Tak było, aż Herbert Truczinski, który nie chciał więcej kelnerzyć i za żadne skarby nie poszedłby do cła, w mysioszarym mundurze dozorcy muzeum zasiadł na obitym skórą krześle przy drzwiach owej sali, którą lud nazywał „bawialnią Maryjki”.
Już pierwszego dnia pracy poszedłem z Herbertem na przystanek tramwajowy przy placu Maksa Halbego. Byłem o niego bardzo niespokojny.
- Idź do domu, Oskarku. Nie mogę cię tam wziąć! - Lecz ja z bębenkiem i pałeczkami tak natarczywie pchałem się przed oczy mojemu dużemu przyjacielowi, że Herbert powiedział: - No, dobra, pojedziesz ze mną do Bramy Wyżynnej. A potem wrócisz i będziesz grzeczny.
Przy Bramie Wyżynnej nie chciałem wsiąść w piątkę i wracać do domu, Herbert wziął mnie na ulicę Świętego Ducha, jeszcze raz, już na schodkach przedproża muzeum, próbował pozbyć się mnie, a potem wzdychając kupił w kasie dziecięcy bilet. Wprawdzie miałem już czternaście lat, powinienem był zapłacić pełną cenę, ale co to ich obchodziło!
Mieliśmy przyjemny, spokojny dzień. Żadnych zwiedzających, żadnej kontroli. Co jakiś czas bębniłem pół godzinki, co jakiś czas Herbert drzemał okrągłą godzinkę. Niobe spoglądała przed siebie bursztynowymi oczyma i wyprężając obie piersi dążyła do celu, który nie był naszym celem. Nie zajmowaliśmy się nią zbytnio. - I tak nie jest w moim typie - machnął ręką Herbert. - Popatrz tylko na te fałdy tłuszczu i podwójny podbródek. - Przechylił głowę i popuścił wodze wyobraźni: - No i zad jak dwudrzwiowa szafa. Herbert woli raczej drobne kobietki, takie małe laleczki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz