Koło pomocy dwa lub trzy razy w miesiącu słychać było, jak kłykcie Jana stukają w szyby naszej bawialni. Kiedy Matzerath odsuwał firankę i uchylał okno, zakłopotanie z obu stron było ogromne; aż jeden czy drugi znajdował zbawcze słowo, proponował skata o późnej godzinie. Ściągali Greffa ze sklepu warzywnego, a jeśli Greff nie chciał, nie chciał ze względu na Jana, nie chciał, bo jako były drużynowy skautów - z biegiem czasu rozwiązał swoją grupę - musiał być ostrożny, poza tym w skata grał źle i niezbyt chętnie, to tym trzecim był najczęściej piekarz Aleksander Scheffler. Co prawda i mistrz piekarski niechętnie siadał przy jednym stole z wujem Janem, ale pewne przywiązanie do mojej biednej mamy, które niczym dziedzictwo przeniosło się na Matzeratha, jak również zasada Schefflera, że kupcy detaliści powinni trzymać się razem, nakazywały krótkonogiemu piekarzowi spieszyć się z Kuźniczek na wezwanie Matzeratha, siadać przy stole w naszej bawialni, białymi, stoczonymi przez mąkę palcami tasować karty i rozdawać jak bułeczki między zgłodniały lud.
Ponieważ te zakazane gry zaczynały się przeważnie dopiero po północy i przerywane były koło trzeciej nad ranem, gdy Scheffler musiał iść do piekarni, bardzo rzadko udawało mi się, unikając jakiegokolwiek hałasu, wymknąć w nocnej koszuli z łóżeczka i niepostrzeżenie, bez bębenka, dotrzeć do cienistego zakątka pod stołem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz