Sanitariusze, którzy tuż za mną wpadli do sali, z trudem oderwali Herberta od Niobe. Opętany namiętnością, zerwał z łańcucha krótką, wyostrzoną z obu stron okrętową siekierę, jedno ostrze wbił Niobe, drugie, rzucając się na kobietę, samemu sobie wepchnął w ciało. O ile u góry złączenie udało mu się całkowicie, o tyle u dołu, gdzie miał rozpięte spodnie, gdzie jego członek jeszcze był sztywny i sterczał bez sensu, nie zdołał zarzucić kotwicy.
Gdy przykryli Herberta kocem z napisem „Miejskie Pogotowie Ratunkowe”, Oskar, jak zawsze, gdy coś tracił, powrócił do swojego bębenka. Walił jeszcze w blachę pięściami, gdy ludzie z muzeum wyprowadzali go z „bawialni Maryjki” po schodach na dół, a wreszcie odwieźli do domu autem policyjnym.
Także teraz, w zakładzie, gdy przypomina sobie ową próbę miłości między drewnem a ciałem, musi pracować pięściami, aby raz jeszcze przemierzyć nabrzmiały, barwny, twardy i wrażliwy, przepowiadający wszystko twardością i wrażliwością labirynt blizn na plecach Herberta Truczinskiego. Niczym ślepiec odczytuje pismo tych pleców.
Dopiero teraz, gdy tamci zdjęli Herberta z jego nieczułej rzeźby, przychodzi Bruno, mój pielęgniarz, ze zrozpaczoną gruszkowatą głową. Ostrożnie zdejmuje mi pięści z bębenka, zawiesza blachę na lewym słupku w nogach metalowego łóżka i wygładza kołdrę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz