niedziela, 20 lipca 2008

Jan od razu przerwał swój niestosowny i, jak wyczułem, nerwo­wo wysilony śmiech. Dostrzegł, czego nie można było nie dostrzec, dostrzegł mój bębenek, oderwał wzrok od pogniecionej blachy, po­szukał moich lśniących, wciąż jeszcze autentycznie trzyletnich oczu, z początku widział tylko dwie tak samo nic nie mówiące tęczówki, w nich błyszczące światła, odbicia, to wszystko, co przypisuje się wyrazowi oczu, w końcu, gdy musiał stwierdzić, że w moim spojrze­niu odbija się to samo co w jakiejkolwiek ulicznej kałuży, zebrał całą swoją dobrą wolę, wszystko, co zachowało się w jego pamięci, i zmusił się, żeby w parze moich oczu odnaleźć owo szare co prawda, lecz podobnie wykrojone spojrzenie mamy, w którym przecież bądź co bądź przez kilka lat odbijała się przychylność dla niego lub namięt­ność. Może też zaskoczyło go własne odbicie, co nadal nie miało jeszcze oznaczać, że Jan był moim ojcem, a ściślej mówiąc, moim rodzicem. Bo jego oczy, oczy mamy i moje odznaczały się tą samą naiwnie podstępną, promiennie głupią pięknością, z którą było do twarzy prawie wszystkim Brońskim, więc także Stefanowi, mniej Mardze Brońskiej, tym więcej jednak mojej babce i jej bratu Win­centemu. Mnie natomiast, mimo owych niebieskich oczu w obramo­waniu czarnych rzęs, nie można było - dość wspomnieć o moim rozśpiewywaniu szkła - odmówić odrobiny Koljaiczkowej krwi podpalacza i trzeba by wiele trudu, żeby przypisać mi nadreńskie Matzerathowe rysy.
Nawet Jan, który lubił się wymigiwać, w owej chwili, gdy unosi­łem bębenek i spoglądałem wymownymi oczyma, zapytany wprost, musiałby przyznać: oto patrzy na mnie jego matka Agnieszka. Może to ja sam patrzę na siebie. Z jego matką zbyt wiele mnie łączyło. Możliwe też jednak, że to patrzy na mnie wuj Koljaiczek, który prze­bywa w Ameryce albo na dnie morza. Tylko Matzerath nie patrzy na mnie i tak jest dobrze.

Brak komentarzy: