wtorek, 1 lipca 2008

Mówią, że nic nie zdoła zastąpić matki. Już wkrótce po pogrzebie mojej biednej mamy miałem odczuć jej brak. Odpadły czwartkowe odwiedziny u Sigismunda Markusa, nikt więcej nie prowadził mnie do białego służbowego stroju siostry Ingi, szczególnie soboty uświa­damiały mi śmierć mamy z bolesną wyrazistością: mama nie chodzi­ła już do spowiedzi.
Oddaliło się więc ode mnie Stare Miasto, gabinet doktora Hollatza, kościół Serca Jezusowego. Straciłem zamiłowanie do wieców. Jakże miałem kusić przechodniów przed wystawami, jeśli nawet za­jęcie kusiciela stało się dla Oskara jałowe i nudne? Nie było już mamy, która wzięłaby mnie do Teatru Miejskiego na baśń bożonarodzenio­wą, do cyrku Kronego czy Buscha. Samotny jak palec, a jednocze­śnie ponury, oddawałem się swoim studiom, wlokłem się prostymi ulicami przedmieścia na Kuźniczki, odwiedzałem Gretchen Scheffler, która opowiadała mi o wycieczkach KdF do kraju polarnego słońca, gdy ja tymczasem wytrwale porównywałem Goethego z Rasputinem, nigdy tych porównań nie mogłem doprowadzić do końca i umykałem przed lśniąco mroczną cyrkulacją najczęściej w studia historyczne. Walka o Rzym, Dzieje Gdańska pióra Keysera i kalenda­rze morskie Köhlera, moje stare podstawowe dzieła dały mi dyletancką wiedzę o świecie. Dzięki nim dziś jeszcze potrafię państwu podać dokładne dane o grubości pancerza, uzbrojeniu, wodowaniu, wykończeniu, liczebności załogi wszystkich okrętów, które brały udział w bitwie jutlandzkiej, zostały tam zatopione albo uszkodzone.
Miałem prawie czternaście lat, lubiłem samotność i dużo space­rowałem. Towarzyszył mi mój bębenek, lecz ja oszczędnie obcho­dziłem się z blachą, bo śmierć mamy postawiła pod znakiem zapyta­nia terminowe dostawy blaszanych bębenków.
Czy było to jesienią dziewięćset trzydziestego siódmego czy wio­sną trzydziestego ósmego? W każdym razie dreptałem Aleją Hindenburga w górę, w stronę miasta, znajdowałem się mniej więcej na wysokości kawiarni „Cztery Pory Roku”, opadały liście albo rozwi­jały się pąki, dość że w przyrodzie coś się działo; i wtedy spotkałem mojego przyjaciela i mistrza Bebrę, który pochodził w prostej linii od księcia Eugeniusza, a więc od Ludwika XIV.
Nie widzieliśmy się trzy lata, a jednak poznaliśmy się z dwudzie­stu kroków. Nie był sam, trzymała go pod rękę delikatna, może o dwa centymetry niższa od Bebry, o trzy palce wyższa ode mnie południowa piękność, którą przedstawił jako Roswitę Ragunę, sław­ną somnambuliczkę z Włoch.
Bebra zaprosił mnie na filiżanką kawy do „Czterech Pór Roku”. Usiedliśmy w akwarium i kumoszki przy kawie zaszeptały: - Spójrz na tych liliputów, Lisbeth, widziałaś ich? Występują u Kronego? Koniecznie musimy się wybrać.
Bebra uśmiechnął się do mnie i ukazał tysiąc drobnych, ledwie widocznych zmarszczek.

Brak komentarzy: