piątek, 18 lipca 2008

Sanitariusze, którzy tuż za mną wpadli do sali, z trudem oderwali Herberta od Niobe. Opętany namiętnością, zerwał z łańcucha krótką, wyostrzoną z obu stron okrętową siekierę, jedno ostrze wbił Niobe, drugie, rzucając się na kobietę, samemu sobie wepchnął w ciało. O ile u góry złączenie udało mu się całkowicie, o tyle u dołu, gdzie miał rozpięte spodnie, gdzie jego członek jeszcze był sztywny i ster­czał bez sensu, nie zdołał zarzucić kotwicy.
Gdy przykryli Herberta kocem z napisem „Miejskie Pogotowie Ratunkowe”, Oskar, jak zawsze, gdy coś tracił, powrócił do swojego bębenka. Walił jeszcze w blachę pięściami, gdy ludzie z muzeum wyprowadzali go z „bawialni Maryjki” po schodach na dół, a wresz­cie odwieźli do domu autem policyjnym.
Także teraz, w zakładzie, gdy przypomina sobie ową próbę miło­ści między drewnem a ciałem, musi pracować pięściami, aby raz jesz­cze przemierzyć nabrzmiały, barwny, twardy i wrażliwy, przepowia­dający wszystko twardością i wrażliwością labirynt blizn na plecach Herberta Truczinskiego. Niczym ślepiec odczytuje pismo tych ple­ców.
Dopiero teraz, gdy tamci zdjęli Herberta z jego nieczułej rzeźby, przychodzi Bruno, mój pielęgniarz, ze zrozpaczoną gruszkowatą gło­wą. Ostrożnie zdejmuje mi pięści z bębenka, zawiesza blachę na le­wym słupku w nogach metalowego łóżka i wygładza kołdrę.

Brak komentarzy: