niedziela, 20 lipca 2008

Koło pomocy dwa lub trzy razy w miesiącu słychać było, jak kłyk­cie Jana stukają w szyby naszej bawialni. Kiedy Matzerath odsuwał firankę i uchylał okno, zakłopotanie z obu stron było ogromne; aż jeden czy drugi znajdował zbawcze słowo, proponował skata o póź­nej godzinie. Ściągali Greffa ze sklepu warzywnego, a jeśli Greff nie chciał, nie chciał ze względu na Jana, nie chciał, bo jako były druży­nowy skautów - z biegiem czasu rozwiązał swoją grupę - musiał być ostrożny, poza tym w skata grał źle i niezbyt chętnie, to tym trzecim był najczęściej piekarz Aleksander Scheffler. Co prawda i mistrz pie­karski niechętnie siadał przy jednym stole z wujem Janem, ale pewne przywiązanie do mojej biednej mamy, które niczym dziedzictwo prze­niosło się na Matzeratha, jak również zasada Schefflera, że kupcy detaliści powinni trzymać się razem, nakazywały krótkonogiemu pie­karzowi spieszyć się z Kuźniczek na wezwanie Matzeratha, siadać przy stole w naszej bawialni, białymi, stoczonymi przez mąkę palca­mi tasować karty i rozdawać jak bułeczki między zgłodniały lud.
Ponieważ te zakazane gry zaczynały się przeważnie dopiero po północy i przerywane były koło trzeciej nad ranem, gdy Scheffler musiał iść do piekarni, bardzo rzadko udawało mi się, unikając jakie­gokolwiek hałasu, wymknąć w nocnej koszuli z łóżeczka i niepo­strzeżenie, bez bębenka, dotrzeć do cienistego zakątka pod stołem.

Brak komentarzy: