niedziela, 20 lipca 2008

Spałem w koszu od bielizny pełnym listów, które chciały dotrzeć do Łodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Częstochowy, które przybyły z Łodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Częstocho­wy. Nie śniła mi się jednak ani Matka Boska Częstochowska, ani Czarna Madonna, nie chrupałem we śnie ani przechowywanego w Krakowie serca marszałka Piłsudskiego, ani owych pierników, które taką sławę przyniosły Toruniowi. Nie śnił mi się nawet mój wciąż jeszcze nie nareperowany bębenek. Nie śniąc o niczym i leżąc na listach w koszu od bielizny, przesuwanym na kółkach, Oskar nie sły­szał nic z tego mamrotania, poszeptywania, gwarzenia, z owych nie­dyskrecji, które rozbrzmiewają podobno, gdy dużo listów leży na kupie. Listy nie powiedziały mi ani słówka, nie spodziewałem się poczty, nikt nie mógł widzieć we mnie adresata czy zgoła nadawcy. Spałem sobie pańsko ze schowaną anteną na górze korespondencji, która brzemienna wiadomościami mogłaby oznaczać świat.
Toteż ze zrozumiałych względów zbudził mnie nie ów list, który niejaki pan Lech Milewczyk z Warszawy napisał do swojej siostrzeni­cy zamieszkałej w Gdańsku-Siedlcach, list zatem wystarczająco alar­mujący, żeby zbudzić tysiącletniego żółwia; zbudził mnie albo bliski ogień karabinów maszynowych, albo daleki, odbijający się echem huk salw z dwudziałowych wież pancerników w porcie wolnocłowym.
Łatwo to napisać: karabiny maszynowe, dwudziałowe wieże. Czy nie mogłaby to również być nawałnica, gradobicie, nadciąganie bu­rzy u schyłku lata, podobnej do tej w dniu moich urodzin? Byłem zbyt zaspany, niezdolny do tego rodzaju spekulacji i mając jeszcze hałasy w uszach wysnułem trafny wniosek i jak wszyscy zaspani nazwałem sytuację po imieniu: Strzelają!
Tuż po wydostaniu się z kosza od bielizny, jeszcze niepewnie stojąc w sandałkach, Oskar zatroszczył się o zdrowie swojego wraż­liwego bębenka. W owym koszu, który udzielił mu noclegu, oby­dwiema rękami wygrzebał jamę w luźno co prawda, ale systema­tycznie ułożonych listach, nie poczynał sobie jednak brutalnie, rozrywając, gniotąc czy wręcz kasując; nie, ostrożnie oddzielałem wymieszane ze sobą koperty, dbałem o każdy z fioletowych prze­ważnie, opatrzonych stemplem „Poczta Polska” listów, nawet o każ­dą pocztówkę, uważałem, żeby nie odkleiła się żadna koperta; bo nawet wobec nieuchronnych, zmieniających wszystko wydarzeń trze­ba zachować zawsze tajemnicę korespondencji.
W miarę jak przybierał na sile ogień karabinów maszynowych, powiększał się lej w owym koszu od bielizny pełnym listów. Wresz­cie przestałem grzebać, ułożyłem swój śmiertelnie chory bębenek w świeżo wymoszczonym legowisku, szczelnie przykryłem nie tyl­ko potrójną, lecz dziesięcio- lub dwudziestokrotną warstwą, zazę­biając koperty w podobny sposób, w jaki murarze układają cegły, gdy mają postawić stabilną ścianę.

Brak komentarzy: