czwartek, 24 lipca 2008

Przed chwilą jeszcze raz przeczytałem ostatnio napisany rozdział. Chociaż nie jestem zadowolony, tym bardziej zadowolone powinno być pióro Oskara, bo w zwięzłej, treściwej relacji, jak to bywa w świadomie zwięzłych i treściwych rozprawach naukowych, udało mu się tu i ówdzie przesadzić, jeśli nie skłamać.
Ja jednak chciałbym trzymać się prawdy, zaskoczyć pióro Oskara niespodziewanym atakiem i sprostować tutaj, że po pierwsze, ostat­nia partia Jana, której niestety nie zdołał dokończyć i wygrać, to nie był grand z ręki, lecz dzwonki bez dwóch, że po drugie, opuszczając magazyn listów Oskar zabrał nie tylko nową blachę, lecz i tę popęka­ną, która razem z martwym poczciarzem bez szelek i listami wypadła z kosza na bieliznę. Ponadto trzeba jeszcze dodać, że ledwie obaj z Janem opuściliśmy magazyn listów, bo ci z Heimwehry wzywali nas do tego swoim „wyłazić!”, swoimi latarkami i karabinami, Oskar szukając opieki stanął między dwoma wujaszkowato i dobrodusznie wyglądającymi żołnierzami, udał żałosny płacz i wskazywał na Jana, swojego ojca, oskarżycielskimi gestami, które z biedaka zrobiły łajda­ka, co niewinne dziecko zaciągnął na Pocztę Polską, aby we właściwy Polakom barbarzyński sposób posłużyć się nim jak tarczą od kul.
Po tym judaszowskim przedstawieniu Oskar obiecywał sobie coś niecoś dla swoich bębenków, całego i zniszczonego, i nie omylił się: ludzie z Heimwehry kopnęli Jana w tyłek, przyłożyli mu kolbami, zostawili mi jednak oba bębenki, a jeden z nich, starszy już mężczy­zna ze zgryźliwymi bruzdami stroskanego ojca rodziny koło nosa i ust, pogłaskał mnie po policzkach, drugi zaś, jasnowłosy gość o wiecznie śmiejących się, toteż zwężonych i nigdy nie widocznych oczach, wziął mnie na ręce, co Oskara niemile dotknęło.
Dzisiaj, kiedy nieraz wstydzę się tej niegodnej postawy, powta­rzam stale: Jan tego nie zauważył, myślał jeszcze o kartach, później też myślał o kartach, nic już, nawet najweselsze jak i najbardziej sza­tańskie pomysły ludzi z Heimwehry, nie mogło odciągnąć go od kart do skata. Podczas gdy Jan przebywał już w wiecznym królestwie domków z kart i zamieszkiwał szczęśliwie taki ufny w szczęście do­mek, my, ludzie z Heimwehry i ja - bo Oskar zaliczył siebie do ludzi z Heimwehry - staliśmy w ceglanych murach, na kamiennych po­sadzkach korytarzy pod sufitami o stiukowych gzymsach, które były splecione ze ścianami i ściankami działowymi tak kurczowo, że należało obawiać się najgorszego po owym dniu, kiedy cała ta partanina, nazywana przez nas architekturą, ulegając tym czy innym oko­licznościom straci swoją spoistość.

Brak komentarzy: