czwartek, 24 lipca 2008

Grałem zwykłe żołędzie. Zanim wziąłem pierwsze lewy, Jan, który dał kontrę, musiał krzyknąć na woźnego, szturchnąć go w bok z do­broduszną szorstkością, żeby wziął się w kupę i nie zapominał o dodawaniu; bo ja ściągnąłem najpierw wszystkie trumfy, ofiarowałem króla żołędnego, którego Jan przebił winnym waletem, po chwili jed­nak, ponieważ byłem goły w dzwonkach, przebijając Janowi asa dzwonkowego, znów doszedłem do ręki, chłopakiem czerwiennym wyciągnąłem mu dziesiątkę - Kobiela zrzucił dzwonkową dziewiąt­kę, a potem ze swoim fletem czerwiennym miałem już wygraną w kieszeni: gra jeden, kontra dwa, z krawcem trzy, żołędzie cztery, to daje czterdzieści osiem, czyli dwanaście fenigów! Dopiero gdy w następnej partii - zaryzykowałem arcyryzykownego granda bez dwóch - Kobiela, który miał obu brakujących chłopaków, ale do­trzymał mi kroku tylko do trzydziestu trzech, przebił bubka dzwon­kowego chłopakiem żołędnym, gra nabrała rumieńców. Woźny, jak­by ożywiony powodzeniem, wyszedł potem dzwonkowym asem, musiałem dodać, Jan rzucił dziesiątkę, Kobiela zgarnął lewę, wycią­gnął króla, powinienem był przebić, ale nie przebiłem, zrzuciłem żołędną ósemkę, Jan robił, co mógł, doszedł nawet do ręki i zagrał winną dziesiątką, ja przebiłem i niech to diabli, Kobiela przy solił winnym bubkiem, o którym zapomniałem albo myślałem, że to Jan go ma, ale miał Kobiela, przysolił i zarechotał, naturalnie potem wino, musiałem się zrzucić, Jan robił, co mógł, wreszcie wyszli mi w czer­wień, ale to już nic nie pomogło: zebrałem tylko pięćdziesiąt dwa punkty: bez dwóch, gra trzy, grand to daje przegraną sześćdziesiąt, sto dwadzieścia, czyli trzydzieści fenigów. Jan pożyczył mi dwa gul­deny bilonem, zapłaciłem, ale Kobiela mimo wygranej znów się osu­nął, nie wziął pieniędzy i nawet granat przeciwpancerny, który w tej chwili po raz pierwszy wybuchł na klatce schodowej, nic dla niego nie znaczył, choć była to jego klatka schodowa, którą od lat niezmor­dowanie zamiatał i pastował.
Natomiast Jana znów ogarnął strach, gdy zatrzęsły się drzwi na­szego magazynu listów, a płomyki łojówek nie wiedziały, co się z nimi dzieje i w którą stronę mają się kłaść. Nawet gdy na schodach znów zapanował jaki taki spokój i następny granat eksplodował na odległej fasadzie zewnętrznej, Jan Broński tasował karty jak szalo­ny, pomylił się dwa razy przy rozdawaniu, ale ja nic nie powiedzia­łem. Póki tamci strzelali, Jan był głuchy na wszelkie perswazje, za­pędzał się w licytacji, źle dodawał, zapominał nawet odłożyć skata i wciąż nastawiał jedno ze swoich małych, zgrabnych, zmysłowo mię­sistych uszu na odgłosy z zewnątrz, a my czekaliśmy niecierpliwie, żeby dostosował się do przebiegu gry. O ile Jan grał coraz bardziej nieuważnie, o tyle Kobiela, jeśli akurat nie chciał osunąć się na pod­łogę i nie potrzebował szturchańca w bok, był zawsze na miejscu.

Brak komentarzy: