niedziela, 20 lipca 2008
Był sobie kiedyś kupiec kolonialny, który pewnego listopadowego dnia zamknął sklep, bo w mieście coś się działo, wziął za rękę swojego syna Oskara i pojechał piątką do Złotej Bramy, bo tam, jak w Sopocie i we Wrzeszczu, płonęła synagoga. Synagoga była prawie wypalona, a straż pożarna uważała, żeby ogień nie przerzucił się na inne domy. Przed ruinami mundurowi i cywile nosili księgi, przedmioty sakralne i osobliwe materie. Stertę podpalono, a kupiec kolonialny skorzystał z okazji, by ogrzewać swoje palce i uczucia nad publicznym ogniskiem. Natomiast jego syn, Oskar, widząc, że ojciec jest tak zajęty i rozpłomieniony, wymknął się niepostrzeżenie i pośpieszył w stronę pasażu Zbrojowni, bo niepokoił się o swoje bębenki z biało-czerwono lakierowanej blachy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz