Kiedy mieszkanie stawało się wówczas za ciasne dla mnie, ulice i za krótkie lub za długie dla moich czternastu lat, kiedy w ciągu dnia nie nadarzyła się okazja, by zabawić się w kusiciela przed wystawami, wieczorem zaś pokusa nie była na tyle silna, bym w ciemnych bramach domów mógł stać się wiarogodnym kusicielem, wspinałem się wybijając takt cztery piętra w górę, liczyłem sto szesnaście stopni, przystawałem na każdym piętrze, chłonąłem zapachy, które na każdym postoju przenikały zza drzwi pięciu mieszkań, bo zapachom, jak mnie, w dwupokojowych mieszkaniach było za ciasno.
Z początku miałem jeszcze czasem szczęście do trębacza Meyna. Leżąc pijany na strychu wśród prześcieradeł, potrafił niebywale muzykalnie dmuchać w swoją trąbkę i dostarczać przyjemności mojemu bębenkowi. W maju dziewięćset trzydziestego ósmego rzucił jałowcówkę, oświadczył wszystkim: - Teraz zaczyna się nowe życie!
- Został członkiem orkiestry kawalerii SA. Od tej pory widywałem go, jak zupełnie trzeźwy, w butach z cholewami i ze skórzanym tyłkiem, sadził po schodach biorąc pięć stopni na raz. Trzymał jeszcze swoje cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, ponieważ, jak można było przypuszczać, niekiedy zwyciężała jednak jałowcówka i nastrajała go muzykalnie.
Rzadko pukałem do zegarmistrza Laubschada, cichego człowieka między setką hałasujących zegarów. Na tak przesadne zużywanie czasu mogłem sobie pozwolić najwyżej raz w miesiącu.
Stary Heilandt nadal miał swoją budę na podwórzu kamienicy. Nadal prostował pokrzywione gwoździe. Były też króliki i potomstwo królików, jak za dawnych czasów. Ale bachory na podwórzu były inne. Chodziły teraz w mundurach i czarnych krawatach, nie gotowały już ceglanej zupy. Tych, co tam dorastali, przerastali mnie, nie znałem nawet z imienia. To było inne pokolenie, a moje pokolenie miało już szkołę za sobą, poszło do terminu: Nuchi Eyke został fryzjerem, Aksel Mischke chciał być spawaczem u Schichaua, Susi Kater uczyła się na ekspedientkę w domu towarowym Sternfelda, miała już stałego przyjaciela. Jak przez trzy, cztery lata wszystko może się zmienić! Wprawdzie istniał jeszcze stary trzepak, a w regulaminie domowym pisało: trzepanie dywanów we wtorki i piątki, ale w oba dni tygodnia dochodziły stamtąd już tylko słabe i jakby zakłopotane hałasy: od dojścia Hitlera do władzy w domach było coraz więcej odkurzaczy; trzepaki osamotniały i służyły już tylko wróblom.
Pozostały im więc jedynie schody i strych. Pod dachówkami oddawałem się swojej niezawodnej lekturze, na schodach, jeśli odczuwałem tęsknotę do ludzi, pukałem do pierwszych drzwi na lewo na drugim piętrze. Matka Truczinska zawsze otwierała. Odkąd na brętowskim cmentarzu wzięła mnie za rękę i poprowadziła do grobu mojej biednej mamy, otwierała zawsze, gdy Oskar stukał pałeczkami w płycinę drzwi.
- Ino nie bębnij tak głośno, Oskarku. Herbert śpi jeszcze ździebko, bo znowu miał ciężką noc i autem musieli go przywieźć. - Wciągała mnie potem do mieszkania, nalewała mi kawy słodowej z mlekiem, dawała też brązową kostkę kandyzowanego cukru na nitce do maczania i oblizywania. Piłem, ssałem cukier i zostawiałem bębenek w spokoju.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz