam dorastali, przerastali mnie, nie znałem nawet z imienia. To było inne pokolenie, a moje pokole­nie miało już szkołę za sobą, poszło do terminu: Nuchi Eyke został fryzjerem, Aksel Mischke chciał być spawaczem u Schichaua, Susi Kater uczyła się na ekspedientkę w domu towarowym Sternfelda, miała już stałego przyjaciela. Jak przez trzy, cztery lata wszystko może się zmienić! Wprawdzie istniał jeszcze stary trzepak, a w regulami­nie domowym pisało: trzepanie dywanów we wtorki i piątki, ale w oba dni tygodnia dochodziły stamtąd już tylko słabe i jakby zakło­potane hałasy: od dojścia Hitlera do władzy w domach było coraz więcej odkurzaczy; trzepaki osamotniały i służyły już tylko wróblom.
Pozostały im więc jedynie schody i strych. Pod dachówkami od­dawałem się swojej niezawodnej lekturze, na schodach, jeśli odczu­wałem tęsknotę do ludzi, pukałem do pierwszych drzwi na lewo na drugim piętrze. Matka Truczinska zawsze otwierała. Odkąd na brętowskim cmentarzu wzięła mnie za rękę i poprowadziła do grobu mojej biednej mamy, otwierała zawsze, gdy Oskar stukał pałeczkami w płycinę drzwi.
- Ino nie bębnij tak głośno, Oskarku. Herbert śpi jeszcze ździebko, bo znowu miał ciężką noc i autem musieli go przywieźć. - Wcią­gała mnie potem do mieszkania, nalewała mi kawy słodowej z mle­kiem, dawała też brązową kostkę kandyzowanego cukru na nitce do maczania i oblizywania. Piłem, ssałem cukier i zostawiałem bębenek w spokoju.

Brak komentarzy: