wtorek, 1 lipca 2008

Zanim będę dalej opisywał i objaśniał plecy przyjaciela, muszę z góry zaznaczyć, że prócz szram od ugryzienia na lewej goleni, któ­re pozostawiła mu prostytutka z Oruni, na przedzie jego potężnego, trudnego do obrony, stanowiącego obszerny cel ciała nie było żad­nych blizn. Tylko od tyłu mogli się do niego dobrać. Tylko od tyłu można było go trafić, tylko jego plecy nosiły ślady fińskich i pol­skich noży, majchrów robotników portowych z Wyspy Spichrzów, scyzoryków kadetów ze statków szkolnych.
Kiedy Herbert zjadł obiad - trzy razy w tygodniu były placki ziem­niaczane, które tylko matka Truczinska umiała smażyć tak cienko, postnie, a jednak chrupiące - kiedy więc Herbert odsuwał talerz, po­dawałem mu „Neueste Nachrichten”. Spuszczał szelki, ściągał ko­szulę i czytając pozwalał mi wypytywać swoje plecy. Także matka Truczinska podczas tych wypytywań siedziała przeważnie przy sto­le, zwijała wełnę ze starych pończoch, robiła aprobujące lub nieprzy­chylne uwagi i nie omieszkała co jakiś czas wskazywać na straszną - jak można sądzić - śmierć owego człowieka, który sfotografowany i wyretuszowany, za szkłem, wisiał na ścianie naprzeciwko łóżka Her­berta.
Wypytywanie zaczynało się od tego, że dotykałem palcem jednej z blizn. Czasami dotykałem jej też jedną z moich pałeczek.
- Naciśnij jeszcze raz, synu. Nie wiem, która to. Ona dzisiaj, zda­je się, śpi. - Wtedy naciskałem jeszcze raz, mocniej.
- Ach, ta! To był Ukrainiec. Pobił się z jednym takim z Gdyni. Najpierw siedzieli przy stoliku jak bracia. A potem ten z Gdyni po­wiedział do niego: Ruski. Tego Ukrainiec nie zniesie, bo może być wszystkim, tylko nie Ruskim. Wisłę z drzewem przepłynął, a przed­tem jeszcze parę innych rzek, i miał forsy pełną kabzę, połowę jak nic, kolejka za kolejką, zostawiłby u Starbuscha, gdy ten z Gdyni powiada: Ruski, a ja z miejsca ich muszę rozdzielać, spokojniutko, jak to mam w zwyczaju. I Herbert ma jeszcze pełne ręce roboty, gdy Ukrainiec mówi do mnie: wasserpolak, a Polak, który przez cały dzień na bagrownicy babrze się w szlamie, rzuca mi słowo, które posłysza­ło mi się jak: hitlerowiec. Ano, Oskarku, znasz przecie Herberta Truczinskiego: ten z bagrownicy, taki smoluchowaty wymoczek, raz, dwa leżał bez czucia pod szatnią. I chciałem właśnie Ukraińcowi wytłu­maczyć, jaka jest różnica między wasserpolakiem a gdyńskim swo­jakiem, kiedy mnie z tyłu dźgnął - i stąd blizna.
Kiedy Herbert mówił: „i stąd blizna”, równocześnie, podkreśla­jąc swoje słowa, przewracał zawsze gazetę i pociągał łyk słodowej kawy, zanim wolno mi było pocisnąć następną bliznę, raz albo dwa.
- Ach, ta! Ta jest zupełnie nieważna. To było, jak chyba ze dwa lata wstecz przycumowała tu flotylla torpedowców z Pilawy, rżnęła wielki fason, grała Błękitnych chłopców, a dziewczyny całkiem wa­riacji dostały. Jak taki łachudra do marynarki trafił, to dla mnie do dziś nielicha zagadka. Z Drezna pochodził, wyobraź sobie, Oskarku, z Drezna! Ale przecie ty pojęcia nie masz, co to znaczy, jak marynarz z Drezna pochodzi.
Żeby myśli Herberta, które zbyt uparcie chwyciły się pięknego nadłabskiego Drezna, odwieść stamtąd, na powrót zakotwiczyć w Nowym Porcie, dotknąłem jeszcze raz tej, jak mówił, zupełnie nie­ważnej blizny.
- No co, przecie powiedziałem już. Był sygnalistą na torpedow­cu. Chciał pokazać, jaki z niego wielki cwaniak, i zrobić na szaro jednego spokojnego Szkota, który miał łajbę w suchym doku. Niby że Chamberlain, parasol i różne takie. Poradziłem mu spokojniutko, jak to mam w zwyczaju, żeby się przymknął, zwłaszcza że Szkot ani słowa nie rozumiał i tylko malował coś wódką na blacie. I jak powia­dam: zostaw chłopaka, nie jesteś tu u siebie, tylko u Ligi Narodów, a ta lebiega torpedowa mówi mi po sasku „ty farbowany lisie”, kapu­jesz - więc dostał parę razy w pysk i od razu skulił ogon pod siebie. Dopiero pół godziny później, akurat schyliłem się po guldena, co potoczył się pod stół, i nie widziałem nic, bo ciemno było pod stołem jak diabli, a ten Sas wyjął swój majcher i czym prędzej dziabnął mnie!
Herbert śmiejąc się przeglądał „Neueste Nachrichten”, powiedział jeszcze: „I stąd blizna”, podsunął gazetę gderającej matce Truczinskiej i zabierał się do wstania. Szybko, zanim Herbert zdążył pójść do ustępu - poznałem po jego minie, dokąd chciał iść - już uniósł się wsparty o brzeg stołu, gdy dotknąłem czarnofioletowej, zszytej bli­zny, która była tak szeroka, jak karta do skata jest długa.
- Herbert musi do ustępu, synku. Potem ci powiem. - Ale ja do­tknąłem jeszcze raz, zatupałem, zachowałem się jak trzylatek; to za­wsze pomagało.
- No dobra. Żeby spokój był. Ale tylko w paru słowach. - Her­bert usiadł z powrotem. - To było na Boże Narodzenie w dziewięćset trzydziestym. W porcie nic się nie działo. Sztauerzy obijali się na rogach ulic i pluli, kto dalej. Po pasterce - akurat przyrządziliśmy poncz - z marynarskiego kościoła naprzeciwko nas wysypały się uczesane czyściutkie i wystrojone na glanc Szwedy i Finy. Od razu tknęło mnie złe przeczucie, stoję sobie w drzwiach i patrzę na te po­dejrzanie pobożne gęby, myślę, co oni tak się bawią swoimi guzika­mi, a tu już się zaczyna: noże są długie, noc krótka! Ano, Finy ze
Szwedami zawsze miały na pieńku. Ale co tam zgubił Herbert Truczinski, jeden diabeł wie. Taki już jestem, że jak gdzie się biją, tam nie może zabraknąć Herberta. Wyskakuję z drzwi, a Starbusch woła jeszcze: „Pilnuj się, Herbert!” Ale Herbert ma misję do spełnienia, zobaczył proboszcza, niedużego chłopaczynę, który świeżo przyje­chał z Malmö prosto z seminarium, i ani jednego razu nie spędził jeszcze Bożego Narodzenia z Finami i Szwedami w tym samym ko­ściele, więc Herbert chce go ratować, pomóc, żeby wrócił do domu zdrów i cały, ale nie zdążyłem jeszcze złapać duchownego za frak, a tu już mi z tyłu pakują żelazo, myślę tylko: do siego roku, a mieli­śmy przecież Wigilię. A kiedy się budzę, leżę już u nas na szynkwasie, moja szlachetna krew spływa gratis do kufli, a Starbusch taszczy swoje pudło z czerwonym krzyżem i chce mi zakładać tak zwany prowizoryczny opatrunek.

Brak komentarzy: