niedziela, 20 lipca 2008

Wysiedliśmy na Targu Drzewnym i poszliśmy pieszo Podwalem Staromiejskim w dół. Bezwietrzny wieczór u schyłku lata. Dzwony Starego Miastajak zawsze koło ósmej brązowiły niebo. Kuranty, które wypłaszały chmary gołębi: „Bądź zawsze wierny i uczciwy aż po grób”. Pięknie to brzmiało i skłaniało do płaczu. Ale dokoła wszyscy się śmieli. Kobiety z opalonymi dziećmi, z włochatymi płaszczami kąpielowymi, kolorowymi plażowymi piłkami i żaglówkami wysiadały z tramwajów, które z plaż w Jelitkowie i Stogach przywoziły tysiące świeżo wykąpanych. Młode dziewczyny o zaspanych jeszcze oczach ruchliwymi językami lizały lody malinowe. Jakaś piętnastolatka upuściła lody w waflach, już chciała się schylić, podnieść lody, potem zawahała się, pozostawiła brukowi i podeszwom przyszłych przechodniów rozpływający się przysmak; niedługo już stanie się dorosła i nie będzie lizać lodów na ulicy.
Przy Tartacznej skręciliśmy w lewo. Plac Heweliusza, na który wychodziła ulica, był obstawiony przez stojących grupami ludzi z SS-Heimwehry: młodych chłopaków, a także ojców rodzin z opaskami na ramieniu i policyjnymi karabinami. Łatwo było ominąć tę blokadę i nakładając drogi dojść do Poczty przez Sukienniczą. Jan szedł prosto na ludzi z Heimwehry. Zamiar był przejrzysty: chciał, żeby go zatrzymali, na oczach jego przełożonych, którzy na pewno z gmachu Poczty kazali obserwować plac Heweliusza, żeby go odesłali, aby w ten sposób, jako odtrącony bohater, zachowując twarz, tym sa­mym tramwajem linii pięć, którym przyjechał, mógł wrócić do domu. Ludzie z Heimwehry przepuścili nas, prawdopodobnie nie po­myśleli nawet, że ten dobrze ubrany pan z trzyletnim chłopcem zmie­rza do gmachu Poczty. Uprzejmie doradzali nam ostrożność i dopie­ro wtedy krzyknęli „stać”, kiedy my już minęliśmy okratowaną bramę i staliśmy przed głównym wejściem. Jan odwrócił się niepewnie. Wówczas uchyliły się ciężkie drzwi i wciągnięto nas do środka; zna­leźliśmy się w mrocznej, przyjemnie chłodnej hali nadawczej Poczty Polskiej.

Brak komentarzy: